Mały wstęp: Niekompatybilne częściowo z siódmym tomem, jednak rzecz dzieje się po siódmym roku naszej Wielkiej Trójki w Hogwarcie. Są wakacje (początek sierpnia), polowanie na horkruksy trwa. Zakon od miesiąca okupuje Grimmuald Place 12. Dumbledore oczywiście od roku nie żyje, ale Snape wciąż dycha i sobie podwójnie szpieguje. Postaci nie są kanoniczne, jednakże to nie znaczy, że Hermiona zapomina o moralności czy Voldemort robi się puchatym misiem. Są nieco inni niż w kanonie i tyle, inaczej to nie miałoby sensu.

Wbrew temu, co mógłby sugerować pierwszy rozdział, opowiadanie nie jest słodkie ani zbyt lekkie. Jest seks (choć unikam graficznych opisów) i przemoc, są śmierci postaci i opisy tortur (niezbyt drastyczne). No, tu jest sporo różnych rzeczy, odpowiednio jednak dawkowanych, mam nadzieję. ;)

Historia jednocześnie ukazywać się będzie na moim bloxowym blogu. Więc informacji w moim profilu. Zachęcam nie tylko do czytania, ale i do komentowania. Miłego czytania więc!

Rozdział 1

Była naprawdę dumna z wyniku swojej przemiany. Co prawda kosztowało ją to nieco ślęczenia nad zaklęciami z transformacji, ale było warto. W czasie tych wakacji, no cóż, postanowiła odpocząć od bycia Hermioną Jean Granger. Teraz miała więc jasne włosy w kolorze słomy, szare oczy, większe usta i piegowatą cerę, znacznie jaśniejszą od rzeczywistej. Figury nie zmieniła; takie przeobrażenie wymagałoby zbyt wiele pracy. Zresztą, nowa twarz wystarczała jej w zupełności.

Te wakacje spędzała we Włoszech. Poprosiła rodziców, by znaleźli jej miejsce, gdzie mogłaby naprawdę odpocząć – niekoniecznie w osławionym brytyjskim deszczu – z dala od wszystkiego; od wojny, od porwań i prześladowań, od magii nawet. Ku jej radości, pan Granger przypomniał sobie o starym znajomym, mieszkającym teraz we Włoszech, który niejednokrotnie zapraszał jego rodzinę do swojej starej, toskańskiej willi. Zadzwonił do niego. Kiedy okazało się, że ma wolny pokój gościnny, Hermiona nawet się nie zastanawiała. Spakowała bagaż i jeszcze tego samego dnia aportowała się na zasłużony wypoczynek.

Dom był jak wyjęty z widokówki – otoczony bujnym ogrodem, krył się wśród winnic i łagodnych, porośniętych cyprysami wzgórz, stanowiąc spokojną enklawę, jakiej potrzebowała.

Właśnie mijał pierwszy tydzień jej pobytu. Z każdym dniem wydawała się sobie lżejsza, jakby wszystkie zmartwienia parowały z niej pod wpływem tutejszego słońca, z twarzy zaś powoli znikały ślady zmęczenia i przygnębienia.

Obudziwszy się późnym rankiem, postanowiła swój kolejny leniwy dzień rozpocząć lekturą w ogrodzie. Uśmiechnęła się do siebie, wkraczając w jedną z alejek: była wyraźnie wyznaczona pomiędzy pnącymi się dziko roślinami, które zdawały się nie mieć odwagi naruszyć jej krawędzi. Kiedy szła, łebki kwiatów i szczyty roślin muskały jej ramiona. Wśród zarośli, pod drzewami i w bezładnych kępach traw, ogród skrywał zmurszałe rzeźby. Przemierzając kolejne ścieżki, Hermiona miała ochotę dziękować jakiejś sile wyższej za włoski renesans. Gdyby nie włoski renesans… Niewiele osób wiedziało o jej zamiłowaniu do piękna. Wiecznie przesiadująca w bibliotece Wiem-To-Wszystko mało komu kojarzyła się z czymkolwiek poza książkami.

Wreszcie jej oczom ukazała się otoczona peoniami ławka, którą upatrzyła sobie już wcześniej. Usiadła, sięgając do torby po książkę, i rozluźniła się. Za jej plecami pszczoły bzyczały sennie wśród kwiatów, słońce ogrzewało jej twarz, a ciało owiewał łagodny wiatr. Otworzyła książkę i zaczęła czytać. Wkrótce jednak jej spokój został zakłócony.

– Siedzisz na moim miejscu. – Doszedł ją z oddali czyjś głos. Usłyszała szelest, a po chwili z gęstwiny wyłonił się wysoki, przystojny mężczyzna. Nie widziała go tu wcześniej. Miał połyskujące, czarne włosy, prosty nos, może nieco zbyt wydatne usta, i przenikliwe, ciemne oczy – Ciemnoszare? Granatowe? Czarne? Nie umiała stwierdzić dokładnie. Nie był prawie w ogóle opalony, co przyjęła z zainteresowaniem. Ostatecznie, byli we Włoszech, w środku lata. Samo tutejsze powietrze opalało, kpiąc sobie z wszelkich kremów.

– Och, doprawdy? – Uniosła brew i spojrzała pytająco na przybysza, który był najwyraźniej gościem właściciela rezydencji. Jednak przyglądając się uważniej stojącemu przed nią mężczyźnie dostrzegła coś, co zbiło ją z tropu – sposób, w jaki na nią spojrzał, beznamiętna mina czy przybrana postawa sugerowały, iż mógł być jednym z tych ludzi, których zdanie innych zupełnie nie interesuje. Zadufany snob i egotyk.

– Doprawdy – odparł cierpkim głosem. Mimo to uznała, że ma raczej przyjemny, niski głos. Taki, którego lubi się słuchać do snu. Ale nie tylko do snu, pomyślała, a po jej twarzy przepełzł szybko nikły uśmieszek. Mężczyzna obrzucił Hermionę przeciągłym spojrzeniem; nagle dostrzegła zapalający się w jego oczach blask – jakby właśnie coś przyszło mu do głowy.

– Co czytasz? – spytał i usiadł obok, wyraźnie rezygnując ze sporu o ławkę, zmuszając ją jednak do zrobienia mu miejsca. Obruszyła się lekko w duchu, ale postanowiła nie komentować jego zachowania.

– Virginia Woolf, Do latarni morskiej.

– Dobra? – spytał tonem, który nie wskazywał na jakiekolwiek zainteresowanie.

– Dopiero zaczęłam czytać, ale tak. – Westchnęła, spoglądając na okładkę książki, którą zamknęła wraz z jego przybyciem. W wakacje odpoczywała od czarodziejskiego świata pełną parą i przy swojej miłości do książek lubiła sięgnąć po dobrą, mugolską literaturę. Hermiona Granger miała sentyment do Virginii.

– Nie czytasz już?

Parsknęła cicho. Co za głupie pytanie!

– Nie, do czytania potrzeba mi tylko siebie.

– Więc ci przerwałem – mruknął niespeszony i wyciągnął przed siebie nogi, zakładając jedną na drugą. Po chwili zaś, rozciągając prawe ramię, położył je wzdłuż oparcia ławki tak, że jego ręka znalazła się za jej plecami. Poczuła się trochę nieswojo. Odwróciła głowę w jego kierunku i zmrużyła oczy, by przyjrzeć mu się uważnie. Zamknął oczy, rozkoszując się południowym słońcem. Stwierdziła, że otacza go aura pewności siebie, a w jego rysach dostrzegła krztę niegodziwości. W głębi ducha wiedziała, że lubi takich irytujących mężczyzn, a tu i teraz na pewno. Wydawał się być zdecydowanie w jej typie i miał styl, musiała mu to przyznać. Mierzyła go bezwiednie wzrokiem; nonszalancka czarna koszula, rozpięta o jeden guzik za dużo, lniane spodnie, buty… miała ochotę się zaśmiać, gdy spostrzegła, że jest boso. Dłonie – wydłużone, o smukłych palcach. Ręce – mocne, choć szczupłe i nieco żylaste. Jednak wzbudzał jej ciekawość nie tylko dlatego, że cholernie dobrze wyglądał. Było w nim coś, co przyciągało jak magnes, co aż prosiło się, by zanurzyć w tym palce – jak w worku pełnym ziarna czy chłodnym, leśnym źródle.

– I jak? Na dziesięć? – spytał, nie otwierając oczu. Nabrała głęboko powietrza i wstrzymała oddech. Wpierw przeklęła się w myślach za swój brak okrzesania. Najwyraźniej poczuł na sobie jej wzrok – choć równie dobrze mógł przybrać tę pozę specjalnie po to, by ułatwić jej obserwację. Zaśmiała się radośnie, gdy niespodziewanie ogarnęła ją fala dziwnej wesołości.

– Jesteś bezczelny…! Ale jedenaście – odpowiedziała zawadiacko, zadzierając nos i podejmując wyzwanie. Odrobina flirtu nie zaszkodzi, wytłumaczyła sobie. Otworzył oczy i uśmiechnął się szelmowsko. Wytrzymała jego intensywny, oceniający wzrok. Wstał i podał jej rękę.

– Chodź, coś ci pokażę. Coś, czego tu nie widziałaś. – Z lekkim wahaniem, bezskutecznie próbując wyczytać zamiary w jego twarzy, przyjęła jego dłoń, i – nie zastanawiając zbytnio nad tym, co robi – pozwoliła się prowadzić. Może postępowała lekkomyślnie i zupełnie nie jak Hermiona Granger, ale uznała, że nie tylko może, ale nawet powinna sobie na to pozwolić. I nie, żeby ten mężczyzna mógł jej w jakikolwiek sposób zagrozić. Był mugolem, a ona miała różdżkę.

Jego dłoń była przyjemnie chłodna, w jakiś sposób orzeźwiająca w ten upalny dzień. Szedł szybko, stawiając stopy daleko przed siebie i zmuszając ją do przyspieszenia kroku. Przez chwilę miała ochotę powiedzieć mu, żeby zwolnił, ale – jakby czytając w jej myślach – odwrócił się i posłał jej tak uwodzicielski i jednocześnie uspokajający uśmiech, że zrezygnowała. Nie zauważyła, że jego uśmiech nie dosięgnął oczu.

Zabrał ją w naprawdę malowniczo położone miejsce – na jednym z okolicznych wzgórz, pod majestatycznym drzewem, spędzili czas aż do zachodu słońca. Opowiadał jej barwne anegdotki dotyczące historii pobliskich miasteczek, które, jak uznała, musiał wymyślać na bieżąco. Późnym wieczorem zaprosił ją do restauracji na kolację, podczas której upoiła się winem, a potem… cóż, wrócili do rezydencji. Była wstawiona i we wspaniałym nastroju po wieczorze spędzonym z tym okropnym, ale jakże inteligentnym i czarującym mężczyzną. Fakt, iż był mugolem, nie stanowił problemu, nie mógł stanowić. Była przecież silnie związana z niemagicznym światem. Czyż jej rodzice nie byli mugolami? Czy nie spędziła połowy swojego życia jako zwykła, mugolska dziewczynka? Teraz zaś alkohol, wszechogarniająca lekkość i rozgrzana włoskim słońcem krew w jej żyłach sprawiały, iż Hermiona nabierała ochoty, by oddać się temu mugolskiemu mężczyźnie. Może seks z nieznajomymi także zaliczał się do odpoczynku od wszystkiego – w tym od samej siebie? Uśmiechnęła się, gdy zobaczyła, że prowadzi ją na pierwsze piętro, gdzie musiał mieć pokój. Przez cały wieczór nie dowiedziała się o nim zbyt wiele – jednocześnie powstrzymywała się od zadawania pytań. Może o to właśnie jej chodziło – by nie wiedzieć prawie nic. Nie była jej potrzebna wiedza o jego stanowisku czy wykształceniu, kiedy tak wprawnie zabawiał ją rozmową, zaskakując elokwencją. W każdym razie, okazało się, że i on pochodzi z Londynu, przyjechał zaś odpocząć od swojej pracy i podwładnych czy szefa… Nie pamiętała. I było jej zbyt dobrze by dłużej się nad tym zastanawiać.

Otworzył przed nią dwuskrzydłowe drzwi i gestem zaprosił do środka, przepuszczając w progu. Pokój był jasny i przestronny, dużo większy od jej własnego. No i łóżko też jest większe, pomyślała, uśmiechając się do siebie głupio. Zamknął za nimi drzwi i zaszedł ją od tyłu, okrążając mocnym ramieniem.

– Przyjeżdżam tu co roku, ale jeszcze nigdy nie spotkałem tak pięknej kobiety.

Hermiona zadrżała pod jego dotykiem. Było jej dobrze, ale miała zamiar poczuć się jeszcze lepiej. Odwróciła się w jego ramionach, żeby spojrzeć mu w oczy. Nagle uścisk na jej ramionach zacieśnił się, stał się bolesny. Zaskoczona i skołowana, spróbowała przyjrzeć mu się uważniej, odnaleźć przyczyny. Tak, jego twarz się zmieniła. Czarujący uśmiech zniknął bez śladu, jak gdyby nigdy go nie było. Pojawił się chłód, zdecydowanie, jakiś zamiar... Zrozumiała. Spróbowała się wyrwać, był jednak silniejszy niż sądziła. Nie wypuszczając jej z żelaznego uścisku pchnął ją łóżko. Ogarnęła ją panika. Chciał ją zgwałcić, ten cholerny mugol? Mimo że sama chciała mu się oddać?

– Co robisz, do cholery? – warknęła, kiedy usiadł na niej, uniemożliwiając wszelki ruch. Postanowiła, że nie będzie krzyczeć jak byle histeryczka, chciała opanować sytuację po swojemu. Już miała spróbować przyzwać swoją różdżkę, kiedy zbliżył do niej twarz.

– Wybacz, kochanie – zaczął, sycząc jej do ucha. – Spędziłem z tobą całkiem miły wieczór, piękna i mądra z ciebie dziewczyna, ale widzisz… potrzebuję twojej krwi.

Hermiona zawyła, jednak szybko zatkał jej czymś usta.

– Nie martw się, nie będzie bolało, poza tym i tak nie będziesz tego pamiętać. – Zaśmiał się złośliwie. Będziesz przecież martwa.

Ku jej przerażeniu, wyjął z bocznej kieszeni spodni swoją różdżkę. Różdżkę! Jak mogła być tak głupia! To właśnie ją do niego przyciągnęło. To było to coś. Emanująca od niego magia, którą przez cały dzień podświadomie wyczuwała, a którą naiwnie uznała za „chemię", zwykłą fizyczną atrakcyjność. Nawet nie przyszło jej na myśl, że może mieć do czynienia nie ze zwykłym facetem, a z mrocznym czarodziejem. Do cholery, była na swoich mugolskich wakacjach! Czy naprawdę musiało się to przytrafić właśnie jej? Ze wszystkich mieszkających w okolicy kobiet musiał wybrać akurat Hermionę Granger, krypto-czarownicę na urlopie? Bo chyba nie wiedział, kim jest, prawda? A skoro nie wiedział, to sądził że jej krew była niemagiczna, więc… Wtedy napastnik przerwał jej rozmyślania. Warknęła z wściekłości, kiedy uzmysłowiła sobie, że rzucił na nią zaklęcie wiążące ciało. Czy był śmierciożercą? Jeśli tak, to prawdopodobnym było, że zrealizowawszy swój zamiar, zwyczajnie się jej pozbędzie.

Kiedy zobaczyła, że wyciąga długi, srebrny nóż, struchlała. Było źle, bardzo źle. Przestał się nią przejmować i skupiając jedynie na tym, co robi, rzucił na nią kolejne zaklęcie. Teraz nie czuła się już związana, lecz przygwożdżona. Rozsunął jej nogi i ręce, rozpiął bluzkę. Poczuła, jak łzy napływają jej do oczu i zaszlochała bezgłośnie. To nie mogło skończyć się w tak głupi sposób! Zostać zaszlachtowaną przez bosko wyglądającego sukinsyna? I choć nie była to może najgorsza śmierć, jaką była w stanie sobie wyobrazić, to stanowiła jednak jedną z bardziej absurdalnych. Mężczyzna uniósł nóż, przyjrzał się ostrzu i przez chwilę zdawał się coś rozważać. Przeniósł wzrok na Hermionę, omiótł wzrokiem jej łydki, uda, brzuch, piersi, ramiona, jak gdyby zastanawiając się, od czego zacząć. W końcu wypowiedział jakąś inkantację i jednym, sprawnym ruchem przeciął jej lewy nadgarstek. Zabolało o wiele bardziej, niż się spodziewała. Musiało być to za sprawką zaklęcia. Zamknęła oczy, gdy ciął po raz drugi, tym razem prawy nadgarstek. Odruch kazał jej zwinąć się w kłębek, ale nie mogła przecież nawet drgnąć. Momentalnie zakręciło jej się w głowie. Krew wypływała z jej żył znacznie szybciej niż powinna, wysysana przez złowrogie zaklęcie. Dwa strumienie jej krwi zdawały się kpić z grawitacji – przeplatały się w powietrzu, ciągnąc do srebrnego kielicha stojącego na tacy u jej stóp. Mężczyzna miał właśnie ciąć po raz trzeci, na wysokości serca, gdy coś mu przerwało. Powietrze w pokoju nagle zawirowało, sprężyło się, i z głośnym „POP!" w pomieszczeniu pojawiła się emanująca ciemną mocą, wysoka postać. Jeśli Hermiona myślała, że to, co działo się dotąd, było nieprzewidziane i zaskakujące, to powinna była wyśmiać szyderczo samą siebie.

– Mój panie…

Mężczyzna gwałtownie odskoczył od Hermiony, upuszczając srebrny nóż. Odruchowo skłonił się i stanął przed przybyszem wyprostowany jak struna.

– Rudolfie – wysyczał Czarny Pan, przeszywając mężczyznę chłodnym spojrzeniem. – Raczysz mi wytłumaczyć, dlaczego wyglądasz tak, jak wyglądasz?

– Mój panie, potrzebowałem tego… Dziewczyna… – Voldemort posłał jej przelotne spojrzenie.

– Aha. Rzeczywiście – odparł znudzonym głosem, przez który przebrzmiewała jednak złość; nagle wiedząc już wszystko lub może zdając sobie sprawę, że wcale go to nie obchodzi. – Crucio! – Wycelował różdżkę w mężczyznę. Pokój wypełniły krzyki śmierciożercy wijącego się na podłodzie pod najbardziej bolesną z wynalezionych klątw. Hermiona, nagle z powrotem trzeźwa, liczyła w myślach. Jedna minuta… dwie… trzy, do diabła! Po czwartej Voldemort opuścił wreszcie różdżkę.

– Kim ona jest? – spytał, wzdychając i nie oglądając się na Rudolfa, który wciąż leżał na podłodze, ciężko dysząc. Podszedł do łóżka, na którym leżała związana i brocząca krwią.

– Och, nikim. To jakaś zwykła mugolska dziwka spędzająca tu wakacje. Potrzebowałem jej krwi do… – Hermiona prychnęła przez knebel. Zwykła mugolska dziwka, z którą spędził całe popołudnie i wieczór dobrze się bawiąc. Voldemort nie zwrócił uwagi na jej oburzenie. Zajrzał natomiast w głąb umysłu Lestrange'a.

– Czy nie pomyślałeś, że byłoby lepiej nie wybierać sobie ofiar wśród gości rezydencji, w której sam mieszkasz? I do czego była ci potrzebna jej krew?

– Eliksir Byggwira, dla Bellatriks. Jej napady szaleństwa… Hyrrokkin już nie wystarcza. A ta dziewczyna wygląda, no cóż, solidnie. Pomyślałem, że jej krew będzie w sam raz. Wybacz mi, mój panie.

Kiedy Rudolf mówił, Czarny Pan ponownie spojrzał na dziewczynę i nagle coś zatrzymało jego wzrok. Patrzyła na niego ze strachem, to oczywiste – nie on przyciągnął uwagę czarodzieja. To było coś jeszcze. Jakiś błysk zrozumienia w jej oczach. Wiedzy. Świadomości.

Merlinie, myślała, świetnie, doprawdy, to jest właśnie to, co miałam na myśli, wybierając się na moje mugolskie wakacje z dala od wojny, odpowiedzialności, od ślęczenia godzinami w bibliotece i kombinowania jak…Przerwała nagle, widząc, że Czarny Pan mrugnął dziwnie. Jego niedbałe, beznamiętne spojrzenie stało się nagle intensywne, badawcze, bezlitosne… Zmroziło jej krew w żyłach. Te czerwone, przeszywające jak sztylety, nieludzkie oczy. Czytające mi w myślach. Szybko odwróciła wzrok, wzniosła w swym umyśle ochronną barierę i zaczęła recytować dwanaście zastosowań dla smoczej krwi. Mimo to, wciąż drżała pod jego napastliwym spojrzeniem. Wiedziała, że jej szanse na wydostanie się już wtedy były marne – lecz gdyby dowiedział się, kim jest, najprawdopodobniej spadłyby do zera. Chociaż… może wręcz przeciwnie?

– Ty idioto! – warknął Czarny Pan, odwracając się od dziewczyny. Przeszukał wzrokiem pokój. Kiedy dostrzegł jej torbę, rzuconą na jedno z krzeseł, przywołał ją i zaczął przeszukiwać jej zawartość. Po chwili z triumfem wypisanym na twarzy wyciągnął z niej różdżkę Hermiony.

Dziewczyna nie mogła opanować gonitwy myśli. Byle kto czy przyjaciółka Pottera? Byle kto czy przyjaciółka Pottera? Nie zdążę przecież niczego zmyślić tak szybko!

– Oh – jęknął Lestrange, czując, że gdyby mógł zapaść się pod ziemię…

– Tak. Oh – wycedził jadowicie Voldemort, przedrzeźniając swego sługę. – Następnym razem upewnij się, że mugolka, którą chcesz drenować, nie jest wiedźmą. I ogarnij się. Zwłaszcza swój wygląd. Chyba nie chcesz mnie zirytować, prawda? I chyba nie muszę ci mówić, że to był twój ostatni raz?

– Tak, mój panie… – odparł żarliwie Lestrange. – A co z nią? – spytał odruchowo i zaraz potem przeklął się w myślach za zbytnią śmiałość. Rudolf rzucił w kierunku Hermiony szybkie i niepewne spojrzenie, po czym z powrotem spuścił wzrok. Jednak Voldemort dojrzał w nim żal za zabawą, którą przerwał. Ten kretyn zapewne nie miał pojęcia, co by się stało, gdyby użył czarodziejskiej krwi zamiast mugolskiej... Tymczasem Hermiona mimowolnie zauważyła przepaść, jaka dzieliła wcześniejsze i obecne zachowanie Rudolfa – nie mogła się nadziwić, jak radykalnie zmienił się od momentu, w którym w jego sypialni pojawił się Czarny Pan. Zmiana była zrozumiała, a jednak wciąż pozostawała szokująca. Z pewnego siebie sukinsyna przeobraził się nagle w uniżonego sługę, trzęsącego się ze strachu przed obliczem swego pana. Pomimo sytuacji, w której sama się znalazła, odczuła pewien niesmak.

– Zabieram ją na małą pogawędkę. – Voldemort uśmiechnął się złośliwie. Minął Rudolfa, zbliżył do Hermiony i unosząc ją bez wysiłku, przerzucił sobie przez ramię.

To się nie dzieje naprawdę,zdążyła pomyśleć, zanim Voldemort ich aportował.