Prolog - Do świtu
Nadzieja matką głupich,
lecz każda matka kocha swoje dzieci.
Autor nieznany
Quem spes delusit, huic querela convenit.
Kogo zawiodła nadzieja, temu pozostaje narzekanie.
Fedrus "Fabulae Aesopiae" V, 6, 7.
Severus Snape ocknął się, co samo w sobie stanowiło wystarczające zaskoczenie. Przez chwilę oddychał ostrożnie, chłonąc otaczające go zapachy. Wilgoć. Ziemia. Lekki odór fermentu.
"Pochowali mnie żywcem?", przepełzło mu przez myśl. W tej samej chwili poczuł lekki powiew. Jednak na ulgę było jeszcze o wiele za wcześnie.
Otworzył jedno oko. W polu widzenia zamajaczył mu się ciemny tunel ze świetlnym kręgiem na końcu.
"No to zobaczycie, nie idę w stronę żadnego światła, piekło jest w innym kierunku, a tam mają już kociołek z moim imieniem i stado..."
Urwał. Gdzieś w oddali rozległ się śpiewny trel skowronka. Coś tu było stanowczo nie tak. Severus uniósł dłoń i podejrzliwie obmacał nią gardło. A raczej próbował obmacać, bo przeszkodziło mu w tym coś, co po dłuższej chwili zidentyfikował jako kłujący zarost. Zsunął palce niżej i natrafił na aż nazbyt znajomą zapinkę płaszcza. Narastało w nim coś na kształt paniki. Usiadł gwałtownie i jęknął, kiedy wszystkie mięśnie chórem zaprotestowały przeciw tak brutalnemu traktowaniu. Rozejrzał się. Był uwięziony w czymś w rodzaju błotnistej pieczary. Spojrzał w górę. Świetlisty krąg otaczały wmurowane wokół kamienie, a on sam wydawał się o wiele mniej jasny, bardziej błękitny... i przepływały po nim chmury.
"Siedzę w wielkiej, mokrej dziurze w ziemi", skonstantował logicznie Severus. Rozważył położenie się z powrotem, ale było mu na to stanowczo za zimno. Jego szaty i płaszcz były wilgotne, a grunt zdawał się ziębić mimo panującego wokół zaduchu. Jeszcze raz spojrzał w niebo. Wyjście znajdowało się jakieś siedem metrów nad nim. Westchnął ciężko i obmacał kieszenie. Trochę szkła, sztylet, łajnobomba, malutki bezoar i zmiażdżony cukierek z galaretką. Żadnej różdżki, Mógł się tego spodziewać.
Chwiejnie uniósł się na nogi i uważnie obejrzał ściany swojej małej samotni. Wystawały z nich nierówne i wyszczerbione kamienie. Wyciągnął sztylet i zaczął metodycznie dłubać wokół jednego na wysokości twarzy. Po kilku minutach udało mu się go wyjąć. Obmacał powstały otwór. Wydawał się wystarczająco głęboki, by postawić w nim stopę. Uczucie paniki, zamieszkujące okolice niewątpliwie pustego żołądka Severusa jakby lekko zelżało. Miał plan. Poświęcił pół godziny na powolne rozgrzewanie wszystkich mięśni. Przestrzeń wokół była wystarczająco szeroka, by uskutecznić kilka skłonów, przysiadów i wymachów. Wreszcie był gotów.
Wygrzebał jeszcze jeden otwór nieco niżej, z determinacja postawił w nim stopę, wbił sztylet gdzieś nad głową podciągnął się… i zastygł w tej pozycji nie sięgając nogą wyższego otworu. No tak, zawsze miał problemy z wyczuciem odległości. Zeskoczył, wyrył sztyletem jeszcze jeden otwór, znowu się wspiął, wbił sztylet, oderwał drugą nogę od gruntu i chwilę później nazwał się w myślach idiotą. Drobny szczegół techniczny polegał na tym, że trzymając się wbitego sztyletu nie miał czym zrobić następnego otworu.
„ No i co teraz, geniuszu?" zapytał się w myślach. Wymamrotał też kilka dynamizatorów.
Pomogło. Doznał olśnienia, sięgnął do kieszeni i ostrożnie wyciągnął spory odłamek laboratoryjnego szkła. Oderwał zębami kawałek rękawa, zaimprowizował trzonek i zabrał się do żmudnych wykopek. Był zdeterminowany.
Jakąś godzinę później wisiał już mniej-więcej pięć metrów nad dnem pieczary i miał coraz weselsze myśli. Oscylowały wokół smażenia i drastycznego kanibalizmu.
Wreszcie dosięgnął ręką obramowania studni. Powstrzymał się od chęci wypełznięcia, metodycznie robiąc jeszcze jeden otwór. Powoli podciągnął się na obu rękach, oparł brzuchem o kamienie i w nader żałosnej pozie przechylił się przez kant. Niestety, tylko po to, aby zaryć nosem o piach po drugiej stronie, który znajdował się dobrych trzydzieści centymetrów niżej.
Obrócił się na plecy, mrużąc oczy. Jego więzienie okazało się starą, wyschniętą studnią. W dodatku przydomową. Albowiem w odległości kilku metrów uroczo kamienistej ścieżki stał równie uroczy mały domek z kraciastymi firankami w oknach i serduszkami wyciętymi w drewnach okiennicach.
„To jednak piekło", pomyślał z przekonaniem Snape. „Kociołki byłyby zbytnią łaskawością." I z tą myślą zasnął nagle niczym rasowy narkoleptyk.
Gdy obudził się ponownie, usłyszał szelest. Instynktownie przysunął się do cembrowiny i sięgnął do kieszeni po różdżkę. Przypomniał sobie, że jej nie ma. Zaklął. A potem z niejakim opóźnieniem otworzył oczy. Sprawcą szelestu było dziecko. Małe, może kilkuletnie, niemiłosiernie umorusane i posiadające największe oczy jakie Severus widział w życiu. Dziecko rozdziawiło się pokazowo i ryknęło:
– Aaaa! Ajuta, vampir! Ajuta, mama! - Po czym uciekło. Snape poczuł zbliżającą się migrenę. Aczkolwiek zanim zdążyła nadejść, wstał chwiejnie i rozważył fakt, że dzieciak nie wyglądał ani nie brzmiał jak mieszkaniec brytyjskich wysp. To było niepokojące. Cóż, tak samo jak fakt, że po ewidentnie jadowitym ugryzieniu w tętnicę szyjną i pożegnaniu się z okrutnym światem, najwyraźniej żywy Severus Snape (sztuk jeden) znajdował się Merlin wie gdzie i w oburzająco półprzytomnym stanie.
„Pewnie jakiś efekt uboczny… czegoś." Nie pamiętał tylko, co to mogłoby być.
Podjął jeszcze jedną próbę zbadania swojej szyi. Ostrożną i udaną. Kiedy nie wyczuł ani śladu rany czy blizny, nie wiedział czy czuć rozczarowanie czy ulgę. Poczuł maniakalną ochotę na papierosa. I nie miał pojęcia, co z nią zrobić.
Westchnął i rezygnacją skierował się w stronę domku. Stanął na progu i zmierzył drzwi złowrogim spojrzeniem. Wisiała na nich metalowa tabliczka z literami: „A.P.W.B.D."
„Ależ proszę, wejdź, beznadziejny dupku", przetłumaczył sobie Snape, zanim jego umysł przetrawił posiadane informacje i wypluł zwrotnie cztery imiona oraz nazwisko człowieka, którego Severus miał ochotę wskrzesić, a potem zabić jeszcze raz.
– DUMBLEDORE, TY DRANIU! – zwerbalizował, ze złością szarpiąc za klamkę. Drzwi odskoczyły gwałtownie i weszły w kolizję z jego nosem. Nie podejrzewał, że otwierają się na zewnątrz w związku z czym się nie odsunął. Miał wrażenie, ż twarz eksplodowała mu z bólu. Przycisnął do niej obie dłonie i znieruchomiał z zacięciem licząc w myślach części składowe szczuroszczeta. Kiedy ból przeszedł w tępe pulsowanie odważył się odsunąć nieco ręce. Zamrugał powiekami i natychmiast je zamknął. Przez otwarte drzwi zobaczył las. Jego poczucie logiki prychnęło i wyszło. Ostrożnie zerknął przez ramię by upewnić się, że nadal stoi na zewnątrz. Za nim las, przed nim też. Te drzwi stanowczo nie były normalne. Cóż, qualis rex, talis grex, jak mawiał nieświętej pamięci Karkarow. Ze złym akcentem w dodatku.
Snape wzruszył ramionami i przekroczył próg. Zobaczył resztki bocznych ścian i zbutwiałe pozostałości po podłodze. To stanowczo było kiedyś wnętrze domu. Logika postanowiła dać mu drugą szansę. Rzeczywistość nie dała nawet jednej.
„A nadzieja matką głupich", pomyślał ponuro Severus.
– I co teraz, Albusie? – wymamrotał. – Chciałeś udzielić mi lekcji przetrwania? Twoim zdaniem siedemnaście lat to za mało? Mam teraz jeszcze znaleźć sobie drewno, rozpalić ognisko, upolować kolację i zasymilować się z naturą? – W miarę wypowiedzi coraz bardziej podnosił głos. – Mam dość, słyszysz? Odchodzę! Składam rezygnację! Już nigdy więcej nie będziesz dyrygował mną zza grobu, ty stary dropsoholiku!
Urwał gwałtownie, gdy na dźwięk jego ostatnich słów rozległo się głośne skrzypnięcie i w podłodze otworzyła się klapa.
Snape wybuchnął histerycznym śmiechem.
Po paru minutach, spazmatycznie łapiąc oddech, zaczął się uspokajać. Podjął próbę ostrożnego podejścia do otworu w podłożu. Zobaczył drabinę. Brakowało chyba tylko strzałki w dół. Do reszty gromady dołączył absurd.
Severus przyrzekł sobie, że już nic go nie zdziwi. Powoli przykucnął i zsunął nogę na najwyższy szczebel, opierając na niej ciężar i sprawdzając wytrzymałość cienkiego drewna. Ponieważ nie usłyszał żadnego trzasku, ostrożnie zszedł na sam dół bunkra. I poczuł lekkie deja vu w kwestii znajdowania się pod ziemią. Aczkolwiek fakt istnienia drabiny, która jakimś cudem się pod nim nie załamała i jak na razie umożliwiała w miarę komfortowe wyjście był zaskakująco uspokajający.
Na dole było ciemno. Mimo światła wpadającego przez właz, większa część pomieszczenia pozostawała w mniej lub bardziej ciemnym mroku. Severus lubił ciemność, ale pomyślał, że wolałby znaleźć się pośród jakiejś raczej znajomej.
"Nie, żeby moje preferencje miały aktualnie jakieś znaczenie", dodał sarkastycznie. I zrobił krok do przodu tylko po to, by potknąć się o coś, co wydało brzdęk. Pochylił się i uniósł do góry oliwną lampkę z pozłacanym uchwytem. Błyszczała w ciemności, aczkolwiek była ewidentnie niezapalona. Severus po raz kolejny bardzo pożałował braku różdżki. Przesunął palcami po podstawie lampy i wymacał malutkie pokrętło. Wydawało się obluzowane, więc przekręcił je bezwiednie, nie spodziewając się żadnego efektu.
Płomień prawie osmalił mu brwi.
Lampka miała najwyraźniej magiczny samozapłon. To było do przewidzenia. Widocznie jednak nie przez niego. Ale biorąc pod uwagę jego sytuację, czuł się usprawiedliwiony. Uważał, że dryfuje na granicy szaleństwa i groteski, a cały świat robi wszystko, by złośliwie go zaskoczyć. Nie można powiedzieć, że nie miał racji.
Zamknął na chwilę oczy, pozwalając wedrzeć się pod powieki ciepłemu pomarańczowemu światłu. Wydawało się być w jakiś sposób przyjazne. Wręcz miłe. Nagle usłyszał świdrujący pisk i irracjonalnie pomyślał o trepanacji. Otworzył oczy, by zobaczyć nietoperza, który wściekle zaszamotał się w powietrzu niebezpiecznie blisko jego głowy, po czym wyleciał na zewnątrz. Nietoperz, ze wszystkich rzeczy. Siła wyższa miała naprawdę pokręcone poczucie humoru. Aczkolwiek Severus uświadomił sobie, że nigdy wcześniej nie słyszał, jak robi nietoperz. I że nie chce usłyszeć drugi raz. To zwierzątko stanowczo nie stanowiło jego alter ego.
"Nie wierzcie plotkom, nie wysysam krwi", zwrócił się Severus do bliżej niesprecyzowanej publiczności. "Choć czasem chciałbym", dodał po namyśle. A potem zastanowił się, jak zdesperowany musi być człowiek, by zwracać się do nieistniejącej osoby. A nawet kilku. Po czym dla własnego dobra postanowił przestać się zastanawiać.
Bycie Merlin niekoniecznie wie gdzie i kiedy przytłaczało go wystarczająco. Chociaż właściwie chodziło o samo "bycie", podczas gdy zakończenie istnienia wydawało się takie prawdopodobne.
"Nie ma nic gorszego niż przetrwanie", pomyślał Snape. "Bo teraz, do cholery, nie mam planu i muszę podejmować decyzje."
Brnąc przez zagracone pomieszczenie, najpierw pomyślał o Anglii. Wydawało się mu oczywiste, że znajduje się za granicą. Fakt, że znajdowały się tu ruiny domku Dumbledore'a nie mówił zbyt dużo, jako że dyrektor swego czasu rezydował w wielu różnych krajach. Pytanie brzmiało: Jak nazywa się ten wokół i generalnie jaki to kontynent.
Drugą niewiadomą było, jakim cudem Severus się tu znalazł i kto go wyleczył. Świstokliki przecież nie mogły przerzucić nikogo przez granicę... W tym momencie zauważył małe prostokątne lusterko stojące na zakurzonej komódce. Podszedł, przetarł je rękawem i spojrzał. To nie był miły widok.
Jego włosy były rozczochrane, twarz blada i zarośnięta, oczy podkrążone, a światło lampy jeszcze podkreślało każdy rys, a także zaschniętą ciemnobrązową krew na brodzie i... piórko?
Severus sięgnął ręką i wyjął je z włosów. Czerwone piórko, o brzegach przechodzących w pomarańcz i żółć. Wydawało się lekko skrzyć. Ciąg skojarzeń Mistrza Eliksirów natychmiast zrobił swoje. Czerwone piórko. Ptak. Feniks.
- Fawkes - szepnął do siebie Severus. - Fawkes!
Ten piekielny ptak Dumbledore'a najwyraźniej wyleczył go i wyniósł gdzieś w cholerę, zrzucił na dno studni i zostawił na pastwę losu. Pasowało do okoliczności. Tylko jaki to miało sens? Przecież on nie chciał ratunku. Kiedy Nagini przegryzała mu szyję, przez ból czuł prawie ulgę. Spełnił zadanie, przekazał wszystko co miał Potterowi, a reszta nie zależała już od niego, tylko od Złotego Chłopca... Właśnie, Potter! Jeśli dzieciak dał radę, to pewnie już nie żyje. A co do Voldemorta...
Snape odłożył lusterko i niecierpliwym ruchem szarpnął w górę lewy rękaw. Znaku nie było. To mogło oznaczać tylko jedno.
"Czarny Pan nie żyje", pomyślał z dziwnym spokojem Severus. "Brawo, Potter. Pewnie dostaniesz pośmiertny Order... Chociaż nie, przecież jeśli Czarny Pan zgodnie z planem zabił Pottera, to jego samego musiał wykończyć kto inny..."
Severus wzruszył ramionami. To było właściwe nieważne. Voldemort nie żył. O reszcie pomyśli się później.
Jego żołądek dźwięcznie się z nim zgodził. Snape zaczął metodycznie przeszukiwać ciasne pomieszczenie, szukając w szafkach może niekoniecznie czegoś jadalnego, ale...
Mały kredens po lewej wypełniony był słoikami. Obiecujący widok. Severus otworzył pierwszy słoik i powąchał zawartość. Następnie zakaszlał, odstawił go na bok i w odruchu obrzydzenia wytarł ręce o szatę.
W słoiku znajdował się miód.
Nieszczególnie trujący, niepsujący się, ale posiadający ten specyficzny zapach, od którego Severusa zabolały nagle zęby. Nienawidził miodu. Miód był zamachem na jego cynizm, samopoczucie i brak cukru we krwi. Był określany przymiotnikiem, którego użycie w obecności Mistrza Eliksirów skutkowało natychmiastową nocną randką z pastą do czyszczenia cyny. Miód był słodki.
I, jak się okazało, było go pół kredensu.
Problem polegał na tym, że drugie pół kredensu zamieszkiwały konfitury, które zdążyły już założyć własną kolonię, a nawet zacząć się rozmnażać. Severus poczuł do nich natychmiastową sympatię. A potem porzucił najeźdźcze zamiary, kiedy dżem prawdopodobnie pomarańczowy burknął cicho i najwyraźniej zaczął się zbroić. Snape spojrzał w bok. Miód milczał.
I, zdaniem Severusa, emanował urazą jak spreparowany móżdżek szpiczaka. Przez co stawał się towarem niejadalnym bardziej niż świadome konfitury. A Severus nadal był głodny.
Przy dalszych poszukiwaniach zbadał cztery szuflady komódki (puste, ale podejrzane), przestrzeń pod kredensem (zajęta), połamane krzesło (mocno zakurzone) i mały stolik (ciekawe, co nadgryzło ten blat). Pod stolikiem znalazł nieco stęchły koc i... nieotwarty rulonik dropsów. Grymas Snape'a osiągnął stopień, przy którym uciekałyby nawet posągi. Dropsy. Cytrynowe dropsy. A myślał, że po miodzie już nie mógł trafić gorzej.
"Myliłem się."
Mylił się. Nawet nie wiedział jeszcze, jak bardzo.
Ułożył koc przy drabinie, umościł się na nim i przystąpił do powolnej konsumpcji wyżej wymienionych dropsów, oglądając każdy dokładnie pod światło lampy, a następnie wrzucając do ust i ssąc z udręką na twarzy. Zastanawiał się, czy jego oklumencja wytrzyma takie wyzwanie. Nie wytrzymała. Czwarty drops trwale utknął mu w gardle, prawie uśmiercając go przez zakrztuszenie. Severus odchylił głowę do tyłu i przełknął z trudem, zaciskając powieki. Nadal nie był pewny, czy kolejne przetrwanie przyniosło mu choć trochę ulgi.
Gdy otworzył oczy, ze zdziwieniem zauważył, że na zewnątrz zapadł zmrok. Kiedy się budził, poszarzałe niebo dawało mu mylne widocznie wrażenie mglistego poranka. Cóż, wycieczka po ciemnym, nieznanym lesie przywodziła na myśl zbyt wiele złych wspomnień, by Snape dobrowolnie się na nią wybrał. Miał zamiar przeczekać skulony na dnie bunkra z resztką dropsów i spersonifikowanym słoikiem miodu. Umościł się wygodniej na kocu, opierając plecy o zimną ścianę. Wyrównał oddech i przestał podświadomie liczyć sekundy, przez co czas popłynął jakby szybciej. Już prawie zasypiał, kiedy nad jego głową rozległo się wycie. Wilcze wycie. Albo wręcz wilkołacze.
Severus drgnął ze strachem i skrzywił się. Zawsze uważał, że forma jego bogina jest poniżej jego godności.
Gdy coś zawyło po raz drugi, upuścił oglądanego właśnie dropsa. Prawie zgrzytając zębami, odłożył jedzenie i zacisnął dłonie na fałdach koca.
Do cholery, bywał już przecież w gorszych sytuacjach. Bywał ranny, na skraju śmierci, na skraju przepaści i oko w oko z Czarnym Panem. A jednak to...
...bestia na końcu tunelu, żółte świecące ślepia i obnażone kilkucalowe kły, warczenie i zapach krwi, boli, boli, boli...
Nie! Nie da się temu cholernemu wspomnieniu. Tamten wilkołak jest daleko. To było dawno. A jeśli...?
... żółte świecące ślepia i otwarta paszcza umazana krwią, wycie...
Wycie nad głową. Szum wiatru. Niewzruszone cykanie świerszczy. I ryk. Dziwna łuna tuż na zewnątrz... Więcej ryków, z kilku stron.
Snape zmarszczył brwi, kiedy coś zaczęło układać się w całość.
Smoki. Ryki smoków. Różne tony, kilka gatunków. Wilkołaki. Nietoperz? Wampir... I co do cholery znaczy ajuta?
Feniks Dumbledore'a... Jego domek wśród smoków. Dwanaście sposobów wykorzystania smoczej krwi autorstwa Albusa Dumbledore'a, odkrycia zebrane dzięki badaniom w smoczym rezerwacie w...
- Rumunia! - wymamrotał Snape. - Jestem w pieprzonej Rumunii...
Nad nim wyło, szumiało i ryczało. A także grzmiało. Nadchodziła burza.
"I co dalej?", zadał sobie bezradne pytanie. I nagle poczuł się bardzo, bardzo zmęczony. Odłożył rozmyślania na później.
Najpierw trzeba doczekać do świtu.
C.D.N.
