betowała cudna Zil :*
Wielkość współczynnika sarkazmu jest niezależna od sytuacji i jest liczbą stałą...Harry nie wiedział, dlaczego wszędzie było tak ciemno. Południe ledwo minęło, a ciężkie chmury zakryły niebo. Zaczął poważnie podejrzewać, że Voldemort ma skłonności do melodramatyzmu. Właściwie wszystko się zgadzało – tatuaże, maski i teraz ta mroczna sceneria.
Nie był więc zaskoczony, gdy szukając Toma, trafili do Wrzeszczącej Chaty. Jednak czarna szata szaleńca zamigotała im tylko przez chwilę, gdy znikał w kłębach dymu.
Kolejny dowód na potwierdzenie mojej hipotezy – pomyślał.
Nie zdążył jednak nic powiedzieć, bo Hermiona zakryła usta dłonią i wskazała mu jakiś podejrzany kształt ukryty w półmroku pomieszczenia.
Severus Snape leżał w kałuży swojej własnej krwi. Lewą ręką próbował zatamować otwartą ranę na szyi, pozostawioną przez kły Nagini, ale czerwone krople powoli zamieniały się w strumyki. Czarna szata – przeważnie elegancka i nieskazitelna, była teraz pokryta kurzem i brudem.
Voldemort aportował się kilka chwil wcześniej w nieznanym kierunku, zabierając ze sobą węża, dlatego też nie tracąc cennego czasu, cała trójka Gryfonów podążyła na ratunek swojemu byłemu profesorowi.
Harry jako pierwszy ukląkł obok mężczyzny i złapał go za rękę.
— Naprawdę, Potter, spodziewałem się po tobie czegoś więcej — warknął słabo mistrz eliksirów, patrząc na głaszczącą go dłoń. — Jakieś zaklęcie leczące, eliksir, antidotum… — wyliczał zgryźliwie.
Harry puścił jego rękę momentalnie i zaczerwienił się.
— Przepraszam, profesorze — powiedział zażenowany.
— Jasne, Potter, nie ma sprawy. Ja tu tylko umieram, a ty sobie pogaduszki urządzasz — zakpił tamten.
Harry zaczął po chwili cieszyć się, że mężczyzna stracił przytomność, bo przynajmniej zamilkł.
