Jedni się rodzą dla radości,
Inni dla nocy i ciemności."

W. Blake, „Pieśni Niewinności"

I

Klapka skrzynki pocztowej zamknęła się z cichym brzdękiem, a koperta opadła miękko na stos pozostałych, zakłócając nieznacznie panującą na Piazza della Singnoria senną ciszę. Nie było nawet siódmej, a jasnoszare chmury snuły się leniwie po niebie. Najwyraźniej słońce nie zamierzało dziś zaszczycić Florencji swoją obecnością i schowało promienie, zwykle ozłacające jasne nasady budynków, za nieprzepuszczalną kopułą chmur. Kamienny bruk wilgotny był jeszcze od wczorajszego deszczu; gdzieniegdzie, w zagłębieniach, zebrały się małe kałuże, w których gołębie co rusz zanurzały dzioby. Przeszedł spokojnie obok małego stadka, a kilka ptaków, zaniepokojonych szeleszczeniem jego płaszcza, poderwało się nerwowo. Szum skrzydeł ucichł szybko, gdy tylko zwierzęta pojęły bezcelowość swojego zachowania i po chwili Piazza della Signiora wypełnił jedynie cichy odgłos jego kroków. Szedł pewnie, dość szybko, przesuwając wzrok po doskonale znanych mu rzeźbach i budynkach; już drugiego dnia pobytu tutaj byłby w stanie odtworzyć całą zabudowę w najdrobniejszym szczególe. W świecie jego umysłu, każdy zabytek miał specjalnie przydzielone mu miejsce, a te florenckie już dawno znalazły odpowiednią szufladę – szufladę, do której swego czasu sięgał nad wyraz często. Świadomość, że na placu jest ktoś jeszcze obok niego uderzyła go nagle. Odgłos przekładanej strony wyrwał go z własnych rozmyślań, w których delikatnie linie Anioła i Bandinellego przeplatały się ze starannie dobieranymi wczorajszej nocy słowami i subtelnym zapachem, wybranym specjalnie dla niej w Via de la Scala.

Zatrzymał się, spoglądając z zainteresowaniem w stronę źródła dźwięku; ktoś siedział niedaleko, na schodach Palazzo Vecchio, całkowicie pogrążony w lekturze. Zdziwił się, że wcześniej nie zwrócił na nią uwagi – widać list, który przed chwilą wysłał, zaabsorbował go bardziej, niż się tego spodziewał. Na szczęście, jego czujny słuch go nie zawiódł i szelest, który najprawdopodobniej umknąłby mu kilka godzin później, teraz, na pustym placu, zdradził jej obecność. Było coś intrygującego w tej postaci, siedzącej samotnie po środku Piazza della Singniora, ze starą książką w rękach. Jej długie, brązowe włosy opadały na plecy i twarz, niewidoczną i tak zza jej lektury. Otuliła się mocniej szarym, znoszonym swetrem, dotkliwie odczuwając chłód jesiennego poranka Florencji. Jej strój raził jego zmysły estetyczne w każdym szczególe: wyblakłe, poprzecierane spodnie, z ogromnymi kieszeniami i setkami zwisających sznurków. Wystająca spod swetra długa, pomięta koszulka i niezasznurowane stare trapery. Wreszcie, stojący obok plecak, z mnóstwem nieudolnie załatanych dziur.

Przymknął oczy, zdegustowany.

Tak, Hannibal Lecter był estetą. Dzieło Arnolfo di Cambio nie zasługiwało na takie uwieńczenie. Za dnia, gdy przechodziły tędy setki osób, ten kontrast wydawałby mu się mniej widoczny. Teraz jednak, gdy gotów był podziwiać Piazza della Signiora w całej swojej krasie, raził go podwójnie.

Wtem jednak coś innego zwróciło jego uwagę – złote litery błysnęły krótko na starej okładce książki, układając się w tak dobrze znany mu tytuł. William Blake, „Pieśni Niewinności". Podszedł bliżej, zaintrygowany. Dopiero teraz zauważył, że dziewczyna – zupełnie nieświadoma, że ktoś od pięciu minut jej się przygląda – szeptała cichutko słowa wiersza. Nie słyszał jej głosu, jednak po kilku chwilach wiedział już, który fragment teraz czyta.

Ten, kto wyśmiewa wiarę dziecka,
Będzie wyśmiany w dniach starości.

Temu, kto uczy dziecko wątpić,
Zgnilizna grobu strawi kości.

- Kto wiarę dziecka czci - powiedział na głos, a dziewczyna podskoczyła przerażona – pokona Śmierci i piekieł moc w wieczności.

Zaskoczona tak nagłym pojawieniem się doktora u jej boku, podniosła szybko głowę, niemalże upuszczając książkę.

W tym momencie zrozumiał wszystko.

Poznał jej historię na długo przed tym nim wypowiedziała choćby jedno słowo. Chłonął ją z każdą sekundą, gdy przyglądał się rozpaczliwie ukrywanym ranom. Rozległy siniec ciągnął się od lewej skroni aż do żuchwy, przebarwiając się miejscami z purpurowego na żółtozielony. Dwie cienkie pręgi, które starała się przysłonić włosami, przecinały jej czoło, niebezpiecznie zbliżając się ku lewemu oku.

Makijaż nie był w stanie ukryć wszystkiego. To zaś, co udało jej się zamaskować, wyczytał z jej wzroku.

- Czego pan chce? – zapytała ostro, wstając.

Jej dumny głos zaskoczył go nieco. Uniósł brwi, przyglądając się dziewczynie badawczo. Nie lubił łatwych przypadków, lecz miał mały problem z zaklasyfikowaniem tego; z jednej strony nie spodziewał się dowiedzieć więcej, niż już wie. Agresja była tak oczywistym syndromem w tym przypadku, że czuł się niejako zawiedziony. Z drugiej, jego intuicja jeszcze ani razu go nie zawiodła. Postanowił, że się zabawi. Ostatecznie, tak osiem lat temu odkrył Clarice.

Dziewczyna, widząc jego wzrok, zmrużyła gniewnie oczy i zabrała swój plecak.

- Ojciec? – zapytał głośno, gdy odeszła już na kilka kroków.

Odwróciła się na pięcie i spojrzała na niego z oburzeniem.

- Jak pan śmie?

- "Temu, kto uczy dziecko wątpić, zgnilizna grobu strawi kości" – wyrecytował, nie spuszczając z niej wzroku – Ile razy powtarzałaś to sobie, gdy podnosił na ciebie rękę?

Zbliżał się do niej powoli, przeszywając spojrzeniem na wylot. Zacisnęła dłoń na pasku od plecaka, a jej zęby zgrzytnęły krótko.

- Co pan sobie wyobraża? – syknęła, podchodząc do niego. - Bawi to pana?

Jego oczy rozbłysły dziwnie, gdy cal po calu analizował jej twarz.

- Powiedz mi, co jest bardziej upokarzające… – podjął w końcu, uśmiechając się delikatnie - Fakt, że powiedziałem to na głos, czy świadomość, że pozostali myślą podobnie?

Jej ręka zadrżała dziwnie, jakby chciała uderzyć go w twarz, ale w ostatniej chwili się powstrzymała.

- Bydlę. – szepnęła, patrząc na niego z pogardą.

Pokiwał głową, rozczarowany.

- Grubiaństwo, wszędzie grubiaństwo. Niedobrze. Po co czytasz wielkie dzieła, gdy z własnej woli czynisz z siebie prostaczkę?

Dziewczyna spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Chce mi pan udzielić lekcji taktu? To zakrawa o hipokryzję. – powiedziała chłodno.

- Kultury, nie taktu. To pojęcie nieco szersze. Jeśli brakiem taktu nazywasz moją dociekliwość, czego brakiem była twoja obelga? – zapytał, unosząc brew.

- Cierpliwości. – warknęła, odwracając się do niego tyłem.

Zaśmiał się cicho.

- Bardzo dobrze. Błyskotliwość jest ciekawsza od wyzwisk.

Zacisnęła pięści, zatrzymując się wpół kroku.

- Cudownie, robię postępy. – jej głos zatrząsł się nieco, jakby za wszelką cenę nie chciała dać się wyprowadzić z równowagi.

Przekrzywił nieco głowę, przyglądając się jej z zainteresowaniem. Jego wzrok przeczył jednak delikatnemu uśmiechowi: był zimny i przeszywający, jakby cały czas czytał z niej jak z otwartej księgi. Księgi, która – pomimo wcześniejszych przypuszczeń – była zapisana o wiele trudniejszym językiem, niż myślał.

- Chyba pora zakończyć już tę lekcję. – powiedziała w końcu, wciąż się do niego nie odwracając - Choć zapewne pozbawię pana teraz przyjemności upokarzania mnie dalej, prawda? No cóż, proszę mi wybaczyć ten brak empatii. Obok niecierpliwości jest to moja największa wada.

Zaśmiał się cicho, słysząc nutkę ironii w jej głosie. Odeszła szybkim krokiem, jakby bojąc się, że doktor powie coś jeszcze.

- Nachträglichkeit.

Usłyszała. Nie chciała się jednak odwracać.