Są nawiązania do relacji męsko-męskiej (a właściwie, zgodnie z obowiązującym kanonem poprawności, to chyba jednak damsko-męskiej), ale tylko wzmiankowane i podane w tonie komicznym. I jeden wulgaryzm się trafił.
Napisałam to wieki temu, tylko jakoś dotąd nie trafiało do ffnet, wisiało sobie na AO3. Ale Hasz wyraziła chęć zobaczenia i tutaj, więc, więc.
Dla awnalii.
Zjednoczenie, moment przed
Gilbert Weillschmidt ciągnął swojego młodszego, przyszywanego brata, Ludwiga Weilschmidta, po podłodze. Tamten rozpaczliwie czepiał się mebli, futryn, drapał paznokciami drogie, mozaikowe parkiety, zrywał arrasy ze ścian. Srebrnowłosy chłopak krzywił usta w wyrazie absolutnej pogardy.
— Weź się w garść, Ludwig. Nie zamierzam cię w końcu zabić. A uwierz mi, rozważałem takie wyjście. W końcu zawsze mogę znaleźć nowego...
— Zamierzasz wykończyć wszystkie moje osobowości, przemielić je na miał i stworzyć z niego braciszka, który będzie bardziej odpowiadał twoim potrzebom!
— Masz rozszczepienie jaźni, durniu. Zamierzam cię wyleczyć.
— Wyleczyć, wyleczyć, wyleczyć mnie, geniusza, romantyka, poetę...
— Człowieka z rozszczepieniem osobowości, z których jedna, aktualna, jest bełkoczącym pod nosem, bredzącym o wolności idealistą. „Kto dążąc wciąż się trudzi, tego wybawić możem", dobre sobie! Ckliwe historyjki o złych władcach i ich dobrych synach zakochanych w mieszczkach o szczerozłotym sercu! Kompleks Mesjasza...
— Żaden kompleks, poeta jest głosem bogów, to, co się ostaje, ustanawiają poeci... — wciął się młodszy, przy okazji chwytając stolik.
Brat ciągnął bezlitośnie, mebel upadł z hukiem. Razem z drogocenną, mezopotamską wazą skradz... nabyty drogą alternatywną do kupna na Bliskim Wschodzie. Rozmówcę trafił szlag, żyłka na szczęce drgała mu wyraźnie.
— Kompleks Mesjasza, jak nic. Za długo przebywałeś w towarzystwie Feliksa, do stu tysięcy martwych Jadźwingów! – jeśli ich było sto tysięcy do kupy... Już ja się z nim policzę, pożałuje, chłopczyna, że sobie języka nie odgryzł, kiedyśmy go... niewolili... — Gilbertowi zapłonęły czerwone oczęta.
— Nie możesz tego zrobić — załkał teatralnie blondyn. — Feliks jeszcze nie wydobrzał po ostatniej sprzeczce z Rosją.
— Rosja — mruknął pod nosem drugi — też nie. Niewiele brakowało, a mówiłby falsetem — wizja upokorzenia starego rywala sprawiła, że cicho zachichotał. — Czego nie mówić o Felku — dodał już głośniej — to ma jaja. I kutasy jak kity — coś w nim drgnęło, przerażone, na wspomnienie hołdu pruskiego. — Ty za to jesteś płaczliwa łajza, mazgaj i nic warta zakała rodu! Żeby tak dominującą osobowością była Saksonia!
— Nie możesz krzywdzić Feliksa — powtórzył płaczliwie Ludwig. — Jest naszym odległym kuzynem...
— A kto w Europie nie jest? Baskowie? — zakpił Gilbert.
— Bawaria go ko-kocha! — wychlipał rozciągnięty na podłodze chłopak.
Jego brata momentalnie zatkało. „Bawaria" była kolejną jaźnią młodszego mężczyzny, jedną z łagodniejszych, skupionych na kulturze i kultywowaniu tak nierozsądnych, zdaniem srebrnowłosego, ideałów jak wolnościowy. Poza tym była – starszy poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy – kobiecą.
— Sypia z nim? — szepnął bez tchu.
Liczył na zaprzeczenie – nie, skądże, jak może tak nisko o nich myśleć, fuj, zboczeniec, łączy ich tylko wspólne umiłowanie wolności, platoniczna relacja, romantyczna komunia dusz...
— Nie wiem. To jej prywatne sprawy. W przeciwieństwie do ciebie nie potrzebuję wszystkiego katalogować, sprawdzać i kontrolować, biurokratyczny dyktatorze!
Gilbert jęknął, pełen najgorszych, powstrzymywanych przeczuć.
— Dawaj mi tu Bawarię. Ale już — syknął, wściekle telepiąc blondynem.
— Czyś ty oszalał? To nie działa na rozkaz... — burknął tamten.
— Więc niech się nauczy! Ordung muss sein! Versteh? Czy mam cię wbić w galowy mundur i kazać paradować przez najbliższe cztery godziny, a potem zostawić górę papierkowej roboty?
Ludwig skulił się, przestraszony. Rozważał coś przez chwilę, mruczał sam do siebie, najwyraźniej próbując skłonić osobowość do wyjścia. W końcu jego oczy rozwarły się szeroko, usta ściągnęły w ciup, dłonie same ułożyły w małdrzyk. Srebrnowłosy powstrzymał mdłości: odrażający przejaw nieuporządkowania, słabości, u kogoś z jego krwi, doprawdy!
— Bawario — szepnął, najuprzejmiej jak w takiej chwili potrafił — czy możesz mi wyjawić rodzaj twojej relacji... stosunków z Feliksem? Proszę?
— Noo... walczymy o wolność...
— Walczycie? — prychnął ironicznie starszy z mężczyzn.
Jego brat, niestety, nie był w stanie walczyć z niczym poza samym sobą, wiecznie pochłonięty kłótniami między swoimi „ja".
— Znaczy – Feliks i Toris walczą, a ja im pomagam. Leczę rany, jedzenie przynoszę — dodała potulnie osobowość.
— Coś jeszcze razem robicie? — spytał przez zaciśnięte zęby jej rozmówca.
— Uprawiamy najwyższy rodzaj mistyki.
— Czyli? — miał wrażenie, że spada w otchłań, bo był niemal pewny odpowiedzi.
— Różne rzeczy. Praktykujemy, na przykład, sefiry, starając się połączyć je z chrześcijaństwem w mesjańskiej jedności, ekumenicznym blasku prawdziwej metafizyki, zjednoczenia wędrujących przez wieki duchów...
— Czyli?
— Tego się nie da tak prosto...
— On pieprzy ciebie czy ty jego?
Stworzenie zamrugało nagle, zaskoczone, urażone wulgaryzmem. Szok był jednak silniejszy – odpowiedziało odruchowo:
— Jasne, że Feliks mnie, jestem przecież kobie...
Pięknie, stwierdził w myśli Gilbert, pięknie, mamy nie tylko zdrajcę, ale też ofiarę losu we własnym gnieździe; to pewnie dlatego polski szlachetka uśmiechał się tak wyniośle, nawet wtedy, gdy Prusak wykorzystywał go – to jest, daną mu władzę (niewiele zresztą mógł, poza torturami; Iwan, spróbowawszy więcej, nieomal zamieniony został w Dunię). Starszy z młodzieńców obiecał sobie wykończyć Bawarię jako pierwszą ze wszystkich jaźni, nie ukoiło to wszakże jego gniewu.
— Zamilcz, ty ofermo batalionowa, płaczko, trąbo jerychońska! Transgresji się zachciało, ty żmijo na własnej piersi – ! — wrzasnął, doskakując do przycupniętej na podłodze sylwetki.
— Za wolność waszą i naszą – precz z łapami!
Głos, trochę ochrypły, dobiegł z bocznego korytarza. Na dźwięk pierwszych sylab część Niemiec podniosła się, pobiegła do przybysza, rzuciła mu na szyję z okrzykiem:
— Feliks! Mój szwoleżerze, ratuj!
Srebrnowłosy odwrócił powoli głowę. W futrynie zaiste stał Łukasiewicz: butny, chociaż blady, wychudły, kulejący, w podniszczonym kontuszu i ewidentnie zmaltretowany: Wiosnę Ludów dopiero co stłumiono, a przecież Polak nie przepuściłby okazji do wzięcia udziału w awanturze, puszczaniu kura po Europie, zajeździe na dyktaty, czy jak tam to nazywała propaganda każdej ze stron.
Butny – słowo klucz, tłumaczące, czemu Gilbert poczuł nieprzepartą chęć palnięcia sobie w łeb, zaraz po tym, jak już udusi tamtą słodką parkę.
— Co za miłosierny kretyn zdjął ci kajdany i wypuścił z celi? — chwilowo zadowolił się rozpoczęciem przesłuchania.
— Twój drogi kuzyn, Święte Cesarstwo Austro-Węgier — padła odpowiedź, wyjątkowo wyraźna, jak na słowa wydobywane z pokiereszowanych ust.
Bawaria ocierała te same usta rodową chusteczką. „Arschloch. Urok męczenników, też coś" sklął jej brat w myśli „Roderich też, to, że sobie nie może poradzić ze swoimi poddanymi i im ustępuje, nie znaczy, że może rozpuszczać cudzych – zwłaszcza tak niebezpiecznych! Czy ten cesarski tuman myśli, że kupi sobie ich lojalność albo spokój? To jest polski szlachcic, odgryzie rękę, która go karmi i głaszcze, bo skoro karmi, to ogranicza wolność – a myśmy go w trójkę zamknęli w więzieniu z kilkupudowym łańcuchem u nóg! Iwan raz próbował być miły i co mu z tego przyszło? Powstanie" .
— Pogadam sobie z nim. Wracaj do siebie — warknął srebrnowłosy. — Nie zapominaj, kim jesteś!
— ...Chrystusem Narodów? — mruknął Feliks po kilku sekundach teatralnego namysłu – nie ruszył się, rzecz jasna, nawet o krok. — A może Winkelriedem? Jutrzenką wolności, nadzieją uciśnionych, światłem świata...? Nie jestem pewien...
Utkwione w Łukasiewiczu oczy germańskiego blondyna zapłonęły uwielbieniem. Oczy brata: szczerą nienawiścią.
— Służącym, więźniem, skazańcem, obdartym z wszelkich godności, własności, praw czy ziemi! Moim podnóżkiem, słowiańskim barbarzyńcą, niewolnikiem — wybuchnął Prusak, ale nie dane mu było dokończyć, bo tamten stwierdził, każdą sylabę nasączając niesamowitą wręcz w jego sytuacji wyższością:
— Cóż dyktator może wiedzieć o wolności? Sam jest tylko niewolnikiem, najbardziej ze wszystkich właśnie, najnędzniejszym... Tyranie, nigdy w swoim życiu nie byłeś nawet w ćwierci tak wolny, jak ja jestem teraz, w kajdanach.
Ludwig wykrzyknął z afektacją:
— Oooch, pięknie, pięknie, pięknie! Prawdziwie poetycko!
Gilbert nie powiedział nic. Nie zdążył jeszcze pozbierać szczęki z podłogi.
— Ale nie lękajcie się, narody — dorzucił tymczasem Feliks ze szczerą, naiwną wręcz wiarą — jeszcze przyjdzie czas, że ja was wyzwolę!
Gilbert, który właśnie podnosił żuchwę, poczuł, jak opada ona znowu.
— Raus, Teufel! — wyjąkał. — Pycha twoja dorównuje tej Lucyfera! Vater unser im Himmel...
— Będziesz mnie — wyszeptał Łukasiewicz – któreś rany najwyraźniej otworzyły się znowu, bo z wyraźnym trudem — do szprechania... szkopskich modlitw zmuszał? Nie ma mowy. Ale dziękuję za porównanie do najpiękniejszego, największego z aniołów Pana – nie zamierzam popełnić jego błędów...
— Feliks! — jęknęła rozpaczliwie Bawaria, podtrzymując słaniającego się mężczyznę.
Ten jednak odepchnął ją lekko, zaciskając zamiast tego dłoń na framudze.
— Uciekaj, nim ten biurokrata cię dopadnie... Ludzie nie powinni być sądzeni... Za narodowość, za wyznanie, za życie prywatne... Nikt nie jest królem cudzych sumień, więc zwiewaj... ja go zatrzymam.
Zaiste, zatrzymał. Bezwzględnemu pruskiemu żołnierzowi na widok mdlejącego człowieka, wypowiadającego tak beznadziejnie idealistyczne, niepraktyczne, harde słowa, szczęka wypadła z zawiasów ponownie („ten napuszony, miłosierny dureń razem z Torisem trzymał w garści pół Europy przez dobre trzy stulecia? Zmusili mnie, żebym im hołdy składał? Jakim cudem?"), wylądowała w okolicy kolan, potknął się o nią, gdy ruszył gonić brata, i runął jak długi.
Kiedy doszedł do siebie po Beilschmidzie nie było ani śladu, mógł jednak machnąć na to ręką – psychiatra był już sprowadzony, dopadną chłopaka, wyleczą go, nawrócą na właściwie ścieżki, ścieżki porządku, nie dziś, to jutro. Polski szlachcic półleżał na podłodze, w iście rejtanowskiej pozie. „Histeryk" uznał Gilbert, podchodząc doń ostrożnie – wyczerpany pies dalej ma zęby – trącając butem.
— Ludwig cię wykorzystuje, twój hardy egoizm, wiesz? — mruknął.
Tamten podniósł wzrok, przez kilka sekund ogniskował spojrzenie, a potem odparł z lekkim uśmiechem.
— Jasne. Wszyscy mnie wykorzystują, w pewnym sensie. To jest ok. Lepiej być naiwnym egoistą i czasem dać się wyruchać, niż dyktatorem.
— I właśnie dlatego — gruchnęło im nagle nad uchem — muszę się wami zajmować, moja ty mała słowiańska sierotko. Przez takie — świst bata nad głową — tępe, idealistyczne myślenie. Nie dałabyś sobie rady w twardym świecie, gdybym się o ciebie nie troszczył. Ale ty mnie tak ranisz, nie chcesz się ze mną... spoufalać, tak mnie ranisz... — przybysz gwałtownie podniósł Łukasiewicza za włosy, nastąpił na złamaną stopę; tamten tylko syknął, bo co jak co, ale cierpieć z godnością i w milczeniu Polska potrafi świetnie. – Najgorsze jest to, że muszę cię potem karać, to dopiero męka... Tym niemniej, cóż, tylko podły człowiek nie dba o własnych kolegów bardziej niż o siebie, prawda? — znowu ruch pejcza.
Gilbert się odruchowo skulił, Feliksem, w którego wymierzony był cios, zatrzęsły spazmy. Miny obu mężczyzn wyrażały, wyjątkowo, to samo. „O-o. Cholera. Iwan".
