Dali mu chyba jakieś lekki uspokajające.
Dali, prawda?
Nie mógł sobie przypomnieć, wspomnienia zaszły mgłą, jakby patrzył w przeszłość przez zaparowaną szybę. Przed oczami przesuwały się tylko kontury postaci, pielęgniarze z ich spokojnymi głosami, powtarzającymi wciąż:
- Już w porządku, już w porządku.
Idioci! Chciał krzyknąć i krzyknąłby, gdyby nie koszmarnie ściśnięte gardło. Miał wrażenie, że zaraz się udusi, ale przecież musiał im powiedzieć, że są idiotami. Sherlock by tak zrobił. Powiedziałby im…
Idioci. Wcale nie jest w porządku. Nie widzą tego? Nie widzą jego ciała, rozciągniętego na chodniku? Już nic nie będzie w porządku. Nigdy.
Ktoś go dźwignął na nogi, podparł ramieniem, poprowadził do karetki i posadził pod kocem. Ktoś inny – drobne dłonie, delikatna skóra, młoda kobieta – wcisnął mu do rąk plastikowy kubek z herbatą, ale nie wypił ani łyka. Pozwolił, by wszystko się wylało, część na ziemię, część na nogawkę jego spodni, parząc mu łydkę.
Chciał zamknąć oczy, w głowie mu się kręciło, jak wtedy, gdy był mały i za długo siedział na karuzeli w wesołym miasteczku. Miał wrażenie, że mózg usiłuje uciec mu z czaszki przez uszy. Teraz było tak samo, ale tym razem zamknięcie oczu nie pomagało. Gdy zamknął oczy zobaczył tylko to smukłe ciało z rozrzuconymi bezwładnie rękami i ciemne włosy nad rozbitą skronią, jak wijąca się, miękka korona.
Wcisnął pięść do ust. Zagryzł palce, poczuł krew w ustach. Zabrzmiał sygnał policji. Za późno, coś w nim krzyknęło. Jak zawsze jesteście za późno, kretyni.
- Już w porządku – powiedział znów ktoś nad jego głową, obejmując go za ramiona i kładąc do łóżka. Skąd się wziął na Baker Street? To było jego łóżko. Pachniało znajomo, tak bezpiecznie, pościel też była jego, wtulił się w nią, ktoś podał mu tabletki. Połknął je i popił podsuniętą usłużnie wodą.
Opadł na poduszki, chciał się w nie zapaść. Wszystko ogarniał mrok. Czyjeś kroki, skierowane do wyjścia, pstryknięcie gaszonego światła.
Ciemność. Sam. Chłodna pościel i miękka poduszka pod głową.
Ale zaraz! Nagle zerwał się, bo coś zapiekło w sercu. Jest na Baker Street! Baker Street! SHERLOCK!
Zerwał się na równe nogi, ugięły się pod nim, jakby próbował chodzić na protezach zrobionych z galaretki. Prawie rozbił sobie głowę wychodząc z pokoju.
Ale co go to obchodzi! Zaraz zobaczy Sherlocka. Uściska go nawet, niech go detektyw wyzywa, nie dbał o to! Najadł się przez niego tyle strachu, przez chwilę wydawało mu się nawet, że Sherlock umarł, leży martwy na chodniku i nie żyje. Nie ma go. Skoczył i znikł.
Ale absurd! Zaraz mu to opowie. Pośmieją się obaj.
- Sherlock! – wpadł z krzykiem do sypialni Sherlocka, drzwi uderzyły o ścianę.
Łóżko było puste. Wyglądało jak otwarta trumna. Położył dłoń na kołdrze. Zimna.
Zimna? Jak to? Gdzie on jest? Dlaczego go nie ma?
John nie mógł dłużej ustać na nogach, zsunął się na ziemię i oparł głowę o ścianę, a po policzkach spłynęły mu łzy.
Boże, jeśli istniejesz, pomyślał, szlochając przytulony do ściany, proszę, pozwól mu na jeszcze jeden cud.
Niech przestanie być martwy.
Tylko tyle.
Niech nie będzie…
Nie mów tego, John…
… martwy.
