W zamierzeniu jest to fanfik pisany przez różne osoby na Forum Mirriel - zobaczymy, jak to wyjdzie w praktyce. Tymczasem oddaję w Wasze ręce pierwszy rozdział tego opowiadania, który, najzwyczajniejszym przypadkiem, oczywiście, jest mojego autorstwa ;-). Mogę mieć tylko nadzieję, że przy jego czytaniu będziecie się bawić równie dobrze, jak ja przy pisaniu.
Nakago
Rozdział pierwszy
Podróż sentymentalna
autor: Nakago
Rolf siedział w wygodnym przedziale hogwarckiego ekspresu (lux wyściełany czerwonym pluszem, luz i spoko, jak powiedziałby - a właściwie jak swego czasu stwierdził - Lorcan) i z lekkim uśmiechem wyglądał przez okno. Wystrojowi wnętrza już się zdążył przyjrzeć, miał również za sobą przyznanie racji młodszemu synowi oraz podziękowania wygłoszone w duchu Lysandrowi, który przekonał go do przejechania się pociągiem zamiast zdecydowanie krótszej i o niebo przyziemniejszej teleportacji przed szkolne bramy. "Zobaczysz, taka podróż sentymentalna poprawi ci nastrój i podniesie cię na duchu" - twierdził spokojnie starszy bliźniak, kiedy ojciec pakował kufer. Rolf niechętnie przystał na nalegania syna; chłopak w tak wielkim stopniu przypominał jednak matkę, że świeżo upieczony wdowiec nie zdołał się oprzeć jego z lekka niedorzecznym słowom.
Nie żałował. Chociaż pociąg zmienił się znacznie przez te lata, stukot metalowych kół o szyny przywodził na myśl dawne czasy. Czasy, kiedy Rolf sam był uczniem i regularnie podróżował hogwarckim ekspresem, czasy, kiedy nie znał jeszcze Luny, kiedy nie przekreślił swego życia, kiedy wojna niejako dopiero majaczyła na horyzoncie.
O wojnie nie chciał myśleć, wolał jej nie pamiętać. Było to oczywiście niemożliwe, chociaż przez lata udoskonalił udawanie, że tamtych lat po prostu nie było. Robił to w takim samym stopniu dla siebie, jak dla Luny i ich dzieci - nie chciał, aby rodzina cierpiała za jego dawne grzechy. Praktycznie zaraz po bitwie o Hogwart uciekł z magicznego świata, zmienił imię, nazwisko, wygląd, zaczął żyć nowym, spokojniejszym życiem. Życiem pełnym koszmarów minionych lat, ale wolnym od żądań szaleńca, wolnym od ciemnych mocy, wolnym od krzywdzenia innych. Myślał, że będzie tak już zawsze, że do śmierci nic się w jego szarej, zwyczajnej egzystencji nie zmieni, stało się jednak inaczej. Na jego drodze niespodziewanie stanęła Luna Lovegood, która, co kompletnie go zaskoczyło, rozpoznała w nim osobę, którą przestał być kilkanaście lat wcześniej. Doskonale go pamiętała, jak go zapewniła, nic się nie zmienił. On sam co prawda miał wręcz przeciwne wrażenie, wszak bardzo się o to starał i uważał, że całkiem nieźle mu się to udawało. Pocieszał się więc myślą, że to przecież Lovegood, Luna Lovegood, stuknięta jak jej tatuś i równie sławna. On bowiem również doskonale ją pamiętał - trudno było zapomnieć kogoś takiego - i także uważał, że wcale się nie zmieniła. I, co dziwne, w pewnym sensie go to pocieszyło. Był ktoś, kto przeżył szaleństwa wojny i się nie zmienił, kto przeżył piekło, lecz nadal umiał się śmiać i pleść niestworzone rzeczy. Był ktoś, kto rozmawiał z nim jak z normalnym (no, powiedzmy) człowiekiem, chociaż znał go w tych strasznych latach i wiedział, co Rolf - zdążył się na tyle przyzwyczaić do nowego imienia i nazwiska, by zdołać zepchnąć stare w głąb niepamięci - wtedy robił. I nie miał mu tego za złe, choć przecież stał po drugiej stronie różdżki i wiele wycierpiał z rąk ludzi takich jak on. Nie mógł w to uwierzyć, mimo że Luna wciąż i wciąż odwiedzała go w jego sklepie, zupełnie jakby nie miała nic lepszego do roboty. Rozmawiała z nim czy raczej mówiła do niego tak uparcie, że wreszcie zaczął jej odpowiadać. Początkowo niechętnie, półsłówkami, z biegiem dni jednak jego riposty stawały się coraz dłuższe, coraz bardziej rozbudowane, aż w końcu ich dyskusje zaczęły się przeciągać poza godziny otwarcia sklepu. Gdy po raz pierwszy zaprosił ją po pracy do restauracji, wyszło to jakoś tak naturalnie, że niemal tego nie zauważył. Wówczas mógł jeszcze podejrzewać, że ona też niczego nie spostrzegła, że po prostu kontynuowała rozmowę w nowym otoczeniu jakby nigdzie się nie ruszała; teraz jednak znał ją jak nikogo innego na świecie, znakomicie więc wiedział, że Luna nigdy niczego nie przeoczała, jakkolwiek roztargniona mogła się wydawać. Było nie było, w późniejszych latach nieustannie podziwiał, jak wręcz magicznie potrafiła zajmować się dwoma nadmiernie ruchliwymi i przesadnie rozwiniętymi bliźniakami, jak doskonale wiedziała, gdzie w danym momencie są i co robią, chociaż - pozornie? - akurat zajmowała się czymś zupełnie innym. Zawsze jakimś czarem pojawiała się na miejscu, kiedy trzeba było ściągnąć małego Lysandra z parapetu otwartego okna lub wyjąć z rączek Lorcanowi ukradkiem podwędzoną różdżkę tatusia. Luna wszystko robiła jakby mimochodem, jakby całą sobą była obecna gdzie indziej, a w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie zjawiała się tylko na chwilę i kompletnym przypadkiem. Mógł w to wierzyć podczas trwających wiele miesięcy rozpraw o stworzeniach istniejących i nie oraz innych wytworach jej wyobraźni, mógł w to wierzyć jeszcze gdy wieczorami zapraszał ją na kolacje czy wreszcie nawet do teatru, mógł w to na upartego wierzyć również w ten dzień, kiedy zebrał się na odwagę i zaproponował jej pierścionek zaręczynowy, który przyjęła bez chwili wahania i, jak się zdawało, głębszego zastanowienia nad tą wszakże istotną, życiową kwestią. Długo mógł w to wierzyć, ale już nie. Od długich z górą dwudziestu lat nie. Za dobrze ją poznał, za bardzo się z nią zżył.
A teraz jej już nie było.
Rolfa od załamania uratowały dzieci. Cóż z tego, że synów miał dorosłych, że chłopcy pomieszkiwali w domu rodziców jedynie przejazdem. Byli rodziną, rodziną, jakiej wcześniej nie miał, jaką doświadczył dopiero z Luną, Lorcanem i Lysandrem. I nie przestali nią być nawet kiedy jednej osoby zabrakło. Nawet kiedy Luna umarła. Dziękował Merlinowi za bliźniaków - był pewny, że bez nich nie poradziłby sobie z tą stratą.
Nie wiedział, który z nich załatwił mu tę pracę, podejrzewał jednak młodszego syna. To byłoby w jego stylu, poza tym Lorcan miał odpowiednie znajomości i nie krępował się ich wykorzystywać. Rolf zawsze uważał, że ten z jego synów bardziej przypominał ojca, dawnego Ślizgona. Nikt temu nie zaprzeczał, szczególnie kiedy Lorcan został przydzielony do Slytherinu. Lysander był inny, podobny do matki, chociaż pozbawiony jej - jak to za tatusiem chętnie powtarzali chłopcy - nadmiernie rozwiniętej i do przesady wykorzystywanej wyobraźni. Nikt nie miał w tej kwestii najdrobniejszych wątpliwości, toteż przydział starszego bliźniaka do Ravenclawu nikogo nie zdziwił. Tylko czasami rodzinni Ślizgoni żartowali, że chłopiec powinien był trafić do Hufflepuffu, bo nieco brakowało mu chłodnej logiki i rozsądnego myślenia Krukonów; tę cechę też zapewne odziedziczył po matce. Wtedy Lysander, zupełnie niepuchońsko, zauważał, że gdyby Tiara była sprawiedliwa, jego brat skończyłby w Gryffindorze, jak wszystkie gorące głowy. Standardowa riposta Lorcana brzmiała: "Mam to po tatusiu" i nieodmiennie rozpętywała prawdziwą wojnę domową, której Luna przyglądała się z dobrze skrywanym rozbawieniem.
Merlinie, ależ brakowało mu całej trójki! A przecież chłopców widział dopiero co, na peronie, kiedy odprowadzali go na pociąg. To musiał być doprawdy zabawny widok - synowie żegnający ojca wsiadającego do hogwarckiego ekspresu - żadnemu z nich nie było jednak do śmiechu, choć Lorcan próbował udawać, że jest zupełnie inaczej. Cóż, próbował i udawać były tu słowami kluczowymi: za dobrze go znali, żeby wierzyć w jego wyjątkowo nieumiejętne starania. Rozstanie z synami, jakkolwiek dzięki staraniom całej trójki obyło się bez łez, wzruszyło go i napełniło jeszcze głębszym smutkiem. Wiedział, że niebawem ich zobaczy, do przerwy świątecznej pozostały wszak niespełna cztery miesiące, a mimo to poczuł się przejmująco samotny. Rzeczywiście, istna podróż sentymentalna.
Zatopiony w pełnych wspomnień myślach Rolf nie zauważał upływu czasu. Wyłącznie częścią świadomości i jedynie z przyzwyczajenia odpowiadał na pozdrowienia nastolatków, którzy jakimś cudem zabłądzili do jego przedziału, rejestrując mimowolnie twarze i zachowanie swoich przyszłych uczniów. Odruchowo odmówił, kiedy młoda czarownica - kolejna zmiana w znajomym pociągu - zaproponowała mu zakup czegoś z jej wózka ze słodyczami. Nie był już dzieckiem i, co więcej, nie czuł głodu. To bolesne ssanie w żołądku nie miało nic wspólnego z potrzebą jedzenia, wiedział o tym nie od dziś. Koła wagonu stukały równomiernie, za oknem przemykały znajome krajobrazy, słońce uparcie kontynuowało codzienną wędrówkę, powoli, powolutku opadając ku zachodowi. Wszystko było to tak zwyczajne, spodziewane, pozbawione niezwykłości, że niemal go uśpiło. Otrzeźwił go dopiero piskliwy, świdrujący w uszach krzyk i raptowne zatrzymanie się ekspresu.
Instynktownie wysunął przed siebie lekko ugięte w łokciach ręce, gdy mugolska zasada zachowania pędu z wielką siłą pchnęła go na przeciwległą ścianę przedziału; dzięki temu nabawił się jedynie siniaków tam, gdzie reszta pasażerów będzie zapewne leczyć rozbite głowy i połamane kończyny. Szczęście, które jak zwykle zawdzięczał sobie i swoim zdolnościom. Uśmiechnął się kącikiem ust, uświadamiając sobie, co powiedziałaby Luna, gdyby usłyszała jego pełne skromności stwierdzenie. Zaraz jednak spoważniał, zerwał się na równe nogi i wyszarpnął różdżkę zza pazuchy. Rozpatrywaniu, czy powinien zachować ostrożność w pociągu pełnym małoletnich czarodziejów, czy jak najszybciej znaleźć się na miejscu... nie wiadomo jakiego zdarzenia, poświęcił mniej więcej pół sekundy. Zwyciężyła jak zwykle rozwaga, którą mimo wszystko postarał się ograniczyć na tyle, by nie nosiła znamion paranoi. Bez problemów pokonawszy wstępną przeszkodę, jaką stanowiły drzwi na korytarz, nieśpiesznie posuwał się wąskim przejściem, zaglądając do mijanych przedziałów. Wszędzie pełno było jęczących, niekiedy nawet płaczących nastolatków, trzymających się za głowy, ręce, nogi, tułowia i co tylko możliwe. Zaklął pod nosem - szkolna pielęgniarka, kimkolwiek jest, będzie miała pełną różdżkę roboty. Ostrożnie przekroczył leżących mu na drodze chłopców, którzy poruszali się niemrawo i z wyraźnym trudem. Wreszcie, po żmudnej, pozbawionej niespodzianek drodze, dotarł do - jak uznał - źródła wcześniejszego wrzasku: przytulona do ścianki oddzielającej korytarz od przedziału, przytrzymująca się lewą ręką otwartych drzwi tegoż, stała czarownica sprzedająca słodycze z wózka. Drugą dłoń przyciskała do otwartych ust, a wytrzeszczonymi oczyma wpatrywała się w coś, co najwyraźniej znajdowało sie w przedziale. Nie wyglądała na osobę, która chwilę wcześniej pociągnęła za rączkę hamulca bezpieczeństwa, za to znakomicie pasowała do padających na nią podejrzeń o bycie syreną alarmową. Rolf odłożył ewentualne przesłuchanie dziewczyny na bliżej nieokreślone, acz niedalekie, później, tymczasem postanawiając przyjrzeć się obiektowi jej niewątpliwego zainteresowania.
Zajrzawszy do przedziału, poczuł się zmuszony przyznać, że czarownica miała gust. Spaczony. Jak ogromna większość z nich.
W kącie kanapy ulokowanej przodem do kierunku jazdy spokojnie siedział sobie niemłody mężczyzna. Nie powinien był, oczywiście, biorąc pod uwagę nagłe hamowanie pociągu. Ten konkretny przypadek jednakże zwykle robił rzeczy, których nie powinien był, więc to akurat Rolfa nie zdziwiło. W nagłym przypływie szczerości mógłby przed sobą przyznać, że był nieco zaskoczony stanem, w jakim znajdował się ów starszawy czarodziej, lecz akurat przypływu takowego nie odczuwał. Dlatego tylko się przyglądał. I z jakiegoś dziwnego powodu nie mógł przestać.
Obiekt jego obserwacji miał szeroko otwarte, szkliste oczy i spokojną, niemal uśmiechniętą twarz. Rolf był praktycznie pewny, że widzi nieboszczyka, chociaż na pierwszy rzut oka właściwie nic na to nie wskazywało - w przedziale nie było śladów walki, ciało też nie wydawało się uszkodzone. Z drugiej strony, kiedy w grę wchodziła magia, możliwe było niemalże wszystko, z zabójstwem prawie doskonałym włącznie. Co do tego jednego Rolf nie miał wątpliwości: zbrodnie wyczuwał szóstym zmysłem. A w tropieniu przestępców był lepszy niż testral, który trafił na trop świeżej krwi. Jak to mówią: napuść złodzieja na złodzieja... czy raczej mordercę na mordercę, w tym przypadku. Tylko dlatego Luna nie miała problemów z namówieniem go, aby został aurorem, kiedy już zdołała go przekonać, że z nowymi personaliami, rysami twarzy i, przede wszystkim, rodziną, nikt nie rozpozna w nim dawnego śmierciożercy. Miała rację oczywiście - był w tym dobry i lubił swoją pracę, a współpracownicy nawet nie podejrzewali go o żadne ciemne sprawki z przeszłości. Odszedł ze służby po przeszło dwudziestu pięciu latach, tydzień po pogrzebie Luny. Czuł, że już się do tego nie nadaje, że stracił całą energię i zapał, że potrafi tylko snuć się z kąta w kąt i koledzy nie będą z niego mieli żadnego pożytku. Najwyraźniej jednak coś uważało inaczej. Albo może ktoś. Gdyby tak nie było, nie skończyłby z kolejnym trupem nachalnie pchającym się pod nos.
Westchnął cierpiętniczo i ponownie popatrzał na denata. Dlaczego to zawsze musiał być on? Zamknął oczy, mocno zaciskając powieki, powoli policzył do dziesięciu i znów spojrzał. Nic się nie zmieniło. W przedziale nadal siedział jego dawny hogwarcki antagonista, człowiek, który w zasadzie zrujnował mu życie; Rolf byłby wręcz skłonny przyznać, że sam mógłby być pierwszym podejrzanym o dokonanie tego morderstwa - gdyby ktokolwiek znał jego wcześniejszą tożsamość, naturalnie - wiedział jednak, że to nie on zabił. Takich zaników świadomości jeszcze nie zdarzyło mu się doświadczyć. Ale, wobec tego, pozostawało pytanie kto, skoro nie on. Jak również w jaki sposób, gdzie i dlaczego - niekoniecznie w tej kolejności.
Pokręcił głową, wchodząc do przedziału i zatrzymując się przed zwłokami. Przynajmniej tym razem te jaskrawozielone oczy, teraz przysłonięte lekką mgiełką śmierci, nie patrzyły na niego wrogo. Przesunąwszy wzrok w górę, na bliznę doskonale znaną wszystkim czarodziejom i nieodmiennie potargane czarne włosy, Rolf zaczął się zastanawiać, co właściwie robił w ekspresie do Hogwartu pięćdziesięcioośmioletni martwy Harry Potter.
KONIEC
rozdziału pierwszego
Będę wdzięczna za wszelkie komentarze, które pojawią się pod tym opowiadaniem - są one dla mnie zawsze bardzo ważne, ponieważ zarówno jako autor, jak i jako tłumacz lubię wiedzieć, jakie tekst sprawił wrażenie na Czytelnikach, co w nim jest dobrego, a co złego, co się spodobało, a co wręcz przeciwnie. Jestem wdzięczna za każdy komentarz, pozytywny czy krytyczny, uważam bowiem, że każdy z nich pozwala mi się rozwijać. Nie mówiąc już o przyjemności płynącej z ich czytania ;-).
Żeby skomentować tekst nie trzeba być zarejestrowanym. Robi się to poprzez kliknięcie na niżej zamieszczone słowa "Review this Story / Chapter"; otwiera się wtedy nowe okno, gdzie w wąskim pasku wpisuje się imię / pseudonim, a w dużym polu pisze uwagi odnośnie tekstu. Po zakończeniu wystarczy kliknąć przycisk "Submit Feedback / Review" i gotowe.
