MVM: Murder versus murder

Rozdział 1: Prolog

Dzwonek telefonu rozbrzmiewał od dobrych paru minut, ktokolwiek dzwonił był albo w gorącej wodzie kąpany, albo miał naprawdę ważną sprawę do właściciela tego aparatu. Telefon leżał na stosie ubrań na środku całego pokoju, tuż obok łóżka gdzie w białym podkoszulku i w szortach spał niczym zabity kościotrup.

Sans kościotrup go zwali.

W końcu telefon doczekał się należnej mu uwagi. Sans zwlekł swoje kości z łóżka, wpierw mocno się zataczając podszedł, po czym upadając na brzuch podczołgał się do dzwoniącego telefonu. Chciał uruchomić ekran na smartfonie lecz ten nie reagował. Po chwili jednak dzwonek zamilkł ostatecznie i już nie dzwonił. Korzystając z okazji że już wstał zaś smartfon nie reagował, udał się po schodach na partner do kuchni swego domu, gdzie mieszka ze swoim bratem Papyrusem.

Kiedy Sans wszedł do kuchni do jego zmysłów węchu doleciał zapach świeżo zaparzonej kawy, ciasta marchewkowego, oraz smażonego mięsa z cebulą.

Przy kuchence stał jego brat w stroju kucharskim i przygotowywał jedzenie, uświadomiwszy sobie pojawienie się jego brata odwrócił się do niego.

„Ach Sans! Mój drogi bracie przy kości!" odezwał się entuzjastycznie do niego „Jakże cieszy mnie ujrzeć cię dziś, piękny dzień jest na dworze!"

„Taa… Cześć. Ptaszki śpiewają, kwiatki kwitną. W dni takie jak ten…"

„Dostaniesz Burgera! W końcu zasłużyłeś sobie tym co zrobiłeś."

„He? A co ja zrobiłem?" Niższy kościotrup zapytał zdzwiony.

Papyrus popatrzył na niego jak na wariata, pokręcił głową, westchnął i odpowiedział radośnie.

„Zabiłeś Charę! Uratowałeś nas od tego demona, nawet Ja, wspaniały Papyrus nie dałem rady. Lecz ty mój bracie tego dokonałeś. Dlatego w ramiach upłynięcia tygodnia już, robię ci twoje ulubione jedzenie."

„Ale Papyrus… Ty nie umiesz gotować niczego innego poza Spaghetti." Skomentował z przekąsem, na co jego brat ponownie pomachał głową w obie stroną, westchnął.

„Dzięki temu że nas wszystkich uratowałeś, mogłem zapisać się kurs kucharski i dostosować swe kucharstwo do jeszcze wyższych standardów!"

Sans przytaknął i poszedł usiąść do stolika.

Czekając na posiłek miał wielką ochotę się popłakać. Nie tylko jego brat żył i miał się dobrze, lecz i pozostali mieszkańcy Mr. Eboot także żyli. Nie umrą po kolejny. Nie umrą tragicznie po raz kolejny. Nie umrą przez niego na jego oczach. Było już dobrze, było już spokojnie.

Sans usłyszał jak talerz stuknął o stolik i nim chwycił za sztuce spojrzał na podane mu danie. Wzdrygnął się, krzyknął, o mało nie spadł z krzesła. Popatrzył jeszcze raz i jego twarz wykrzywiła się w grymasie szoku. Na talerzu leżały przypieczone gałki oczne, dłonie Undyne oraz języki.

Krzyknął do brata cóż to ma znaczyć, co on mu podał. Papyrus poszedł obok swego brata pochylił się tak, aby głowa siedzącego Sansa i jego były na tym samym poziome.

Niższy brat odwrócił się w prawo gdzie pochylony był Papyrus i ponownie krzyknął.

Kościana twarz jego brata wyglądała jak z najgorszych koszmarów.

Była cala popękana, zamiast typowych oczy były dwie ruchowe czarne otchłanie z których spływała bordowa krew. Szczęka była najeżona ostrymi kolcami, zamiast płaskich zębów były zakrwawione szpikulce. Spomiędzy kręgów szyjnych wychodziły czarnoczerwone mrówki.

To co miałoby być Papyrusem, odezwało się cichym głosem pełnym cierpienia, chłodu, który wwiercał się bezlitośnie do umysłu.

„Saaans…"Głos się przeciągał „Ty morderrrcccooooo….. To tylko część z tych których zabiłeś. Zabiłeś ich goniąc za chorąąąąą obsesjąąąą, by pomścić brata."

Sans patrzył zaskoczony to na talerz, to na istotę, której krew cały czas płynęła z otworów ocznych.

Wciąż milczał.

„Terazzz… Za karę masz zjeśććććć to co dostałeś… " Jego gość się przeciwciał lecz istota nie dawała za wygraną. Sans uśmiechnął się złośliwie.

„Wpierw mnie karmisz iluzją szczęścia, czekasz aż się odsłonię, a potem atakujesz. Nie dość że jesteś bardziej szpetny od Omega Floweya, to głupszy od mego brata." Sans odpysknął. „Masz naprawdę niskie standardy."

Trzask!

Coś się wbiło w talerz i nim zauważył co to, to coś pojawiło się przed oczami Sansa.

Sino żółta kościotrupia dłoń pachnąca siarką, trzymała przed nim szpikulec zawinięty w czerwony szalik. Na szpikulcu wbite było oko.

Istota przemówiła

„Ten szpikulecccc… zrobiłem z kości twego brata. Wepchnę ci to na siłę w takim razie, ssssskoooroooo tak. Sok który wypiłeś powinien już sparaliżować twój układ nerwowy."

Tak też się stało, Sans chciał uciec lecz nie mógł się poruszyć, niczym nie mógł poruszyć.

Istota poruszyła dłonią, nagle wbiła szpikulec z okiem do usta Sansa i pufff! Wszystko obróciło się w ciemność oraz w nicość otoczona ciszą.

Nie było dookoła niczego. Nawet Sansa. Cisza. Ciemność.

Przebłyski światła. Krzyk z zewnątrz. Krzyż wewnątrz głowy. Dźwięk metalu odbijającego się o metal. Dzwonek.

Świadomość kim się jest wracała powoli, lecz szybciej od świadomości tego gdzie się jest. Minęło parę chwil i wszystko było już wiadome. Siła do otwarcia oczu znalazła się równie szybko, co siła do natychmiastowego wstania z łóżka.

Nazywa się Sans. Jest szkieletem. Jest spocony i przerażony. Dopiero co się obudził z koszmaru jaki przeżył.

Sans zszedł do kuchni gdzie jak się spodziewał czekał na niego brat, tym razem siedział przy stoliku i pił herbatę. Papyrus go przywitał i zaprosił na herbatę oraz rozmowy jakiego to Sans, ma wspaniałego brata.

Papyrus opowiedział mu że Mettaton wpadł na pomysł jak zabić Charę i już wszystko dobrze będzie, nie każdy przeżyje lecz w końcu będą mogli wytchnąć.

Początkowo Sans podejrzewał że zaraz stanie się coś złego, lecz nie stało.

Jedynie kręciło mu się w głowię.

„Bracie, na tą wspaniałą wiadomość od Mettatona, pozwól ze zrobię swoje popisowe danie. Idę po składniki. Do Papyrusomobilu! Czekaj na mnie!" Polecił swemu bratu i pobiegł do swojego roweru.