Z trudem przychodziło mu przyznanie się do tego, ale nienawidził tych chwil. Dopiero wtedy mocno odczuwał, że mimo tych wszystkich ludzi, którzy go otaczali, tak naprawdę był samotny. Cholernie, cholernie samotny. Co z tego, że zawsze tylu ich było, skoro zawsze w pewnym momencie coś lub ktoś kazało im odejść? Albo sami wpadali na pomysł, żeby wrócić do siebie? I, co więcej, faktycznie dopinali swego i odchodzili.

Zaczęło się niewinnie, jak zwykle. Jakieś przelotne bąknięcie, że chyba już dosyć, że za dużo tego. Aż w końcu pewnego pięknego dnia padła z ich strony stanowcza prośba o odstawienie do swojego czasu i przestrzeni. Znaczy z ich strony... Słowa padły z różowych usteczek Amelii Pond, a jej luby Rory tylko przytaknął. Jak zawsze. Prawie zawsze.

Doktor przeczesał palcami kasztanową grzywkę. Nie, pozostanie na dłużej w ich czasach w ogóle nie wchodziło w rachubę. Chciał to mieć za sobą jak najszybciej. Po co rozdrapywać ranę, która nawet jeszcze nie zaczęła się goić? Bezwiednie przesunął dłonią po konsolecie. Co teraz zrobić? Gdzie wyruszyć? Po co?

Dla kogo?

Nerwowo przygryzł dolną wargę. Nie chciał roztrząsać tego, analizować chwilę po chwili, słowo po słowie. Wiedział, że to nie ma sensu. Tak kiedyś musiało się stać. W końcu tak jest zawsze. Absolutnie zawsze. Powinien był do tego przywyknąć już dawno. Ale nie mógł. Albo nie chciał...

Opuszki palców uderzyły kilka razy w przyciski, a chwilę potem szczupła dłoń złapała najbliższą wajchę i silnie ją pociągnęła.

Niech się dzieje, co chce. Prowadź, TARDIS.


- Nie. Nie. Błagam, nie. Zostaw mnie. Weź te łapy!... Jezu, nieeeee!

To brzmiało jak okrzyki kogoś, kto właśnie jest torturowany, ale potężny wybuch śmiechu, jaki rozbrzmiał chwilę później, nie pozostawiał wątpliwości, że krzyczącemu bynajmniej nie dzieje się krzywda. Chyba, że smyranie wyskubanym nie wiadomo z czego piórkiem po stopach można za takową uznać.

- Wariatka - wysapała mała, ruda, rozczochrana istota, ciskając kolorową poduszką w napastnika. A właściwie napastniczkę, gdyż osoba łaskocząca - brunetka w delikatnie oprawionych okularach - także była płci żeńskiej. Zachichotała głośno, po czym ponętnie zdmuchnęła ze swojej dłoni narzędzie tortur.

- Ale zapamiętaj - powiedziała. - Jeśli znowu zaczniesz trajkotać mi o tym swoim "księciu z bajki", to odszukam to piórko i cię ukatrupię nim! - by podkreślić powagę swojej wypowiedzi, pogroziła rudej palcem, chociaż od razu było widać, że to nic więcej, jak kolejny element jakiejś niekończącej się głupawki.

- Nigdy! Nigdy! - westchnęła z udawaną dramatyczną emfazą tamta. - Nie wyprę się mojego lubego! - chwyciła leżący na nocnej szafce kolorowy magazyn i zaczęła teatralnie cmokać znajdujący się na okładce wizerunek ubranego w ciemny płaszcz rudzielca o niepokojąco szczupłej twarzy.

- Oż, ty niewdzięczna! Gdzie jest piórko? Gdzie moje piórko? - okularnica już chciała ruszyć śladem porzuconego chwilę wcześniej drobiazgu, ale nim zdążyła cokolwiek zrobić, ruda bezceremonialnie zepchnęła ją z łóżka.

- Dobra, dość... Ała. Przegięłaś, Evie - mruknęła, podnosząc się z podłogi i rozcierając obolałe biodro, na którym miała nieszczęście wylądować. Ta w odpowiedzi tylko prychnęła głośno.

- Oj tam, oj tam. Trzeba było nie zaczynać.

Dziewczyna nazwana przez brunetkę imieniem Evie podźwignęła się na łokciach, zaś ona sama usiadła obok niej.

- W sumie... też prawda. Pytanie tylko, dlaczego zawsze musi trafić na mnie. Dzisiaj spadłam z wyrka. Ostatnio o mało nie zleciałam z trzeciego piętra.

- Nikt ci nie kazał robić tańca pijanej żyrafy przy otwartym oknie. Poza tym pamiętaj, ministerstwo zdrowia ostrzega: wspólne przebywanie panien Evie i Pauline w jednym miejscu grozi śmiercią lub kalectwem.

- ... No tak. A wiesz, co w tym wszystkim jest najzabawniejsze?

- Co?

- Że mnie się to nawet podoba.

Paulie spojrzała na przyjaciółkę z kamienną twarzą. Przez dłuższy moment wpatrywały się w siebie w milczeniu, by w końcu wybuchnąć donośnym, maniackim śmiechem. Być może stałoby się to zaczątkiem dalszego ciągu nieustającej głupawki, gdyby nie fakt, iż stojąca na nocnej szafce lampka nagle zgasła, pogrążając pokój w całkowitej ciemności.

- ... Co to? - przerwał ciszę niewyraźny, nosowy głos.

- Uspokój się, Evie - odburknął drugi, donośniejszy, nie pozostawiając wątpliwości, do kogo należy. - Pewnie żarówka się przepaliła, nic więcej.

- Nie sądzę. Wieża przestała grać.

Faktycznie tak było. Do tej pory ze stojących na półce dwóch sporych kolumn rozbrzmiewała muzyka. Mocny rytm, niezbyt wyrafinowane słowa - ot, typowe hity rodem z młodzieżowych stacji radiowych. Teraz jednak w pokoju było zupełnie cicho.

- Czyli elektrownia nawaliła. Znowu. No trudno. Będziemy siedzieć po ciemku. Tak też można się dobrze bawić. Na przykład w... opowieści o duchach!

W mroku tuż przed nosem Evie rozbłysnęła upiornie wyszczerzona twarz, strasząc ją do tego stopnia, że uderzyła plecami o drewniane oparcie łóżka.

- Zwariowałaś chyba - mruknęła, widząc przed sobą przyjaciółkę trzymającą w dłoni włączoną latarkę. - Nie ma mowy.

Pauline już chciała jej coś odpowiedzieć, jednak poczuła coś dziwnego. Ściany pokoju zaczęły drżeć. Ni stąd, ni zowąd. Chwilę później dołączyła do nich podłoga. Zanim jednak dziewczęta zdążyły w jakikolwiek sposób zareagować, rozległ się potężny, ogłuszający huk. Przerażona Evie z krzykiem wpadła w ramiona Paulie, popychając ją tym samym na materac.


Potem wszystko ucichło. Pauline leżała nadal na łóżku, przytulając do siebie trzęsącą się Evę, chociaż sama była niemniej przestraszona. W końcu powoli podniosła się, uważnie nasłuchując. Cisza.

- Jezu, co to było...? - wydukała niemal bezgłośnie Evie.

- Nie wiem, Evie, nie wiem, ale na pewno nie elektrownia - odpowiedziała Pauline, podnosząc z podłogi latarkę. - Chyba, że zaczęli podkładać bomby w domach swoich klientów.

- W garażach.

- Hm?

- W garażach - Eva usiadła na poduszkach. - Czułam to, uderzenie poszło od podłogi.

- Cokolwiek by to nie było, musimy tam iść. To może być włamywacz czy inne licho... Masz tu jakąś broń?

- Paulie, to mój pokój, nie arsenał.

- Oj, chodziło mi o cokolwiek, czym można by było się bronić.

- Za szafą jest rakieta do tenisa.

Pauline zmarszczyła czoło.

- Mam jeszcze scyzoryk od taty.

- No, to już lepiej.

- Może jeszcze skakankę.

- Słucham?

- Zarzuci się mu na szyję, jeśli będzie za bardzo się rzucał.

- ... To wcale nie jest taki głupi pomysł.


Powoli, po cichutku, starając się stąpać jak najciszej, przemierzały prowadzące na dół schody. Uzbrojona w dużego, wciąż lśniącego nowością Victorinoxa Pauline oświetlała drogę latarką, trzymaną w drugiej dłoni. Evie szła tuż za nią, niemal włażąc jej na grzbiet, ze skakanką przewieszoną przez ramię, w rękach dzierżąc krzepko zrobioną z solidnego drewna grubą rakietę. W panującej ciszy słychać było ich nerwowe oddechy. Im bliżej były garażu, tym stawały się one coraz głośniejsze. Gdy wreszcie znalazły się na dole, Pauline zgasiła latarkę i delikatnie przyłożyła ucho do zamkniętych drzwi.

- ... I co? - szepnęła Evie.

- Cicho. Ale i tak musimy uważać. Czuję, że ktoś tam jednak jest. Idziemy, tylko ostrożnie!

Niemal bezgłośnie nacisnęła klamkę i powoli, spokojnie uchyliła drzwi. Ku zaskoczeniu obu dziewcząt, we wnętrzu nie było ciemno. Pomiędzy wypełniającymi pomieszczenie oparami dymu, które nie wiedzieć skąd się tam pojawiły, sączyło się delikatne, zielonkawe światło. Rozganiając dym dłonią, Pauline spokojnie ruszyła przez siebie w stronę jego źródła. Evie posłusznie podreptała za nią, bojaźliwie spoglądając jej przez ramię. Ich oczom powoli ukazywało się coś, czego na pewno się tu nie spodziewały. W rogu garażu stała niebieska, drewniana budka telefoniczna. Jedna z tych, które lata temu zniknęły już z angielskich ulic i które obie przyjaciółki, osoby bardzo młode, widywały tylko na starych filmach. Zielona poświata wydobywała się z jej lekko otwartych drzwi.

- ... Boże - wyrwało się Pauline. To było przecież wybitnie nieprawdopodobne. Skąd nagle budka, która dawno wyszła z użycia, wzięła się w garażu zwykłego, jednorodzinnego domku na przedmieściach? Takie rzeczy zdarzały się przecież tylko w starych, niedorzecznych filmach science-fiction z lat 60., które z lubością oglądał jej ojciec. Evie przywarła do pleców towarzyszki i wpatrując się w niesłychane znalezisko, szepnęła:

- Rusza się...

- ... Co?

- Ta budka. Rusza się. Znaczy się drzwiczki...

Faktycznie. Drzwi, dotychczas na wpół uchylone, powoli rozwarły się, a pośród dziwnego światła ukazała się wysoka, szczupła postać. Pauline zdążyła tylko zauważyć, że ma fryzurę z grzywką na boku i muszkę w jakimś ciemnym kolorze, bo Evie momentalnie zaczęła drzeć się wniebogłosy, wprost do ucha przyjaciółki:

- O Jezuuuuu! O Jezuuuuu! Paulie, złodziej! Mamy złodzieja w domu!

- Uspokój się! - odburknęła Pauline, ale ta forma próby uciszenia strachliwej Evy spełzła na niczym. Przybysz zdawał się być zaskoczony takim przyjęciem, bo cofnął się o pół kroku, po czym odezwał spokojnym, świadczącym o opanowaniu tonem.

- Ciszej, po co tyle krzyku? Nie jestem żadnym złodziejem!

Niewiele to jednak pomogło, bo przestraszona Evie nie przestawała krzyczeć. W końcu zniecierpliwiona Pauline zatkała jej usta dłonią, po czym zwróciła się do nieznajomego:

- W takim razie co pan tu robi?

- Cóż... Podróżuję.

- Podróżuje pan? W budce telefonicznej? - zapytała dziewczyna z niedowierzaniem.

- Nooo, to nie jest taka zwykła budka - uśmiechnął się tajemniczo, po czym rozejrzał się wokół. - Wygląda na to, że wylądowałem w waszej piwnicy?

- W garażu - poprawiła go szybko Evie, która po interwencji przyjaciółki przestała wrzeszczeć i z uwagą przysłuchiwała się rozmowie.

- Byłem blisko. ... Dlaczego tu jest tak ciemno?

- To raczej ja powinnam zapytać się o to pana - odpowiedziała Pauline. - Zasilanie wyłączyło się krótko przez tym hukiem, który, jak podejrzewam, miał coś wspólnego z pańskim pojawieniem się.

Nieznajomy podrapał się po głowie.

- Ja też podejrzewam, że to moja sprawka. Ale myślę, że da się to szybko naprawić.

Wyciągnął z kieszeni jakiś dziwny, podłużny przedmiot, zakończony jasno świecącą diodą i skierował go w stronę sufitu. Coś bzyknęło i garaż wypełnił się jasnym, ciepłym światłem żarówki. Teraz obie dziewczyny mogły wyraźnie zobaczyć, że przybysz ubrany jest w bardzo oldschoolowym stylu. Miał na sobie beżową marynarkę, jasnoróżową koszulę i czarne, zaprasowane w kant spodnie. Całości dzieła dopełniała ciemnoczerwona muszka i para od dawna już niemodnych czarnych lakierków. Evie dostrzegła, że na jego młodej, pociągłej twarzy malowało się wyraźnie rozbawienie.

- Przepraszam, ale... wyglądacie naprawdę zabawnie - powiedział.

Było w tym sporo prawdy. Stały przed nim dwie wyraźnie niższe od niego, bose, rozczochrane istoty, ubrane w piżamy, uzbrojone w przypadkowe przedmioty codziennego użytku i - co więcej - gotowe zrobić przy ich pomocy krzywdę każdemu, kto stanie na ich drodze.

- Mam nadzieję... - dodał, wskazując na Evie. - ... że nie zamierzasz udusić mnie tą skakanką.

Dziewczyna odruchowo spojrzała na zabawkę, po czym zachichotała głośno. Panująca w garażu ciężka atmosfera momentalnie się rozluźniła.

- Nie zamierzam - odpowiedziała. - Jeśli nie jest pan złodziejem, to nic panu nie grozi.

- To bardzo dobrze. Nie chciałbym zginąć w taki sposób - rzekł nieznajomy, znowu doprowadzając Evie do śmiechu.

- Ja... mam jeszcze jedno pytanie - odezwała się niepewnie Pauline. - Jak pan się nazywa?

- Doktor.

- Doktor?

- Tak. Po prostu Doktor.