Od Autora: Historia ma miejsce w XXI wieku i nie ma wiele wspólnego z oryginalną historią przedstawioną w Kuroshitsuji. Pozostaje Sebastian (lub inny demon o tym imieniu, jak kto woli) oraz założenia uniwersum, jak chociażby te dotyczące zawierania kontraktów. Wszelkie uwagi będą mile widziane, a wręcz są pożądane. Zarówno te pozytywne, jak i te nieco mniej. Historia ta została stworzona w celach czysto rozrywkowych i nie ma na celu urażania nikogo, w tym szczególnie zagorzałych fanów Kuroshitsuji. Nie mam też zamiaru jej przerywać w połowie ani pozostawiać niedokończonej. Jak coś zaczęłam, to i skończę. Ach, gdyby ktoś wciąż miał wątpliwości, Ciela nie ma i nie będzie. Jak wspominałam, to XXI wiek, więc jest to dosyć logiczne.

P.S.

W nawiasach podane jest, z czyjego punktu widzenia pisany będzie dany akapit. Jeżeli przed akapitem nie stoi żadne imię, to będzie on z perspektywy osoby trzeciej.

Enjoy!

PRZY MOIM BOKU

1.

(Sebastian)

Cisza. Piękna i wspaniała. Doskonała jak wszystko, co ostateczne. Buzowała w moich żyłach. Przepełniała mnie. Gdybym potrafił kochać, kochałbym ciszę. Ciszę i trzask płomieni.

Nie spieszyłem się. Nie miałem po co. Lubiłem to miłe uczucie, które zawsze pojawiało się na początku. Coś mnie przyzywało i kazało mi czym prędzej ruszać, a jednak sprzeciwiałem mu się. Szedłem powoli, przestępując ponad ciałami i pozwalając ogniowi muskać mnie delikatnie. Kontrakt, który jeszcze nie został zawarty, kusił, bym się pospieszył i sięgnął po niego. Pragnienie zawarcia go było przemożne. Lubiłem droczyć się z samym sobą. Było w tym coś przemożnie... ludzkiego?

Uśmiechnąłem się do siebie. Ten zwyczaj także zaczerpnąłem od ludzi. Być może nauczyłem się także czerpać z niego przyjemność.

Płonąca rezydencja wydawała ostatnie, agonalne tchnienia. Gęsty, siwy dym i ciężki fetor spalenizny kręciły w nosie, ale mi to nie przeszkadzało. To był piękny zapach, nieporównywalny z żadnym innym. Ogień, jakby zachęcony moim uśmiechem, pożerał coraz łapczywiej wszystko, co śmiało stanąć mu na drodze. Zachęciłbym go z ochotą jeszcze bardziej. Mógłbym godzinami stać pośrodku buchającej pożogi i obserwować ją w niemym zachwycie. Patrzyłbym, jak doszczętnie popieleje wszystko wokoło, upajając się tym widokiem niczym wytrawnym winem.

Chciałbym na to pozwolić, nie mogłem jednak. Nie tym razem. Nie całkowicie.

Znajdowało się tu coś, co pragnąłem ocalić. Nie, to nie było odpowiednie słowo. Chciałem przedłużyć jego życie, zespalając się z nim i obserwując, jak ten owoc śmierci i ułudy dojrzewa w moich dłoniach dzień po dniu. Od myśliwych słyszałem, że najlepiej smakuje ofiara upolowana własnoręcznie. Pod tym względem zgadzałem się z nimi. Widok jej powolnego, ponownego staczania się ku odwleczonej niegdyś śmierci także dodawał smaku.

Schody trzeszczały pod moimi stopami. Były stare, wykonane z porządnego drewna. Dawno już się z takimi nie spotkałem. Takie rzeczy niechętnie się poddawały śmierci. Zbytnio nawykły do życia.

Zupełnie jak ludzie.

Małe, kruche istotki o zbyt wielkim mniemaniu o sobie samych. Prowokowane najlżejszą myślą i podejmujące upadlające, haniebne decyzje bez zwracania uwagi na ich koszta i konsekwencje. Gnane wściekłością, skowyczące dziko, zamknięte w klatkach, które same sobie wybudowały. Pchane do działania byle tchnieniem emocji, za które gotowe były nieraz i ginąć. Głupie i puste, zatrzaśnięte w celach własnych, wydumanych ideałów.

A jednak...

Pośród popielejących, bezwartościowych dóbr i pośród unoszącej się w powietrzu słodkiej woni uchodzącego życia, znajdowało się coś, czego i ja pożądałem.

Ktoś, kto wzniósł się ponad zgliszcza i śmierć. Ktoś, kogo rozpalało to samo pragnienie, które pożerało właśnie cały jego gorejący świat.

Znalazłem ją. Oparta o ścianę, przyglądała się beznamiętnie krwi, która rozlewała się wokół niej lśniącą, szkarłatną kałużą. Odbijał się w niej rozdygotany, nienasycony poblask płomieni i żelazna wola, która mogłaby kruszyć skały. Zapierająca dech w piersiach niezgoda na to, co się działo i co miało zamiar się jeszcze wydarzyć jako następstwo takiej rzeczywistości. Czułem tę elektryzującą wściekłość i pożądanie siły, która uporządkowałaby rozbitą na tysiące tysięcy kawałków szklaną iluzję rzeczywistości, w której zamykać się zwykli lubować się ludzie.

Czarne jak najgłębsze mroki nocy oczy zwróciły się na mnie, puste, a zarazem przepełnione potęgą i zdecydowaniem. Mógłbym trwać i tysiąc lat, zaklęty w tej jednej chwili, gdy wyrok już zapadł, chociaż nikt jeszcze nie ośmielił się nawet szeptem powołać go do życia.

W tamtym momencie nie istniało wokół nas nic. Ani ogień, ani czas.

- Przyszedłeś.

- Usłyszałem wołanie. Grzechem byłoby mu odmówić.

- Zawrzyjmy więc umowę...


(Sebastian)

- Skręć w prawo.

Podejrzewałem już, o który budynek chodziło. Nieskończony, na wpół wybudowany, stanowił idealne miejsce, w którym można by się ukryć na jakiś czas. Przerdzewiałe rusztowania i podarte, powiewające na wietrze płachty materiału zabezpieczającego nie pozostawiały złudzeń, że to miejsce nie było ostatnimi czasy odwiedzane przez istoty ludzkie. Aż do teraz.

Dziewczyna była lekka, powiedziałbym wręcz, że chorobliwie chuda. Milczała, uciskając jedynie palcami ranę na brzuchu. Niewiele to dawało. Krew wciąż wyciekała z niej, wsiąkając w mój płaszcz i od czasu do czasu kapiąc na ziemię. Nie przejmowałem się zbytnio zacieraniem ewentualnych plam; deszcz, który zaczynał właśnie mżyć, szybko i chętnie rozmyje wszelkie ślady.

Milczała, gdy wszedłem do środka. Nie widziałem jej twarzy, pochylonej i opartej na moim ramieniu. Być może zasnęła lub zemdlała z utraty krwi. Powinienem się pospieszyć. Ludzie to szalenie delikatne istoty. Nie chciałbym tak szybko stracić dopiero co zdobytej duszy.

Ciemne, nocne niebo zniknęło, ustępując miejsca surowemu, betonowemu sklepieniu. Chłód i wilgoć wisząca w powietrzu stały się tu jeszcze bardziej odczuwalne, ale przynajmniej było tu stosunkowo sucho i nie padało. To był dobry wybór, musiałem to przyznać. Jedynym dźwiękiem był szmer deszczu i z rzadka szum przejeżdżających ulicą samochodów. Znajdowało się ponadto w lekkim oddaleniu od płonącej rezydencji - jednak wystarczająco daleko, by nikt się nim nie zainteresował. Gdy opuszczaliśmy tamto miejsce, słychać już było syreny nadjeżdżającej straży pożarnej, policji i innych służb. Wątpiłem, by byli w stanie cokolwiek zdziałać. Z budynku pozostaną jedynie zgliszcza, a jedyna żywa osoba, która tej nocy opuści go, znajdowała się przy mnie.

Położyłem ją delikatnie na podłodze jednego z mniejszych pomieszczeń. Była przytomna. Napotkałem spojrzenie jej oczu, czarnych jak bezdenne otchłanie. Pustych jak nocne niebo. Na jednym z nich błyszczała jasna, samotna gwiazda. Znak naszego kontraktu. Był piękny.

- Muszę wyjąć te kule z rany - powiedziałem, przyklękając obok.

- Więc to zrób - mruknęła beznamiętnie, podciągając lepką od krwi koszulkę.

- Może trochę zaboleć - ostrzegłem na wszelki wypadek.

- Rób, co masz robić i nie marudź - wywróciła oczami. Och, a więc najwyraźniej miałem przed sobą typ bohatera. To dobrze. Z takimi zawsze była zabawa.

Zdjąłem rękawiczkę. Nie lubiłem ich brudzić. Spojrzała na moje czarne paznokcie, ale nie skomentowała ani ich, ani znaku naszego kontraktu wypalonego na wierzchu mojej dłoni. Ludzie zawsze uważali to za dziwaczne; nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego. Sami wyczyniali dziwaczniejsze rzeczy ze swoimi ciałami.

- Masz jakieś imię? - spytała niby od niechcenia, gdy już niemal zagłębiłem palce we wciąż krwawiącą ranę. Najwyraźniej ktoś tu nie był jednak tak wielkim bohaterem, jak próbował udawać.

- Różnie bywałem nazywany - przyznałem, nie przedłużając. Skrzywiła się i odwróciła wzrok. - Ludzie przez wieki wykazywali się zadziwiającą kreatywnością w wymyślaniu mi imion.

- A jak... jakie miałeś ostatnio? - spytała, uparcie próbując zapanować nad głosem. O dziwo, całkiem nieźle jej to wychodziło. Byłem pewien, że nie obejdzie się bez tych paskudnych wrzasków, jakie ludzie byli w stanie wydawać. Pociski tkwiły głęboko. Byłem ciekaw, jak długo wytrzyma. Mi się nie spieszyło.

- Sebastian.

- To brzmi jak imię dla psa.

Niekontrolowany skurcz przebiegł mi przez twarz. Miałem nadzieję, że tego nie zauważyła. Wredny bachor.

- To zależy od gustu.

- Może być. Pasuje ci.

Zbyłem tę prowokującą uwagę wymownym milczeniem, nie zamierzając zniżać się do takiego poziomu. Dziewczyna najwyraźniej zrozumiała je opacznie, bo jej wąskie, sine usta wykrzywiło coś na kształt uśmiechu. Cóż za niskie poczucie humoru.

- Już - mruknąłem, kładąc na ziemi dwa kawałki ołowiu. Ludzie nigdy nie przestaną mnie zadziwiać. Cóż może być fascynującego w używaniu tych plujących prochem i huczących tak paskudnie urządzeń? A jednak już od dobrych kilku stuleci nie przestawali ich udoskonalać.

Założyłem prowizoryczny opatrunek. Będę musiał później rozejrzeć się po okolicy i poszukać zarówno jedzenia, jak i jakichś bandaży. Do rana zostało jeszcze kilka godzin. Wątpiłem, by jakieś sklepy były jeszcze otwarte. Oczywiście, dla mnie takie przyziemne sprawy nie stanowiły żadnej przeszkody i mógłbym bez problemu działać pomimo nich - póki jednak nie otrzymałem rozkazu, nie widziałem potrzeby angażowania się na własną rękę.

- Nad czym myślisz? - spytała, siadając z wysiłkiem. Okryłem ją płaszczem. Tego mi jeszcze brakowało, żeby dostała zapalenia płuc albo innej typowej ludzkiej choroby. Nie potrzebowałem chorej, smarkającej mi nad uchem dziewuchy.

- Nie podałaś mi swojego imienia. Gdybym je poznał, bylibyśmy kwita.

- Imię...? - zmarszczyła brwi. Oparła głowę o ścianę, zamyślając się. Postrzępione, czarne włosy opadały luźno na jej twarz, zakrywając prawe oko - to ze znakiem. Byłem ciekaw, jak w przyszłości rozwiąże tę kwestię. Jasne linie pentagramu wyraźnie odznaczały się na niemalże całkowicie czarnej tęczówce. Ludzie z pewnością to zauważą, nie są aż tak głupi.

- Czyżbyś go zapomniała? - spytałem, nie ukrywając kpiny.

- Nie. Po prostu nie sądzę, żeby był sens używania starego. Rita umarła w tamtym domu i tak niech pozostanie. Jesteśmy w Anglii, niech więc będzie Emanon - dodała po chwili.

Uniosłem brwi.

- Czyżby to miało coś wspólnego z "no name"? Ciekawe rozwiązanie, nie powiem.

- Przeszkadza ci to? - spytała bez cienia emocji, które póki co bezskutecznie próbowałem w niej podjudzić. Albo nie wyczuwała sarkazmu, albo była na niego wyjątkowo odporna. Być może wyszedłem też z wprawy albo odzwyczaiłem się od kontaktów z ludźmi, których mentalności wciąż nie byłem w stanie pojąć.

- Nie - odparłem, przysiadając na skrzyni pod sąsiednią ścianą. - Imiona nigdy nie miały dla mnie większego znaczenia. To tylko jeden z waszych kaprysów.

- "Naszych kaprysów"... - powtórzyła jak echo, kręcąc głową z pobłażliwą miną. - A czym w takim razie było twoje przybycie, jeśli nie właśnie kaprysem?

Zamarłem na chwilę w bezruchu, patrząc na nią ze zdziwieniem. No cóż, trudno byłoby mi zaprzeczyć, że miała całkowitą rację w tej kwestii. Musiałem także przyznać, że zaskoczyła mnie ta niezwykła jak na śmiertelną istotę przenikliwość. Nie miałem jednak najmniejszego nawet zamiaru tak zwyczajnie przyznać jej racji i dać jej tej satysfakcji. Bądź co bądź, była jedynie chudą, umazaną własną krwią dziewczyną, trzęsącą się w kącie z zimna. Przyznanie jej racji byłoby uwłaczające i poniżej mojej godności, dlatego nie zamierzałem tak łatwo ustępować.

W chwili, gdy już miałem zamiar udzielić jakiejś wymijającej odpowiedzi, która uświadomiłaby w końcu tej irytującej osóbce moją wyższość nad nią, uświadomiłem sobie, że to bezcelowe. Zasnęła. Westchnąłem z niesmakiem. Dawno nie spotkałem człowieka, który miałby taki tupet.

Zmarszczyłem brwi, zauważając coś jeszcze. Chociaż jej towarzystwo nie należało do najmilszych, a jej bezczelność sprawiała, że odzywała się we mnie żądza mordu, to nie byłem jednak tak bardzo wściekły, jak miałem prawo być. Chwilę zastanawiałem się nad naturą tego dziwnego i nietypowego zjawiska. Ostatecznie uznałem, że zapewne wiązało się to z tym, że od naprawdę długiego czasu nie bawiłem się tak dobrze. Mimo wszystko.