„Trzymaj się mocno, John"
Wszystko zaczęło się nie tak, jak powinno. Jeżeli myślałem, że mam szansę na spokojne zdanie ostatniej klasy chociażby na dostatecznych ocenach, grubo się myliłem. Kompletnie zapomniałem, że do świadectwa potrzebna jest też pozytywna ocena z zachowania. Zaraz, wróć. Usunąłem to z głowy. Informacja zdawała się być tak trywialnie oczywista, że logiczne było, iż w odpowiednim momencie, po prostu się pojawi. Najwyraźniej Pokój, w którym ją umieściłem zamknąłem na cztery spusty. Mam na myśli Pokój w moim Pałacu Umysłu. Przydatna rzecz, szczególnie, gdy chcę zapamiętać jak najwięcej rzeczy, a nienawidzę robić notatek, tak jak Mycroft, mój brat. On i ojciec są identyczni.
Mój ojciec, Pan Kongresman, był grubą szychą i wszyscy o tym dobrze wiedzieli. Należał do jednego z komitetów Kongresu. Nie mam pojęcia jakiego, nie interesowało mnie to. W domu mówiło się tylko o polityce i dzięki temu nauczyłem się wyłączać, co oznacza, że przy obiedzie (oczywiście tylko jeżeli ojciec łaskawie się pojawił) zajmowałem miejsce przy oknie, by znaleźć sobie jakiś ciekawy punkt obserwacyjny i schować się w moim Pałacu Umysłu, dopóki któryś z członków rodziny mnie z niego nie wyciągnął. Przeważnie był to Mycroft. Wiele razy zastanawiałem się, co tak naprawdę kryje się pod jego maską. Zdawałem sobie sprawę z potęgi jego intelektu. Był równie uzdolniony jak ja, z tym, że on wolał go używać w kontekstach jedynie biznesowych, by kreować coraz to nowe wartości. Jego zdolności, kompetencje, kolektywna wiedza i doświadczenie - wszystkie te rzeczy wykorzystywał tylko i wyłącznie w celach zawodowych. Idiotyzm! W naszym domu każdy bogaty człowiek był traktowany jak gość honorowy. Nienawidziłem tego. Nienawidziłem szufladkowania ludzi. Człowiek to człowiek. Jeden głupszy od drugiego. A wystarczy tylko myśleć. Myśleć!
Większość wakacji spędziłem z Victorem, wałęsając się po mieście, jeżdżąc na motocyklach czy dając sobie w żyłę. Nie byłem ćpunem. Co to, to nie. Robiłem to, by wyciszyć moje myśli, które nigdy nie dawały mi spokoju. Victor nazywał mnie przez to dziwakiem, jak z resztą wszyscy ludzie ze szkoły, ale w jego przypadku wiedziałem, że była to tylko przyjacielska zaczepka. Przynajmniej on tak to nazywał.
W końcu nadeszła ostatnia klasa liceum. Podjechałem motocyklem pod dom Victora, jak to w zwyczaju przywykłem robić, i obaj ruszyliśmy do szkoły. Parsknąłem, gdy ten zaparkował pojazd i wsadził między zęby papierosa, nonszalancko unosząc głowę. Wyszczerzył się do mnie i wyciągnął rękę, a ja chętnie przyjąłem ofiarowany poczęstunek. Wciągnąłem dym głęboko do płuc, przymykając powieki. Przytrzymując papierosa między zębami, podwinąłem rękawy skórzanej, czarnej kurtki i oparłem się o szkolny mur. Znajdowaliśmy się na tyłach budynku, a do rozpoczęcia lekcji zostało jeszcze coś około pięciu minut.
- Ojczulek w tym roku dał ci wolną rękę na rozpoczęciu?
Zerknąłem na Victora i przez chwilę obserwowałem, jak grupka roześmianych jedenastoklasistek wyskoczyła z jeepa, kierując się do szkoły w nowych ubraniach cheerleaderek. Po chwili ich śmiechy ucichły, a ja wzruszyłem ramionami.
- Jest w Waszyngtonie, ma jakieś spotkanie przedwyborcze – odparłem, strzepując popiół z papierosa na ziemię.
- Samowolka? Idealnie.
Dla kogo idealnie, dla tego idealnie, pomyślałem. Uniosłem papierosa do ust w chwili, gdy zza ściany wyszedł nam na spotkanie dyrektor. Obaj z Victorem spojrzeliśmy po sobie, a ja przekląłem w duchu, wiedząc, że czeka na nas po lekcjach wizyta u niego na dywaniku. Zgasiłem papierosa, przygniatając go butem i westchnąłem, ruszając za Victorem, który starał się wmówić dyrektorowi, że to zdecydowanie nasz pierwszy i ostatni raz. Mentalnie zacząłem nastawiać się już na rozmowę telefoniczną z ojcem.
W taki sposób trafiłem do szkolnej kozy, a na domiar tego przypisano mnie do pomocy w redagowaniu gazetki szkolnej. Jej przewodniczącym był John Watson. Nauczyciele go uwielbiali, jak z resztą większość ludzi w szkole. Sprawiał wrażenie, jakby owiewał wszystkich swoją aurą, która powodowała, że nie dało się go nie lubić. Oczywiście to tyczyło się pozostałych uczniów poza jednym wyjątkiem – mnie. Wspólnie z Victorem traktowaliśmy wszelkie zajęcia pozalekcyjne oraz kółka szkolne mające na celu pomoc pieniężną dla pobliskiego sierocińca za coś bezwartościowego, a ich przedstawicieli omijaliśmy szerokim łukiem.
Miasteczko, w którym mieszkałem, Beaufort, położone było nad morzem blisko Morehead City w Północnej Karolinie i nie różniło się niczym szczególnym od południowych miasteczek. Tutaj każdy znał się z każdym i każdy wszystko o każdym wiedział (potencjalnie). Mieściła się w nim tylko jedna podstawówka, w związku z czym dużo osób ze szkoły było mi znanych, a między innymi John. Nigdy nie zamieniłem z nim więcej niż parę słów. Miał szczupłą sylwetkę, włosy koloru miodu, błękitne oczy, wyglądał przeważnie jakoś tak zwyczajnie. Zdecydowanie nie jak ktoś na kogo zwracało się uwagę. W połączeniu z brązowym swetrem i książką za każdym razem przyciśniętą do piersi, które zawsze ze sobą nosił, wyglądał, jakby wybierał się na rozmowę w sprawie pracy w bibliotece. John nie przesiadywał w barach, nie pałętał się wieczorami po ulicy i nigdy nie zauważyłem, żeby kogoś miał. Wiedziałem, że udzielał się społecznie w sierocińcu.
Pchnąłem drzwi prowadzące do biblioteki i westchnąłem, nienawidząc wszystkiego, co mnie spotkało. Wiedziałem, że moja obecność na tych zajęciach jest obowiązkowa i nauczycielka, która je nadzorowała, pani Morstan, zapewne zda raport dyrektorowi. Rozejrzałem się, szukając wolnego miejsca, gdy naprzeciwko mnie pojawił się John, uśmiechając się, na co ja uniosłem brwi. To również jedna z rzeczy, która go cechowała i tym samym doprowadzała mnie do szału, a mianowicie to, że zawsze był tak cholernie pogodny, bez względu na to, co się wokół niego działo.
- Witaj, Sherlock – odezwał się i widząc brak jakiegokolwiek zainteresowania z mojej strony, wcisnął mi do rąk plik kartek, które wcześniej wyjął z tej swojej książki. – Będziemy pracować razem.
Cudownie, pomyślałem.
Zmierzyłem Johna wzrokiem i zauważyłem kilka nowych detali dotyczących jego osoby: pracował dorywczo w schronisku, miał siostrę (młodsza?), niedawno chorował, nie spał ostatniej nocy. Westchnąłem. Mol książkowy.
- Zrobimy po mojemu. – Spojrzałem mu w oczy.
John zmarszczył brwi.
- Posiedzimy tutaj, dopóki Morstan nie wyjdzie z biblioteki, by iść do toalety, a potem wyjdziemy tylnym wyjściem.
- Skąd wiesz, że pójdzie do toalety?
Spojrzałem w górę, wzdychając głęboko i nie mogąc ukryć, jak bardzo mnie to rozbawiło.
- Jest w ciąży, na litość boską. To logiczne, że wyjdzie.
John zacisnął dłonie na przyciśniętej do piersi książce.
- Dlaczego mielibyśmy tak robić?
- A dlaczego ja muszę przesiadywać na jakiś durnych zajęciach, podczas gdy mógłbym być już dawno w domu? – warknąłem, czując, jak cała sytuacja zaczęła działać mi na nerwach.
- Cóż nie byłoby cię tutaj, gdyby nie twoja własna głupota.
Spojrzałem zaskoczony na Johna. Zbiło mnie to z tropu. Nie przywykłem do tego, by ktoś inny oprócz Mycrofta wytykał mi to, jaki byłem. Zaintrygowany uniosłem kąciki ust.
- Twierdzisz, że jestem głupi, ponieważ robię coś, co sprawia mi przyjemność?
- I powoli cię zabija? Owszem, tak uważam. – John spojrzał mi w oczy.
Odwzajemniłem spojrzenie i uniosłem podbródek. Zerknąłem na jego ubiór, dłonie, włosy i objąłem wzrokiem posturę chłopaka, układając w głowie niemalże cały życiorys Johna.
- Wiesz, co ja myślę? – Zrobiłem krok do przodu, górując nad nim z przebiegłym uśmieszkiem. – Że tracisz bezsensownie swój wolny czas na zbieraniu pieniędzy dla sierot, ponieważ i tak nie zbierzesz więcej niż czterdzieści dolców. Twoja dorywcza praca w schronisku da ci tyle, co mi praca przy redagowaniu gazetki szkolnej. Zbierasz pieniądze, lecz nie do końca inwestujesz je w siebie, zatem masz jakiś ukryty cel, którym zapewne są studia. Medyczne studia, nieprawda? – Uniosłem brew.
Oczy Johna były jak dwa wielkie spodki, które wpatrywały się we mnie z niedowierzaniem.
- T-tak, ale skąd…
- Tak myślałem. – Uśmiechnąłem się. – Dam ci dobrą radę, odpuść. Twoje fundusze ledwo starczyłyby na wymianę nowej oprawki twojej pamiątki rodzinnej.
- Mojej pamiątki rodzinnej? – Jego cichy głos nakręcił mnie jeszcze bardziej.
- Oczywiście. Twoja książka, z którą się nie rozstajesz ani na chwilę. To sentyment. – Oddałem mu plik kartek, widząc kątem oka, jak nauczycielka odsunęła krzesło i wyszła z biblioteki. – Po matce – dodałem.
John cofnął się przerażony, zaciskając dłonie coraz mocniej na sztywnej i mocno wytartej książce.
- Skąd…
- Skąd to wiesz, Sherlock? – przedrzeźniłem głos większości ludzi zadających mi to pytanie. – Obserwuję, wyciągam wnioski i łączę fakty. Dedukuję, John! To moje metody. Teraz, jeśli już łaskawie przestaniesz podziwiać mój intelekt, wyjdziemy stąd zanim wróci Morstan. Twoja? – Chwyciłem leżącą na podłodze zamszową torbę i ruszyłem do wyjścia.
- Hej! – Usłyszałem za sobą szybkie kroki i uniosłem kąciki ust. Rozejrzałem się po pustym holu, lecz przystanąłem koło wyjścia ewakuacyjnego, by upewnić się, że nikogo nie ma. Nie miałem zamiaru dostać dodatkowej kary. Rzuciłem Johnowi jego torbę i zrobiłem krok do przodu, sprawdzając drogę do drzwi wyjściowych. Szkoła była prawie pusta, nie licząc osób uczęszczających na zajęcia dodatkowe, dlatego upewniwszy się, że jesteśmy sami, ruszyłem ku drzwiom.
- Narka! – rzuciłem na obchodnym do woźnego, który spojrzał na mnie, tworząc niepowtarzalnie idiotyczną minę, a mianowicie marszcząc czoło i unosząc brwi jednocześnie. Gdy znaleźliśmy się na zewnątrz, uśmiechnąłem się szeroko, wdychając świeże powietrze do płuc. Poklepałem dłonią kieszonkę skórzanej kurtki, by znaleźć papierosy i wyjąłem jednego, bawiąc się nim między palcami.
- Sherlock. – John przystanął obok mnie, a jego błękitne, wypełnione strachem oczy spojrzały na mnie. Torbę przewiesił w pośpiechu przez ramię, lecz w ramionach nadal kurczowo ściskał swoją książkę. – Nie możemy… Jeśli panna Morstan dowie się, że uciekliśmy z zajęć w najgorszym przypadku zawiesi mnie ze stanowiska przewodniczącego, a ciebie znów czeka wizyta u dyrektora. To niezgodne z regulaminem, Sherlocku. My nie możemy… To nielegalne. My nie możemy… Musimy tam wrócić. Ja chcę tam wrócić!
- Mówi to ktoś, kto upuścił budynek szkolny zaraz po tym, jak został przyłapany na ucieczce przez woźnego? – Uniosłem brwi rozbawiony. – Daj spokój, John. Nazywasz ucieczką nie pójście na zajęcia POZALEKCYJNE? To idiotyzm w czystej postaci – prychnąłem.
- Chcę tam wrócić. Musimy tam wrócić.
- Musimy? – Zrobiłem krok w jego stronę, stając nad nim i zauważyłem, jak spuścił wzrok, niczym skarcony szczeniak, a jego policzki pokryły delikatne rumieńce.
- Nie mogę z tobą przebywać.
- Doprawdy? – Uniosłem kącik ust, wkładając papierosa między zęby. – Ja nawet wiem dlaczego.
John kopnął leżący obok jego stopy kamień i łypnął na mnie.
- Dlaczego?
- Ponieważ jesteś idiotą.
W momencie, gdy chłopak wybuchnął śmiechem wiedziałem, że nie był taki, jak inni. Mimowolnie uniosłem oba kąciki ust i oparłem się o kierownicę mojego motocykla. Obserwowałem, jak po niespodziewanym wybuchu śmiechu policzki Johna przybrały purpurowy kolor, co dawało komiczny efekt, biorąc pod uwagę jego jasny kolor włosów.
- To jak będzie? – Zapaliłem papierosa, wciągając dym do płuc. – Jedziesz ze mną czy wracasz do Morstan z podkulonym ogonem?
John cofnął się i wykrzywił twarz, gdy wypuściłem dym prosto w jego twarz. Wsunąłem na dłonie skórzane rękawiczki i obserwowałem chłopaka. Bawiło mnie, jak co chwilę marszczył czoło i zerkał na budynek szkoły, jakby z chwilę miała z niego wyskoczyć panna Morstan, chwycić go za ucho i zbesztać za złe zachowanie. Przekrzywiłem głowę, dopalając papierosa do końca i wyrzuciłem niedopałek na trawnik, poczym wyprostowałem się i wsiadłem na motor, by przekręcić kluczyk, wcisnąć przycisk rozrusznika oraz sprzęgło. Motocykl zamruczał głośno, a John uniósł głowę. Mogłem przysiąc, że zauważyłem błysk zazdrości i podziwu w jego oczach. Zerknąłem na niego spod przymrużonych powiek
- Widziałeś mnóstwo pościgów, strzelanin, ulicznych bijatyk… - odezwałem się, dedukując. – Jesteś fanem filmów akcji, John.
- Taaak. – Uśmiechnął się, spuszczając głowę na dół. – Mój ojciec czasem mówi, że widziałem już ich zdecydowanie wystarczającą ilość.
- Chciałbyś zobaczyć ich więcej na własne oczy?
Moje pytanie było proste, bezpośrednie i zdecydowanie trafiło w idealny punkt chłopaka, co potwierdził jego zaskoczony wzrok i rozszerzone źrenice.
- Boże, tak.
Poklepałem dłonią miejsce za sobą i po chwili poczułem wślizgujące się za mną na siedzenie ciało.
- Trzymaj się mocno, John – mruknąłem i uniosłem prawy kącik ust, wjeżdżając motocyklem na ulicę i włączając się do ruchu. Przysięgłem sobie wtedy, że John nie zapomni tej jazdy jeszcze przez długi czas.
