Słodka goryczy, która zalęgłaś na dnie mojego serca i nie dajesz oddychać. Nie odchodź.

Nie mógł znieść śpiewu ptaków, rozkwitających pąków wiśni, żółtych kwiatów, nieproszonych gości, które zamieniły łąkę w ogród. Nie mógł znieść szmeru rozmów, niosącego się echem po dziedzińcu, zrumienionych twarzy kobiet, wesoło biegających dzieci, powszechnie panującej radości, która zakradła się w serca Shinigami i zawładnęła Seretei. Nikt nie mówił o czekających wojnach, niestoczonych walkach i grozie, która czaiła się w przyszłości. Liczyło się tylko to co teraz, słodkie i kojące tchnienie wiosny. On nie chciał, nie mógł znieść.

Cząstka Izuru Kiry pragnęła dać się ponieść tej radości, choć na moment zapomnieć i żyć chwilą, wyrywała się w stronę przeszłości, nieskalanej, niezatrutej, niewinnej. Przed oczami miała szkolne lata, porysowane cyrklem ławki i ciemne oczy Hinamori rozjaśniające się choć na wspomnienie imienia… Kapitana Aizena. Nawet tutaj, w tych niewinnych latach nie mógł się skryć i znaleźć ukojenia. Nie mógł uciec od swojego przeznaczenia.

Zgniótł w rękach kartkę z niedokończonym wierszem, traktującym o miłości, przyjaźni, odrodzeniu. Co miesiąc miał napisać coś do Magazynu Seretei. Co miesiąc mógł pokazać innym jak dobrze radzi sobie Izuru Kira. Jak przemienia ciężkie doświadczenie w piękne słowa, jak układa bolesne wspomnienia w zgrabny wers. Co miesiąc odbierał pochwały i słuchał, że powinno się szlifować taki talent, o niego dbać. Co miesiąc uśmiechał się, dziękował i odpowiadał „tak".

Wiedział, że nie był sam. Że nie on jeden cierpiał, został złamany, zdradzony, upokorzony. Ale jak ta świadomość miała pomóc? Jak myśl o cierpieniu przyjaciół miała mu przynieść ukojenie? Impas. Im bardziej cierpiał, tym gorzej się czuł, bo to samolubne wobec innych. Bo inni mieli gorzej. Jego kapitan i mu bliscy padli ofiarą eksperymentu. A dowództwo zamiast im pomóc wydało na nich wyrok śmierci. Ci to dopiero mogli mieć żal. Albo Urahara Kisuke, niesłusznie oskarżony, skazany na banicję i pozbawiony mocy. Przez sto lat straszono nim adeptów, opowiadano czego się nie dopuścił. I Hinamori. Słodka, niewinna, zakochana w swoim kapitanie. Pamiętał ją z czasów Akademii. Dwa kucyki sterczące po bokach, ciekawe, lecz życzliwe spojrzenie, kojący, melodyjny głos. Tak, inni zdecydowanie mieli gorzej.

Szeleściło. Izuru Kira zamknął oczy i pozwolił na chwilę owionąć się melodii niesionej przez wiatr oraz liście, nie czuć i nie myśleć o niczym, odsunąć na bok lęk i strach.

Pod drzewem persymony, zaznaję tylko rozkoszy, słucham i zapisuję co niesie wiatr

Co nucą krzewy i drzewa, co liść zielony śpiewa, słucham i zapisuję, żeby przekazać wam

Uśmiechnął się. Wróciło niczym niechciany wirus, żeby opanować jego serce. Natchnienie. Dlaczego nie odwaga, siła, wiara w jutro? Dlaczego nie nadzieja? Bardziej ich potrzebował, niż melancholijnych i nic mogących ani zmienić ani naprawić wierszy.

Twoje cierpienie mnie inspiruje – tak powiedział kapitan. Jego ból wybijał rytmy gitary, gorycz szarpała struny. Smutek zamieniał się w elegijną pieśń.

Dość – chciał krzyknąć, ale głos wiązł mu w gardle, bo to przecież szkodzi, jego urodzie, aparycji, manierom. „Mój Izuru nie krzyczy" - powtarzał kapitan Ichimaru, „Mój Izuru jest zawsze taki grzeczny", a on nie mógł, a może i nie chciał zerwać z tak wykreowaną wizją siebie. „Ach, tak" odpowiedział tylko i wrócił do raportów, ostatniego zajęcia, które nie sprawiało mu trudności i pozwalało się oderwać od tego co wracało nieustępliwie, a o czym najchętniej by zapomniał.

Był jak wiatr. Raz cichy, niosący spokój, ukojenie, niezauważalny, niezawadzający, niewidzialny to znów szarpiący, porywisty, nie dający się ujarzmić. Był jak pieśń. Raz słodka, melodyjna, czuła to znów gorzka, ponura, pełna żalu. Jak lustro w którym się przeglądają inni i każdy widzi to co chce zobaczyć.

Jego kapitan widział swoje natchnienie, oddział – obrońcę i wybawiciela, który ich przed wszystkim uratuje, przyjaciele – kogoś, kto zawsze ich wysłucha i pomoże najlepiej jak potrafi, inni – zwykłego porucznika, pełniącego swoje obowiązki, może znerwicowanego pracoholika, może dziwnego chłopaka, żyjącego we własnym, dziwnym świecie, a może zdrajcę kryjącego się za pokorną miną, a on nie widział nic.

„To tobie to zawdzięczam, Kapitanie Ichimaru. To ty mnie nauczyłeś patrzeć i nie dostrzegać siebie". W przypływie nagłej złości, a może bezsilności, których nie potrafił opanować podarł wcześniej napisany wiersz. Zaczął kreślić niezgrabnie litery, chociaż latami uczył się kaligrafii i nawet na urzędowych dokumentach pozostawiał pięknie zapisane słowa. Ten wiersz nie pasował do niego, nie pasowały do niego starannie wykaligrafowane słowa, siedzenie pod drzewem persymony w dzień powszedni, kiedy miał tyle obowiązków i rozmyślanie o tak błahych tematach. Gdzieś w nim krył się Izuru Kira tęskniący za tym, za czasami Akademii, beztroską, młodością i swobodą. Ale on nie mógł. Musiał zakryć uszy na jego słowa. Zrozumieć, że to już nie wróci. Że on już nigdy nie będzie taki sam. Stworzył wiersz. Jedyny, który naprawdę ubierał jego myśli w słowa, który oddawał jego stan. Wiedział, że nikt go nigdy nie zobaczy i nigdy się o nim nie dowie. Tak jak codziennie dbał, żeby nie powiedzieć o słowo za dużo i nie zdradzić co tak naprawdę leży mu na sumieniu.

(wiersz nie jest mojego autorstwa)

zrób mi jakąś krzywdę.

chcę poczuć.

ostrzej.

mocniej.

dobitniej.

chcę wiedzieć.

czuć.

że jestem dla ciebie nikim.