Od autorki: Strasznie dawno mnie tu nie było, ale ostatnio odżyły we mnie fanfikszynowe ciągoty. Tym razem supernaturalne:).

FYI: Wykorzystałam fragment odcinka szóstego serii siódmej, aby osadzić historię w czasie.

Przypomnienie: Nic tutaj nie jest moje za wyjątkiem May i fabuły tej opowieści. Twórcom serialu pozostawiam cały honor i korzyści finansowe. A ja dalej będę biedna:(


DROGA DO TEJ PORY


Sam stoi przy wozie, opierając splecione dłonie o dach. Na twarzy ma typowy dla siebie wyraz męczeństwa i Dean zaczyna odczuwać znajome rozdrażnienie.

– Hej – mówi, wynurzając się z bagażnika. – Co? Co jest? Gadaj.

– Nic – mruczy Sam. Unika wzroku starszego brata. Coś go naprawdę gryzie, przez co wygląda na przerośniętego dzieciaka, który właśnie załapał focha.

– Przekonywujące. – Dean parska krótkim śmiechem. – Co, wystraszyłeś się? Ja z pewnością nie spojrzę w lustro bez gęsiej skórki co najmniej przez miesiąc.

Sam nie podejmuje rozmowy. Wpatruje się w zbielałe kostki własnych palców i pociera je kciukami.

I nagle podejmuje decyzję.

– Naprawdę chcesz wiedzieć, co jest nie tak?

– Pewnie. – Dean uśmiecha się promiennie. – Znasz moje motto – "Pomagam, gdzie mogę."

– "Pomagam, gdzie mogę" – powtarza Sam głosem pozbawionym jakiejkolwiek intonacji. Ukośny promień słońca zagląda mu w oczy, kiedy podnosi wzrok na brata. Jego tęczówki są jasne, przejrzyste jak woda. Źrenice ma szerokie. – Coś tak, jak pomogłeś Amy?

Uśmiech spełza z twarzy Deana. Amy. Dziewczyna… nie, potwór, którego zabił, bo Sam… Sam nie potrafił tego zrobić… nie odróżniał… Och, kurwa!

– Sam, słuchaj…

– Nie! – krzyczy Sam, cofając się o pół kroku. – Koniec z kłamstwami! Wiesz co, w ogóle się do mnie nie odzywaj!

Zamiera na chwilę, a potem dodaje ciszej, boleśnie, jakby zgadzał się z opinią innej osoby, z jakimś wewnętrznym głosem: – Tak. Nie mogę. Rozumiesz, Dean, ja nie mogę!

Nurkuje do wnętrza samochodu i wyciąga z tylnego siedzenia swój plecak.

– Czego nie możesz? – mówi Dean głucho.

Sam odsuwa się od niego.

– Nie mogę teraz z tobą gadać – rzuca i odsuwa się o kilka kolejnych kroków. Rozkłada ramiona gestem zarazem rozdrażnienia i bezradności. – Dean, ja nawet nie mogę być teraz w pobliżu ciebie!

– Rozumiem – mówi Dean powoli, ostrożnie. W głowie ma pustkę – żadnych genialnych pomysłów. – Więc… – zawiesza głos.

– Więc myślę, że powinieneś ciągnąć to beze mnie – oznajmia Sam. Wiatr znad jeziora burzy mu włosy, a słońce wciąż prześwietla szeroko otwarte oczy.

– Idź – wyrzuca gwałtownie.

Dean patrzy na niego przez chwilę, nadal szukając odpowiednich słów. Niczego nie znajduje.

– W porządku – mówi wreszcie, bardzo cicho. – Przykro mi, Sam.

Ale nie jest mu przykro. Patrzy za odchodzącym bratem i czuje ogromną ulgę. Nie wyrzuty sumienia, nie strach. Ulgę.


...TERAZ...

01

– Wciąż tam siedzi?

– Jakiś cholerny włóczęga, mówię ci.

May dyskretnie zerknęła na zewnątrz przez okno sklepu.

Sally Croteau, właścicielka sklepiku, nazywała "cholernymi włóczęgami" niemal wszystkich, z Obamą włącznie (a może przede wszystkim), ale parkując rozklekotaną, dwudziestotrzyletnią Toyotę Hillux przed stacją Mobil, May sama zauważyła młodego człowieka siedzącego na krawężniku i wertującego opasły notes. Zwrócił jej uwagę głównie dlatego, że był obcy w Machias, w stanie Maine, w mieście, w którym każdy w końcu spotykał każdego i zapamiętywał jego twarz, jeśli nie nazwisko. Chłopak nadal tam siedział, ale uniósł głowę i patrzył przed siebie szklanym wzrokiem, poruszając nieznacznie ustami. Wyglądał, jakby powtarzał zadaną lekcję, lub kuł do egzaminu. Wiatr rozwiewał jego brązowe włosy, niezbyt czyste i niezbyt zadbane. Chłopak miał na sobie jasnozieloną koszulę i piaskowego koloru kurtkę, wysmarowaną na łokciach i przy kieszeniach. Przyglądając mu się ukradkiem May Labrecque poczuła znajomy dreszcz między łopatkami.

Kłopoty.

Zwróciła się z powrotem do Sally, posapującej z niezadowoleniem za kasą sklepową. Stary Judd Atkins wyciągał z portfela dolara po dolarze i przed wręczeniem właścicielce sklepu poddawał każdy banknot skrupulatnej analizie. May poczuła nagłą falę zniecierpliwienia. Nigdzie jej się nie spieszyło, a zniecierpliwienie wiązało się raczej z uczuciem niepokoju niż z zachowaniem Judda.

– Pewnikiem turysta – powiedział Judd, kładąc ostatniego dolara na dłoni Sally. Wysupływał teraz ćwiartki i May poczuła przemożną ochotę, żeby zdzielić go przez kark i wepchnąć do chłodziarki.

– Wygląda jak śmierć odgrzana – oznajmiła Sally ze śpiewnym akcentem z Quebecu. – Narkoman, albo jakiś anarchista.

– Przyjechał autobusem – dodała z naciskiem, jakby chłopak popełnił tym samym grzech śmiertelny i zasługiwał na wieczne potępienie.

– To wszystko dla ciebie, kochanie?

May drgnęła, wyrwana z zamyślenia. Przez chwilę, gdy znów zwróciła wzrok na chłopaka, mogłaby przysiac, że to nie wiatr rozwiewał jego włosy; nie wiatr, a żar. Strasznie głupia myśl.

Kłopoty – sieroty.

– Tak. – Skinęła głową stawiając koszyk na ladzie obok kasy. Kanciaste butelki brzęknęły krótko, a Sally Croteau rzuciła May krytyczne spojrzenie. W odpowiedzi May podała jej kartę i szybko wystukała pin na starym terminalu, kryjąc się na moment za kurtyną popielatych włosów.

Judd nadal stał przy oknie i gapił się na ulicę.

– Cicho, idzie tu – rzucił, jakby w sklepie, w miejsce dyskretnego pikania terminalu, panował nieopisany gwar.

May odebrała rachunek i włożyła butelki do plastikowej torby.

Zabrzęczał dzwonek zawieszony u drzwi.

– Przepraszam. – Chłopak miał przyjemny głos i cień akcentu gdzieś z centralnych stanów.

Kansas – podpowiedział mały, upiorny głosik w głowie May. – Kłopoty, kłopoty, kansańskie sieroty.

– Możecie mi powiedzieć, jak stąd dotrzeć do Gardner Lake?

Sally i Judd wymienili spojrzenia, wydymając wargi w ten typowy "nie chcemy tu żadnych obcych" sposób. Chłopak stał w progu, z plecakiem przerzuconym przez ramię i podniszczonym notesem w prawej ręce. Miał ciemnozielone tęczówki, zadarty nos i wyraz najwyższej uprzejmości na twarzy. Miał też podkrążone oczy i cienie na policzkach.

– Jedynkom do East Machias – powiedział Judd z tak silnym akcentem, że nawet May ledwie go zrozumiała. – A potem albo dalej jedynkom albo szoso 191.

– To daleko? – spytał chłopak.

– Ze cztyry mile do East Machias, może z mila do jeziora, zależy gdzie chcesz dotrzeć – wyjaśnił Judd.

– Ach… – chłopak uśmiechnął się leciutko. – Dzięki.

Poprawił ułożenie plecaka na ramieniu i skinął im lekko, wychodząc na ulicę. Popatrzył w prawo i w lewo, a potem ruszył przed siebie równym, szybkim krokiem.

May wypuściła wstrzymywane powietrze. Ciekawe czego szukał nad Gardner Lake? Ciekawe jakie niósł kłopoty?

Pobrzękując butelkami wyszła ze sklepu i skierowała się do swojej Toyoty. Przerzuciła reklamówkę na pakę półciężarówki, poprawiła ustawienie kanistrów z olejem napędowym i wskoczyła do kabiny. Patrząc w lusterko odgarnęła z czoła popielate włosy. Pod nimi jej skóra była wilgotna od kroplelek potu. Ręce May drżały. Była niemal pewna, że nie od niedoboru burbona.

Minęła chłopaka w dwie minuty póżniej. Zwolniła, a w końcu zatrzymała Toyotę i wrzuciła ręczny hamulec. Patrząc we wsteczne lusterko poczekała, aż chłopak podejdzie do wozu. Opuściła boczną szybkę, kiedy przystanął obok Hilluxa, zadzierając głowę. Prawdę mówiąc, nie musiał jej bardzo zadzierać. Był bardzo wysoki.

– Mogę cię podrzucić – powiedziała May. – Zależy, gdzie chcesz dotrzeć.

– Słyszałaś o Barren Marsh? – spytał.

Prychnęła lekko.

– Słyszeć, słyszałam, nawet byłam tam kiedyś – potwierdziła. – Jedno z tych wymarłych miasteczek, co? Wierz mi, akurat to wymarłe miasteczko jest zupełnie nieciekawe.

– To po drugiej stronie jeziora? – rzucił chłopak.

– Taa… Nad Second Lake. Gównianie drogi – powiedziała May. – Wsiadaj, tak czy tak, jadę na drugą stronę, oszczędzisz długiego marszu.

– Dzięki – westchnął z prawdziwą wdzięcznością. Obszedł Toyotę i otworzył skrzypiące drzwiczki po stronie pasażera. Wrzucił plecak na pakę wozu. – Naprawdę, dzięki.

– Nie dziękuj. Jak zobaczysz Barrens zrozumiesz, że to czarcia przysługa.

Popatrzył na nią dziwnie, spod zmarszczonych brwi i zawahał się z ręką na klamce.

– Czarcia?

– Ruiny zarośnięte chaszczami – powiedziała May.

– Acha. – Zatrzasnął drzwiczki i poprawił się na siedzeniu. – Mimo wszystko, dzięki.

Czemu wywołujesz we mnie taki niepokój? – pomyślała May. – Czy coś się wydarzy? Teraz? Po drugiej stronie jeziora? Jeśli ma się wydarzyć, niech stanie się już, teraz. Niech się stanie.

Wrzuciła kierunkowskaz, z nawyku, nie z konieczności, ponieważ w tej okolicy trudno byłoby włączyć się do ruchu. Tutaj po prostu wyjeżdżało się na pustą jezdnię. Była to jedna z rzeczy, która trzymała ją w tej części Maine. Mało ludzi. Ludzie oznaczali kłopoty.

– Słyszałaś o jakichś kłopotach związanych z jeziorem? – spytał chłopak. May drgnęła, bo zabrzmiało to tak, jakby czytał jej w myślach. Znów trzymał na kolanach ten opasły notes, przewiązany gumką, pełen świstków, notek i innego śmiecia. Zdjął gumkę i z nabożeństwem rozchylił okładki. W ogóle nie patrzył przez okno wozu, mimo, że okolica prezentowała się całkiem ładnie w promieniach zachodzącego słońca. – Jakieś pogłoski…?

– Jakie pogłoski? – przerwała ostro. Może zbyt ostro. – Szukasz Wielkiej Stopy? Może Wendigo?

Chłopak zaśmiał się krótko.

– Wielka Stopa to mit, a Wendigo już znalazłem. – Zerknął na May z uśmiechem wiercącym mu w policzku płytki dołek. – Nie, myślałem o czymś bardziej… przyziemnym. Interesuje mnie lokalny folklor. I różne wydarzenia z przeszłości…

– Jeśli jest miejsce, w którym wydarzyło się mniej, jeszcze o nim nie słyszałam – powiedziała May. – W 1936 w jeziorze utopiło się dwanaścioro dzieci ze szkół w Lubec. Łódź się wywróciła, dzieciaki poszły pod wodę. To chyba największe wydarzenie z przeszłości, jakie przychodzi mi do głowy.

Chłopak zaczął szybko kartkować notes. May skupiła się na prowadzeniu Toyoty, chociaż w zasadzie mogłaby chyba usiąść z założonymi rękoma i pozwolić, by wiekowa kupa złomu zawiozła ją do domu niczym stary koń, który wyuczył się na pamięć drogi do stajni. Skręciła z jedynki na Gardner Lake Road. Po lewej stronie za szybami wozu migały białe, drewniane domy. Niekiedy łowiła błysk błękitu – spokojną taflę jeziora.

Chłopak podniósł głowę i przez moment wpatrywał się przed siebie nieruchomym wzrokiem, znów poruszając wargami, jakby coś sobie obliczał. Obrócił się do May, chcąc chyba coś powiedzieć i wyraz koncentracji na jego twarzy rozpłynął się nagle w bezbrzeżnym zdumieniu. Zmarszczone uprzednio brwi pobiegły w górę, usta rozchyliły się lekko, oczy rozszerzyły. May dostrzegła, że z całej siły ucisnął długimi palcami wnętrze lewej dłoni. Jakby szczypaniem sprawdzał, czy sen już się skończył. Albo jakby spodziewał się zobaczyć za kierownicą kogoś zupełnie innego.

– Uch… ach… mam na imię Sam – wyjąkał po chwili, odzyskując kontrolę. – Sam Jones.

Kłamał, oczywiście.

– Mayne Labrecque – odpowiedziała. – May.

– Jeszcze raz dzięki, May. To długi spacer. – Posłał jej blady uśmiech. Przez chwilę patrzył przez okno po swojej stronie na czerwieniejące niebo i migające na poboczach drzewa. – Wiesz, nie zrozum mnie źle, ale nie powinnaś zabierać przygodnych pasażerów. Czasami to bywa niebezpieczne.

May uśmiechnęła się samymi kącikami ust.

– Czasami to niebezpieczne dla przygodnych pasażerów – odpowiedziała krótko.

Zachichotał.

– Więc… Od dawna tu mieszkasz?

– Od zawsze – odparła.

– Słyszałaś o zaginięciach? Na Downeast Sunrise Trail? – spytał chłopak.

May zaśmiała się szczerze.

– Od kiedy otworzyli tę trasę, nikt chyba nie zaginął – powiedziała. – Z tego, co wiem, jest dobrze oznakowana, gładziutka i cacy. Jeśli z niej nie zejdziesz, jesteś bezpieczniejszy niż we własnej sypialni.

– A słyszałaś o kimś, kto zszedł z tej trasy? – drążył chłopak.

– Tu są lasy i jeziora – rzuciła May. – Ludzie przyjeżdżają zamoczyć wędkę, a potem okazuje się, że to, co wyglądało na moczary…

– Naprawdę było moczarami – dokończył Sam.

– Musiałbyś pogadać z szeryfem – powiedziała May. – Czemu się tym interesujesz?

– Piszę pracę – odparł wymijająco. – O ryzyku związanym z turystyką. Słyszałem o parze dzieciaków, zaginęli w okolicy Gardner Lake, prawdopodobnie nad Second Lake. Carter Williams i Becca Zielinsky? Nie?

– Rzadko bywam w miasteczku. – May wzruszyła ramionami. – Kiedy to było?

– Około miesiąca temu.

Kłopoty – pomyślała znów May.

– Wyrzucę cię tutaj – oznajmiła, zwalniając. – Jeśli chcesz znaleźć nocleg, to ostatnie miejsce w okolicy.

Zatrzymała Toyotę i przechylając się nad kierownicą wskazała wąską drogę niknącą między drzewami. Słońce zdążyło już opaść za horyzont i droga wyglądała dość niezachęcająco w cieniach wieczoru.

– Lake View Hotel – powiedziała May. – Troszkę podupadł, ale przynajmniej jest tam cicho.

Sam złożył notes i zabezpieczył go gumką. Ze skrzypnięciem uchylił oporne drzwiczki i wyskoczył na drogę.

– Dzięki, May.

Poczekała, aż zdejmie z paki swój plecak i zarzuci go na ramiona.

– Trzymaj się, Sam. I nie zgub się, co?

– Postaram się nie zabłądzić – posłał jej kolejny słodki uśmiech.

Odpaliła silnik. I w ostatniej chwili, z rękoma już skręcającymi kierownicę i stopą wciskającą pedał gazu, przechyliła się nad siedzeniem i przez uchylone okienko krzyknęła do pleców oddalającego się chłopaka:

– Użyj soli!

Obejrzał się, zaskoczony, ale Toyota już ruszyła, wzbijając spod opon małe fontanny żwiru. May mignęła jego pobladła twarz, rozrzerzone oczy.

Coś się wydarzy. Niech się wydarzy. Zupełnie sam. Porzucony dzieciak, sierota. Osnowa i wątek. Och, niech się już stanie!

Odjechała w zapadający mrok.


Ciąg dalszy nastąpi... zaraz:)