Drodzy Czytelnicy,
Choć fanfiction zawsze będzie zajmować szczególne miejsce w moim sercu, skupiam się teraz na zupełnie innych projektach. Chciałabym zaprosić Was do przeczytania innych utworów, zupełnie nowych i tym razem zupełnie autorskich.
W księgarni internetowej znajdziecie mój ebook „drapanie", zestaw bardzo dla mnie ważnych i osobistych drabble'i.
Serdecznie zapraszam, zerknijcie :)
wydaje .pl/e/drapanie (wystarczy usunąć spację)
Pearlady (B.D)
Rozdział I, w którym Luna przeprowadza rozważania nad tolerancją Bellatrix wobec upałów i porzuca Malfoy Manor
Odrapania na burych, brudnych ścianach tworzą całkiem ciekawe wzory; jeśli się spojrzy z lewej strony, wychodzi biała krowa; przy zmrużonych oczach można zobaczyć feniksa. Co prawda kolory się trochę nie zgadzają. I jest tak ciemno, że właściwie nie powinna umieć tego zobaczyć. Ale tata zawsze mówił, że w najbardziej nieoczekiwanych miejscach ujawniają się najwspanialsze talenty. Może to jeden z nich, może jej wyobraźnia ma lepszy wzrok niż oczy. Może wyobraźnia też ma oczy, tak jak strach, może są tak samo wielkie i uważne, ciekawe tylko, jaki mają kolor? A może tych oczu jest o wiele więcej, nikt nigdy nie mówił o parze, a surykatki szpiegujące mają przecież aż trzy pary oczu na twarzy, nie mówiąc o ślepiach szyjnych, o plecnych, o dłoniowych…
Może to i lepiej, że nie ma tu lustra, może Luna zobaczyłaby w tafli, wśród ciemności, stuocznego potwora, wariację na temat wybujałej wyobraźni. A tyle razy mówili, Luna pamięta wyraźnie: Cho Chang, prefekt z jej domu, z dormitorium obok, powtarzała: „Przestań śnić na jawie, to wszystko, o czym mówisz, nie istnieje…" Ale Luna nigdy nie słuchała, w spojrzeniu Cho nie było troski, troska była tylko u taty, więc wierzyła mu zawsze, choć nigdy nie zobaczyła dowodów. Ale tacie zależało, tata był obok, tata się martwił, cieszył, żartował, głaskał po policzku. I kupował czekoladowe żaby i zabierał ją na dzikie wyprawy, raz nawet byli w Szwecji. Z Cho nie była w Szwecji, Cho nigdy nie zaproponowała jej wyprawy do Szwecji, dlaczego miałaby jej ufać, skoro nigdy nawet nie pomogła jej odzyskać butów?
Luna przebiera palcami. Są skostniałe, mocno sine; boli. Myślała, że to nie będzie trudne, posiedzieć na bosaka, przecież przywykła, ale to zbyt długo trwa. Już równy tydzień od Hogwart Expressu, jeśli dobrze liczy, w końcu żaden mierzejnik miesięczny nie przyszwędał się tu do jej celi, ale Luna jest prawie pewna, że to dokładnie za tydzień skończy się czerwiec i przyjdzie lipiec.
Ciekawe, czy zauważy zmianę. Czy i tu powietrze zacznie inaczej pachnieć, czy i tu światło zmieni kąt padania, czy skóra będzie delikatniejsza, bardziej miękka?
Może coś się zmieni w innych. Może pani Lestrange rzuci kolejnego Cruciatusa w pośpiechu, niedbale, zirytowana upałem? Pani Lestrange zawsze jest zirytowana, nawet tym, co przyjemne przecież i ciepłe.
Może tata wyjedzie znów do Szwecji i nie będzie się tak bardzo martwił? Chciałaby, żeby na jego głowie pozostały jeszcze jakieś włosy, kiedy go znowu zobaczy. Ale może już go nie zobaczy, może on już nigdy nie będzie bardziej realny niż ględatek pospolity czy chrapak krętorogi. Może zatrze się w jej świadomości, nie pozostanie po nim ślad, może i po Lunie nic nie zostanie.
Cho pochwaliłaby ją z realistyczne myślenie. Tylko, że ono nic nie zmieniło i Luna nadal nie jest szczęśliwa. Trzęsie się.
Albo to głód, albo gorączka, albo zimno, albo strach, albo mimo wszystko chrapaki krętorogie znalazły sposób, żeby ją odwiedzić. Reakcja alergiczna na te stworzenia mogłaby wywołać drgawki.
Rzadko słyszany dźwięk otwieranych drzwi zwraca jej uwagę; gdy podnosi głowę, przed swoimi oczami widzi drugie, też niebieskie. A twarz naprzeciwko otaczają włosy długie, proste i jasne, jak jej. Tylko ręce przez jej nosem się nie trzęsą, kiedy rozwiązują więzy machnięciem różdżki. Nie trzęsą się nawet, gdy podają Lunie jej własną.
Narcyza marszczy starannie wypielęgnowane brwi, obserwując zastygłą w bezruchu dziewczynę. Nie używa różdżki, zaciska tylko na niej kurczowo palce, łzy spływające obficie nie powodują najlżejszego drżenia powieki, mrugnięcia.
- Luna Lovegood – mówi cicho. Więźniarka powoli podnosi na nią wzrok, prześlizguje się po jej twarzy, ledwo widocznej w świetle różdżki, z powrotem, jeszcze raz.
- Pani jest piękna, pani Malfoy – szepce w końcu.
Wariatka? Tego tylko potrzeba, żeby im ją oddała w takim stanie. Ale Draco coś kiedyś mówił, ona zawsze mówi bez ładu i składu, zupełnie nie stosuje się do czystokrwistej etykiety, nazywają ją nawet tak jakoś… Pomyluną? Ale teraz siedzi przed nią, brudna i głodna, z różdżką w ręce – i zamiast próbować ucieczki…?
- Może po prostu inne rzeczy są dla mnie istotne, pani Malfoy. Stęskniłam się za moim ogrodem, tu w ciemności. Różne rzeczy mogą się pokazać, gdy nie ma światła, pani Malfoy. Ale nie piękno, nigdy. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego. Przecież ono nie może się bać – przenosi pytające spojrzenie na Narcyzę.
- Jesteś legilimentką? – przerywa jej ostro kobieta. Luna ciągnie beznamiętnie, jakby nie do końca przekonana o realności tego spotkania.
- Profesor Dumbledore powiedział, że to mi się może przydać. I że mam naturalną wrażliwość, i talent.
- Nie chwal się tym lepiej. Zaczną widzieć w tobie zagrożenie zamiast zabawki.
- Dobrze, pani Malfoy.
- Wstawaj, musimy się pośpieszyć.
Luna wstaje niepewnie i chwieje się na nogach, które zapomniały, jak chodzić. Zadziwiające, jak bardzo ich niepamięć może boleć. Próbuje podeprzeć się o ścianę, ale ta jest zbyt blisko – zbyt daleko – nie, blisko…
Czuje tylko ramię wokół swojej talii, szarpnięcie i uderzenie świeżego powietrza. W następnej chwili musi przymknąć oczy, blask zmierzchu jest całkowicie oślepiający.
Jakie to dziwne, że nigdy wcześniej nie poczuła, jak zupełnie onieśmielająca może być jasność, nawet słaba, tak jak…
- Możesz iść?
- Myślę, że tak, pani Malfoy. Jeśli się na pani oprę.
Kobieta zacieśnia uścisk na talii, przenosząc przy tym część ciężaru jej ciała na siebie. Idą powoli, Luna powoli zaczyna dostrzegać w ciemnościach sylwetki domów, bliźniaczo do siebie podobnych, białych z zielonymi płotkami. Są na środku ulicy, ale nic nią nie przejeżdża: wszystkie samochody śpią grzecznie na podjazdach, domownicy pewnie zjadają kolację.
Sama myśl o kolacji powoduje ból w brzuchu, Luna chce odwrócić od niego uwagę, zwraca więc twarz w stronę kobiety obok.
- Dlaczego pani to robi?
- Mów mi Narcyza, tak będzie prościej.
Luna kiwa głową, usiłuje skupić się na rozmowie, ale jej powieki walczą coraz zacieklej. Dziwna rzecz, choć jej organizm nie ma już siły, te dwa kawałki Luny nie ustają w wysiłkach, zaraz ją pokonają. Ale zdobywa się na jeszcze jeden wysiłek, ciekawość przejmuje władzę.
- Lucjusz nie żyje. Dracona odesłałam do Zakonu Feniksa. Nic mnie już tam nie trzyma. A już na pewno nie pozycja gospodyni Czarnego Pana.
Luna ma niejasne wrażenie, że pod jej stopami coś się zmieniło, jakby ziemia była mniej płaska - schody? – ale kiedy słyszy dźwięk dzwonka, poddaje się nieustępliwym powiekom i ufnie opiera głowę na ramieniu Narcyzy Malfoy.
Harry Potter nie mógł nie zauważyć, że w domu Dursleyów coś się zmieniło. A dokładniej, zmieniła się sytuacja Dudleya.
Zauważył to już pierwszego dnia po powrocie z Hogwartu. Wrócił w całkiem niezłym nastroju: to był pierwszy rok, który nie kończył się dla niego dramatycznie. Żadnych starć z Voldemortem, żadnych śmierci wśród uczniów, żadnych potworów w szkole. Tylko miesiąc do pełnoletniości i specjalne pozwolenie na używanie magii ze względu na zagrożenie.
Ale jego nastrój zmienił się gwałtownie, gdy tylko przekroczył próg Privet Drive 4. Nigdy nie lubił tego momentu, nawet kiedy był przewidywalny, ale tym razem wszystko stanęło na głowie. Ciotka Petunia chodziła z wiecznie zaczerwienionymi oczami, jeszcze bardziej sztywna i spięta niż zwykle. Ani razu nie nazwała syna Dudziaczkiem, nie pochwaliła go ani nie wspomniała o diecie. Wcale o nim nie mówiła. Nie wołała na obiad.
Wuj Vernon rzadko bywał w domu. Pracował długo, a wieczorami zabierał Petunię do restauracji. Wracali koło dziesiątej i kładli się spać, zamknąwszy wcześniej drzwi swojej sypialni na coś, co z zewnątrz brzmiało jak czternaście zamków. Harry nie wiedział, dlaczego akurat tyle, ale kiedy przyjrzał się drzwiom z zewnątrz, odpowiedź nasunęła się sama: na więcej nie było miejsca.
Korytarz i schody z kolei nasuwały swoim widokiem skojarzenia z domami do rozbiórki. Dziwne było to, że ściany jeszcze stały. I że schody nie kruszyły się pod nogami. Chociaż nie, właściwie to się kruszyły.
Jeśli Harry nauczył się czegoś przez wszystkie lata spędzone na Privet Drive, to na pewno tego, że zadawanie pytań nie popłaca. Więc nie pytał.
Jego postanowienie wzięło w łeb, kiedy trzeciego dnia, wychodząc rano do łazienki, minął kuzyna na korytarzu. Przystanął, zauważył, nie zrozumiał, nie uwierzył. Ale później nie mógł już nie wierzyć: to był Dudley Dursey. Wysoki, mizerny, szczupły. Choć wciąż umięśniony. I wyraźnie nieszczęśliwy.
Harry wciąż oglądał się za kuzynem, kiedy ten zamykał cicho i dyskretnie swoje drzwi. A potem postanowił, że nie na darmo jest Gryfonem i sprawę trzeba wyjaśnić.
Kolejne zaskoczenie czekało go na progu: tak drzwi, jak i cały pokój wyglądały… Nie wyglądały. Przesadą byłoby powiedzieć, że tam były. Sypialnię Dudleya zaścielały strzępy, skrawki, kawałki, odłamy. Większe i mniejsze. Drewniane, plastikowe i metalowe. Nawet łóżko, materac i pościel nie wytrzymały tego, co przez nie przeszło. Wzdrygnął się gwałtownie, gdy dotarło do niego, że osobliwe czerwone plamy zdobiące podłogę i ściany były śladami krwi. Ogromnych ilości krwi…
Gdy wszedł, Dudley nie zareagował. Usiadł pod ścianą i patrzył w telewizor. Harry skierował na niego wzrok: jakimś cudem ten jeden, zdawałoby się, że delikatny, sprzęt, przetrwał. Na ekranie przewijały się reklamy, jedna za drugą, a Dudley wpatrywał się w każdą z nich z równą obojętnością.
Podszedł powoli, ostrożnie, po czym usiadł i oparł się o ścianę obok kuzyna. Gdy nie uzyskał reakcji, spytał cicho:
- Chodziłeś w tym roku do szkoły?
Dudley spojrzał na niego nagle, zdumiony. A potem odpowiedział z wysiłkiem ochrypłym głosem:
- Nie.
Posiedzieli w milczeniu jeszcze chwilę.
- Kiedy ostatni raz coś mówiłeś?
- Osiem pełni temu.
- Co?
Dudley dalej patrzył w telewizor. A Harry zrozumiał. Zrozumiał, mentalnie palnął się w łeb, przecież można się było domyślać czegoś takiego, tylko czemu Zakon nie wiedział? Ale może to był przypadek, nie żaden perfekcyjnie przygotowany i przeprowadzony plan. Może nikt nie wiedział.
I Dudley dusił się z tym sam, niczego nie rozumiejąc, bez pomocy. I śmiertelnie niebezpieczny.
- Gdzie?
Tym razem to Dudley został zaskoczony.
- O co ci chodzi?
- Gdzie i kiedy ukąsił cię wilkołak?
Przesiedzieli w ciszy kolejnych kilka minut. Obraz w telewizorze się zmienił: prezenterka podawała najnowsze wiadomości; wyglądało na to, że i mugolską Anglię opanował zupełny chaos. Morderstwa, zaginięcia, wybuchy gazu, wybuchy bomb. Tak, oczywiście.
Dopiero ostatnia wiadomość przyciągnęła jego pełną uwagę.
- Regularne zaginięcia zwierząt z hodowli bydła w Little Whinging? Dudley, możesz się tylko cieszyć. To cud, że przez tyle czasu nie zabiłeś człowieka.
- To był wrzesień. Łaziłem do późna z Piercem i kiedy wracałem do domu, to coś nagle wyskoczyło przede mnie. Jak się na mnie rzuciło, to myślałem, że już nic… Ale tylko mnie ugryzło i uciekło. Stara Figg mnie znalazła i powiedziała trochę. O pełni. Ale ma już sklerozę, jak ją spotkałem następnym razem, to chyba nie pamiętała.
To by wyjaśniało niewiedzę Zakonu. Swoją drogą, zostawiać Wybrańca samego, zawierzając ochronie krwi i sklerotycznej staruszce – charłaczce, pod jednym dachem z wilkołakiem - to dopiero troska o losy wojny i o niego samego. Wzruszająca troska. Ale ufaj dorosłym, Harry. Oczywiście.
I teraz utkwił tu znowu, pod jednym dachem z…
Nie. Nie. Nie.
Przed oczami zabłysło mu wspomnienie Remusa z trzeciej klasy; ogromny, czarny wilk; kły; zwierzęce wycie. Zupełny brak kontroli. I ta siła...
Pełnia.
I co on może zrobić? Siedzieć na miejscu? Zdać się na swoje umiejętności w obronie przed czarną magią? Aportować się do Nory, samemu, bez zabezpieczeń, bez licencji? Może się rozszczepić, zgubić, trafić na śmierciożerców. Kto wie zresztą, jakimi tarczami pan Weasley otoczył swój dom? To byłoby szaleństwo. A Grimmauld Place może być pod obserwacją.
- Dudley, kiedy jest następna pełnia?
- A skąd mam wiedzieć?
- A kiedy była ostatnia?
- Nie wiem.
No i to by było na tyle, jeśli chodzi o bezpieczny plan ewakuacji.
- Kiedy on cię ugryzł… Bolało?
- A żebyś wiedział.
- A twoi rodzice?
- Boją się. Ja niewiele pamiętam po… Po tym, za każdym razem. Ale oni mówią, że robię się potworem. Wszystko niszczę i zabijam. Ale wtedy jeszcze się odzywali, krzyczeli.
- Wtedy?
- Zanim się pogorszyło. Zanim zrobiłem się taki, jak ty.
Harry wstał gwałtownie i odsunął się na kilka kroków. Co mógł mieć na myśli? CO mógł mieć na myśli? Bo przecież na pewno nie mógł, w żaden sposób, to zwyczajnie niemożliwe, tylko, że… Nie odnotowano nigdy takiego przypadku. Mugole nie byli gryzieni, mugole byli zagryzani. Umierali, nie przechodzili comiesięcznej przemiany.
- Dudley? Wraz z likantropią przejąłeś część magii tamtego?
Oczy jego kuzyna zrobiły się wielkie i przez chwilę znów przypominał starego siebie.
- Mam na myśli wilkołactwo.
- Aa. Chyba tak.
- I nie rozmawiają z tobą?
- Nie.
- Co zrobiłeś?
- Rozbiłem wazon ciotki Marge i rozwaliłem szyby w samochodzie taty. Na odległość.
- Musiałeś być wściekły.
- Chodziłem wściekły przez cały czas. To strasznie boli, wiesz? I jeszcze zacząłem chudnąć.
- To chyba nie tak źle… - wymsknęło się Harry'emu; nie mógł powstrzymać uśmieszku.
- Nie rozumiesz, kretynie – warknął Dudley niespodziewanie. – To też bolało. To wszystko bolało. I robiłem się słaby, dlatego musiałem ćwiczyć więcej. I więcej jeść. Mama i tata mówią, że ich nie stać na to, żeby mi dawać jedzenie. Teraz już tyle nie potrzebuję, ale oni i tak…
- Schodzisz w ogóle na dół?
- Już nie. Mama stawia mi jedzenie pod drzwiami.
- Nie próbowali cię wyrzucić?
- Próbowali. Boją się.
Harry pozostawił tę enigmatyczną wypowiedź bez odpowiedzi. Chyba nawet nie chciał wiedzieć.
Ale kto by pomyślał… Przeszło mu przez myśl, że większość ludzi w takiej sytuacji by go przeprosiła. Dudley stał się niespodziewanie drugim Harrym, odpychanym i pogardzanym. Całe to gnębienie, wszystkie lata problemów, jakich przysparzał mu kuzyn obróciły się teraz przeciw niemu. Ale nie chciał oczekiwać zbyt wiele: w końcu to był Dudley, choć nieziemsko odmieniony. Podniósł się już do wyjścia, gdy chłopak odezwał się raz jeszcze:
- Mama chciała się skontaktować z takimi, jak ty. Znaczy jak my. Żeby przyszli i mnie zabrali, i zamknęli w tej szkole, co ciebie. Ale tata powiedział, że żaden szajbus nie przekroczy więcej progu tego domu. I żeby nigdy więcej o tym nie mówić. I że my tu jesteśmy normalni.
Harry zawahał się z ręką na klamce. Może lepiej kuć żelazo, póki gorące. Zresztą, nie może tego tak zostawić. Dudley też człowiek. Jakimś cudem.
- Spróbuję ci pomóc. Ale niczego nie obiecuję.
Od tej pory odwiedzał go kilka razy, opowiadał o likantropii i eliksirze tojadowym. Z czasem Dudley zaczął pytać o Hogwart, nauczycieli, o jego przyjaciół i to, co przeżył. A Harry, po raz pierwszy mając okazję do przebywania z kimkolwiek w czasie wakacji, zaczął się powoli otwierać, uważając ciągle, żeby nie zdradzić żadnej z tajemnic Zakonu. Nie mógł zaufać kuzynowi na tyle; zresztą, parę kropli Veritaserum czy pierwszy lepszy legilimenta złamały by go, jeśli nie Cruciatus.
Dudley zaczął przypominać samego siebie, wyzywając go kilkukrotnie i tracąc tę przerażającą otoczkę obojętności. Tylko telewizor wciąż skupiał całkowicie jego uwagę, ale to nie było dziwne na żadnym etapie życia młodego Dursleya.
Kiedy w sobotni wieczór, kilka dni po jego pierwszym spotkaniu z kuzynem, Harry usłyszał dzwonek do drzwi, nie zaniepokoił się wcale. To musiał być któryś ze znajomych Dursleyów, nieświadomy, że ci codziennie w porze kolacji uciekali z własnego domu. Dlatego podszedł do drzwi pewnym krokiem i otworzył je bez wahania.
Drzwi otwierają się z irytującym skrzypieniem, pewnie jutro wuj Vernon każe mu je naoliwić, jakby już miał mało roboty z pieleniem grządek. Goście stoją na podeście, więc cudowny mugolski wynalazek zapala światło i Harry może ujrzeć ich twarze.
I robi krok w tył.
Dwie kobiety. Jedna z nich to Luna, porwana przez śmierciożerców na King's Cross. Najwyraźniej poważnie osłabiona, śpiąca albo zemdlona na ramieniu drugiej. Jej posiniaczona twarz jest niespodziewanie wstrząsająca; wiedział o jej losie z Proroka Codziennego, mógł się spodziewać o wiele gorszego zakończenia, ale zobaczenie na własne oczy energicznej, radosnej Luny w takim stanie… Zmusza się do oderwania od niej wzroku i zwraca go na drugą z nich. W pierwszej chwili jej nie rozpoznaje: może być od niego starsza o nie więcej niż dziesięć lat, piękna. Prawdopodobnie nie spotkał nigdy kobiety tak pięknej; jego uwagę zwracają przede wszystkim ogromne, pełne usta, gdy oddycha ciężko pod ciężarem Luny. Sprawia przy tym wrażenie kobiety tak delikatnej, że jest to aż niewygodne; a już na pewno w takich, wojennych, czasach. Ale najwyraźniejsza jest jej duma. Stoi na jego progu z ranną dziewczyną, wyraźnie zmęczona i jakoś niepewna, ale wyprostowana i silna. Chwieje się lekko, gdy Luna nieco się osuwa i Harry, odzyskując świadomość, szybko łapie dziewczynę i na wpół niesie do schodach do swojego pokoju. Jest lekka i to go niepokoi, ale czego się doprawdy spodziewał? Układa ją na łóżku i odsuwa się, niepewny co robić dalej. Za jego plecami druga kobieta wchodzi do pokoju, więc z ulgą odwraca się, żeby…
Patrzy na nią i nagle docierają do niego dwie rzeczy.
W jego domu znajduje się Narcyza Malfoy.
Jej różdżka jest wyciągnięta, jego wciąż w tylnej kieszeni dżinsów.
