I
Pani Lovett usiadła wygodnie na fotelu przed kominkiem. Minął kolejny ciężki dzień. Czuła zmęczenie w kościach, a jej suknia była ubrudzona mąką. Teraz nadszedł wieczór, mogła się rozluźnić, popatrzeć w płomienie.
Poczuła suchość w ustach. Zasługuję na odrobinę luksusu po tak ciężkim dniu, pomyślała. Podeszła do szafki i wyjęła z niej butelkę brandy – jedną z nielicznych, które zostały od kiedy mieszka z nimi Toby. Nalała sobie cały kieliszek i znów zasiadła w fotelu. Wypiła jednym haustem i zamknęła oczy, wyciągając nogi przed siebie. W domu panowała całkowita cisza. Toby już dawno poszedł spać, a z góry, z pokoju Sweeney'a Todda nie dobiegał choćby najmniejszy szmer. Ale tak było zawsze – zdążyła się już przyzwyczaić. No, może nie zawsze, ale dosyć często.
Brandy rozgrzewała przyjemnie jej wnętrze. Pani Lovett poczuła się nagle bardzo samotna. Człowiek na górze niby był, ale go nie było. Zaczęła się zastanawiać, co on może w tej chwili robić. Może czyści swe srebrne brzytwy? A może przechadza się w te i z powrotem po pokoju szalejąc z myśli o zemście? A może gapi się w okno tym swoim dziwnym spojrzeniem? A może, tak całkiem przypadkowo… myśli o niej?
- Głupia. – skarciła siebie głośno pani Lovett. Prawdą jednak jest, że ostatnio mogło dojść do pewnej zmiany w ich życiu… gdyby tylko nie wszedł wówczas do pokoju Anthony… Kto wie, może Todd odrzuciłby swe demony i został na zawsze przy pani Lovett. Razem pojechaliby nad morze, zamieszkali tam, pobrali się… To były cudowne marzenia, jednak z każdym dniem pani Lovett traciła w nie wiarę. Todd myślał już jedynie o zemście. Lovett się nie liczyła. Nigdy się specjalnie nie liczyła.
Poczuła pustkę w sercu. Bolesną pustkę. Czuła ją ostatnio zbyt często. Było to okropne uczucie. Tym razem łagodził je alkohol, jednak nie zawsze miała takie szczęście.
Usłyszała nad głową lekkie skrzypienie. To skrzypiała podłoga w mieszkaniu na górze. Więc pan T. jeszcze nie śpi, pomyślała. Schyliła głowę i obserwowała odbicie płomieni kominka na brzegach kieliszka.
- Co się ze mną stanie, kiedy pan Todd dopełni swej zemsty? – zastanawiała się na głos. Nie znała odpowiedzi. Wiedziała jednak, że nie odegra raczej wielkiej roli w życiu Sweeney'a Todda. – Pewnie po zamordowaniu sędziego odejdzie. Będzie pływał statkiem po odległych morzach i podróżował. A ja będę wciąż piekła najgorsze paszteciki w Londynie…
Myśl ta ukłuła ją mocno w serce.
Nie chciała takiego zakończenia.
---
Sweeney Todd stał przy oknie w swoim pokoju na górnym piętrze domu przy Fleet Street. W pomieszczeniu panowała kompletna ciemność, jedynie przez dachowe okno wpadało światło księżyca zostawiając wielką smugę światła na posadce i załamując się na wysokiej postaci golibrody. On zaś patrzył gdzieś przed siebie – patrzył na ciemny, brudny, śmierdzący Londyn. Londyn pełen ludzi godnych pogardy, którzy nie mają prawa do życia i zasługują na śmierć. Oni wszyscy zasługują na śmierć.
Bez wyjątku. Bo niby kto w tym parszywym mieście jest wart życia?
Odwrócił się, przeszedł parę kroków i usiadł na fotelu. W mroku dostrzegał delikatny zarys stłuczonego lustra. Jego sylwetka i tak źle widoczna w tej ciemności, była jeszcze okrutnie zniekształcona przez pęknięcia w szkle. Patrzył na swe odbicie w lustrze z całkowitą obojętnością.
W zasadzie nie myślał wówczas o niczym.
Tymczasem nad Londynem zbierały się ciemne chmury. Miała nadejść burza.
---
- Idzie burza – spostrzegła pani Lovett, spoglądając za okno. Czarne chmury niemiłosiernie sunęły po niebie, zagarniając w ciemności każdą kolejną ulicę miasta. Odczuła chłód, nadchodzący razem ze zmianą pogody.
Znalazła w szafie trzy grube koce. Jednym przykryła śpiącego w gabinecie Toby'ego. Chłopak spał spokojnie, w jednej ręce wciąż zaciskając butelkę dżinu. Pani Lovett mimowolnie się uśmiechnęła. Mieszkali razem już tak długo – ona, Toby i pan Todd. Czasem zdawało jej się, że już są rodziną…
Odgoniła tę trapiącą ją myśl jak najszybciej precz. Już miała pójść na górę, do pokoju na strychu by zanieść panu T. koc… ale zawahała się. Chwilę się zastanawiała, czy powinna pójść na górę, czy zostawić go w spokoju. W końcu jednak przygryzła wargi i otworzyła przed sobą drzwi prowadzące na podwórko.
Powietrze było ciężkie i wyczuwało się nadchodzącą ulewę. Pani Lovett, trochę niepewnie, ściskając koc w ramionach ruszyła po schodach na piętro. Zatrzymała się na chwilę przed drzwiami. Przez szybkę nie było widać choćby najmniejszej łuny światła.
Cichutko i powoli otworzyła drzwi, nie chcąc potrącić dzwoneczka. Wślizgnęła się do środka i zatrzasnęła drzwi. Przez chwilę jej oczy przyzwyczajały się do ciemności, potem dostrzegła wyraźniejsze zarysy pokoju.
Sweeney Todd spał w fotelu, pośrodku pokoju, w delikatnym świetle księżyca. Za oknem widać było nadchodzące chmury, które niebawem miały zasłonić księżyc. Pani Lovett cicho zbliżyła się do fotela. Spojrzała na oblicze człowieka, który był jej tak bliski a zarazem tak daleki. Spał spokojnie. A przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Dłonie jego swobodnie spoczywały na poręczach fotela, głowa oparta o oparcie, usta delikatnie rozchylone. Pani Lovett uśmiechnęła się do siebie. Delikatnie przykryła golibrodę kocem. Nie chciała jednak odchodzić. Samo spoglądanie na T. sprawiało jej niewypowiedziane szczęście.
Cicho pod nosem zaczęła nucić słowa piosenki:
„There was a Baker woman once
Although not beautiful
She someday met the Barber man
Who did cast the spell on Her
He was so beautiful…"
Pochyliła się nisko nad jego twarzą. Musnęła ustami jego ciemne włosy, pasmo siwych włosów, czoło i policzek. Wciągała do płuc delikatną woń jego skóry. Zatrzymała się nad jego ustami. Mogłaby go teraz pocałować… tak delikatnie… on nic by o tym nie wiedział…
„…so beautiful…"
Zniżyła głowę. Serce biło jej jak szalone. Jego usta były milimetry od niej…
Nagle poczuła jak ktoś łapie ją mocno za szyję, odsuwa od siebie i w przeciągu kilku sekund przyciska do podłogi. Nie mogła nawet krzyknąć. To wszystko stało się zbyt szybko. Czuła żelazny ucisk na szyi. Spojrzała w górę…
To był Sweeney. Siedział na niej okrakiem, przytwierdzając ją do ziemi i ściskając jej szyję. Pani Lovett zaczęła się dusić. Widziała w oczach Todda obłęd. Starała się wydostać z jego uścisku, lecz on był dla niej zbyt silny… Traciła siły…
- P… pa… nie… To… dd… - wyszeptała, na tyle głośno na ile mogła. Nagle obłęd w oczach golibrody zniknął, uścisk na jej szyi zelżał.
- Pani … Lovett…? Co pani tu robi?
Todd odsunął ręce od jej szyi i ukląkł obok, pomagając jej się podnieść. Pani Lovett kaszlała i starała się złapać oddech. Gdy jej się to udało, podniosła wzrok na golibrodę i chcąc nie chcąc zalała się rumieńcem.
- Co się stało? – pytał Todd – Co pani tutaj robi o tak późnej porze?
- Chciałam… Przyniosłam panu koc, do przykrycia. Zimno na dworze, burza idzie…
- Mogłem panią zabić! – podniósł głos golibroda. Patrzył na nią wściekłym wzrokiem. Prawą dłoń wciąż zaciskał na jej nadgarstku. Pani Lovett pochyliła głowę, nie mogąc spojrzeć na Todda. W jej oczach zaszkliły się łzy.
- Ja przepraszam… - wyszeptała, nie podnosząc wzroku. Jej ciało lekko dygotało. Sweeney puścił jej nadgarstek i przysunął się parę cali bliżej. Wciąż miała spuszczoną głowę. Oddychała niespokojnie i głośno.
- Pani Lovett? – spytał cicho, starając się spojrzeć jej w oczy. Ona jednak szybko odwróciła głowę. Na podłodze zalśniły dwie łzy. - Co się stało? Dlaczego płaczesz?
Zupełnie jakby to nie był ten sam morderca, Sweeney Todd, którego ona znała.
Wzdrygnęła się. Tylko nie to. Musi w tej chwili przestać płakać. Nie może płakać przed Nim. Szybko przetarła ręką oczy i podniosła się z podłogi.
- Nic mi nie jest. – rzuciła w jego stronę, otrzepując suknię z kurzu i mąki. – Nie musisz się mną przejmować. Idę już. Dobranoc…
Zanim T. się obejrzał, już jej nie było. Zbiegła po schodach jak najszybciej mogła i zatrzasnęła za sobą drzwi do sklepu.
---
Na schodach rozbrzmiewał stukot obcasów pani Lovett, który wkrótce ucichł. Todd podniósł się z klęczek. Był w niemałym szoku. Doprowadził kobietę… doprowadził Ją do płaczu. Przecież ona nie była niczemu winna. Koc, który mu przyniosła leżał teraz smętnie na zakurzonej ziemi. Golibroda podniósł go z ziemi i przewiesił przez oparcie fotela.
Przez chwilę nie wiedział co powinien teraz zrobić. W zasadzie wypadałoby pójść za nią na dół i ją przeprosić. Ale z drugiej strony nie bardzo miał na to ochotę. Wolał zostać na górze, ze swoimi myślami. Rozmyślać o Johannie… o zemście na sędzi… O wszystkim, co jego dotyczyło. Nawet myśleć o jego ukochanej Lucy, która nigdy już do niego nie wróci.
Podszedł z powrotem do okna. Deszcz zaczął uderzać o szyby. W dali błysnęła błyskawica, rozjaśniając całą chmurę. Niedługo po niej całym miastem wstrząsnął donośny grzmot. Burza dotarła do tej części Londynu.
