Wydarzenia dzieją się 12 lat po wygnaniu ludzi z Pandory.

Wstęp.

Rok 2166 dobiega końca. Niegdyś nazywana błękitną planetą zwano przez nas Ziemią, ludzkość doprowadziła na skraj wyniszczenia. Coraz większe zanieczyszczenie powietrza spowodowało olbrzymie zmiany klimatu. Gleba stawała się coraz bardziej wyjałowiona przez stosowanie ogromnej ilości środków ochrony roślin, jak też przez intensywne jej wykorzystanie pod uprawy. To dodatkowo zmniejszało plony, a potrzeby ludzkości były niewspółmiernie większe. Deszcze stawały się coraz rzadsze, a jeśli już wystąpiły to powodowały trudne do leczenia oparzenia skóry. Powietrze było już tak brudne, że chodzenie bez ochrony kończyło się chorobą płuc. Liczba ludności na świecie przekroczyła 30 mld osób, co powodowało ogromne braki miejsca do życia i dostępu do wody pitnej. Zwykła szklanka wody była luksusem na który stać było tylko bogatych, gdyż kosztowała więcej niż litr benzyny. W slamsach ciągnących się dziesiątkami, a nawet setkami kilometrów wokół bogatych centrów miast, w których żyło miliony ludzi, mnożyły się choroby i szerzył głód. Wiele ludzi w obcej cywilizacji widziało ratunek dla Ziemi. Części z nich uważała Pandore za swoją własność, gdyż było to miejsce bogate w surowce mineralne, dające ogromny zysk, mimo zamieszkałej tam rdzennej ludności. Niektórzy zaryzykowali powrotem, mimo tego co się tam stało kilka lat wcześniej.

Rozdział 1

Był ranek i Neytiri leżała z Jake'm w hamaku. Jeszcze spali, gdy mieli niespodziewaną pobudkę. Ktoś po cichu roztworzył ich hamak, po czym wskoczył do środka.

-Nana miałaś tak nie robić. -powiedział obudzony Jake.

-Zapomniałam sempul.

-Dobra już. Choć tu do mnie. -objął ją i pocałował w czoło.

-Mogę z tobą iść na polowanie? -zapytała Nana.

-To zależy czy matka się zgodzi? -odpowiedział Jake.

-Sanok mogę iść na polowanie? -pytała potrząsając Neytiri w ramię.

-Jesteś za mała na tego typu rzeczy.

-Potrafię strzelać z łuku, zaś Kato już dawno poluje.

-To wybór jego rodziców, a mój jest inny. Poczekaj jeszcze rok.

-Sa'nok! -błagała Nana.

-Powiedziałam nie.

Nana wyszła z hamaka, udając się na dół, gdzie był Kato ze swą matką Michelle. Przywitała się z nią, jak też z jej synem, a swym przyjacielem. Mieli po około 11 lat, ale to Nana była od niego starsza. Razem znali angielski od ich rodziców i Grace, ale to Na'vi był ich głównym językiem. Lubili siebie nawzajem, choć często jedno drugiemu psotowało przez ciąganie włosów czy ogona.

-Hej Kato, idziesz poskakać do wody czy wolisz gonić jaszczurki?

-Chcę do wody, a jaszczurki mi się znudziły.

-To chodźmy.

Michelle uśmiechnęła się tym widokiem, gdyż już teraz mieli się ku sobie, choć sami o tym jeszcze nie wiedzieli. Wyszli na zewnątrz, gdzie przyłączyła się do nich grupka innych dzieci. Wszyscy głośno rozmawiali, chwaląc się tym jak dużego gromowoła upolowali ich rodzice.

-Mój sa'nok upolował kiedyś Tytanodera. I co wy na to? -powiedział złośliwie Kato.

-To się nie liczy. -odpowiedziała Nana.

-Dobra. Kto ostatni znajdzie się na drugim brzegu to jest kretyn. -dodał Kato.

Wszyscy wskoczyli do wody. Niby dzieci, a potrafili w mig znaleźć się na drugim brzegu. Cóż, nawet jako dzieci byli silniejsi od większości ludzi.

Jake wyszedł z hamaka, udając się po broń do polowania. Szedł i cieszył się widokiem jego córki, bawiącej się razem z innymi dziećmi. Nie wiedział tylko, że go spostrzegła. Szedł cicho skradając się pomiędzy drzewami. Każda roślina, której dotykał zostawiała na nim krople rosy. Z daleka słyszalne były Prolemury rozrabiające na drzewach. Usłyszał też trzask za sobą i obejrzawszy się nic nie zobaczył. Pierwsze co przyszło mu do głowy, to że jakiś owoc mógł spaść z drzewa na ziemię. Wszedł na wysokie drzewo, żeby rozejrzeć się po okolicy. Z daleka dostrzegł Yerika i schodząc na dół został zaskoczony widokiem jego córki.

-Nana co ty tu robisz? -spytał Jake, zaskakując ją.

-Och sempul, ale ja chciałam zobaczyć jak polujesz.

-Tak i teraz sa'nok będzie zła na mnie, że ciebie wziąłem ze sobą.

-Ale ona nie wie.

-Mam kłamać? -uśmiechnął się.

-Nie. Wystarczy nic nie mówić.

-Bystra jesteś. No dobrze choć ze mną.

Kazał jej podążać za nim, a ona nie miała z tym większych problemów. Idąc za swym ojcem obserwowała jego ruchy, śledziła ślady pozostawione na ziemi przez różne zwierzęta, robiła to samo co on. W czasie tropienia nie rozmawiali ze sobą, a słuchali otoczenia. Pewien dźwięk zwrócił jego uwagę, od razu każąc jej przykucnąć, pokazując to ręką. Zrobiła to posłusznie, a w tym czasie Jake zdjął swój łuk, po czym naciągnął strzałę. Wstrzymał oddech na ten moment, a następnie strzelił. Zwierzę jęczało przeszywającym bólem od strzały. Podbiegł do Yerika, a za nim jego córka. Obserwowała jak kończył jego cierpienia, dziękując Eywe za dary.

-Kiedy ja będę mogła polować? -zapytała.

-Jeszcze nie teraz, na razie ćwicz.

-Ale to jest nudne.

-Może i tak. Ale na prawdziwe polowanie jest dla ciebie dużo za wcześnie. Poza tym jesteś za mała, żeby poradzić sobie ze wszystkimi niebezpieczeństwami czekającymi z lesie.

-Rozumiem sempul. -spuściła głowę.

-Wracajmy teraz. Tylko nic nie mów matce, bo mi się oberwie. Rozumiesz?

-Oczywiście.

Wrócili po południu, razem udając się do Drzewa Domowego. Jake oddał swojego Yerika do oprawienia dla całego klanu. Nana zaś od razu rzuciła się w ramiona swej matki.

-Gdzieś była pół dnia? -zapytała Neytiri.

-Yyy... ja pływałam.

-Ale jesteś sucha.

-Jest ciepło i szybko wyschłam.

-Dziwne. Nie ma dziś słońca. -spojrzała na Jake'a, a ten tylko odwrócił wzrok.

-No niech ci będzie. -dodała Neytiri.

Michelle w tym czasie kończyła jeden z koszy na wodę. Zaplatała ostatnie brzegi wokół zawiniętej sztywnej gałązki, dodatkowo wzmacniając to sznurkiem. Następnie dno wyścieliła wysuszoną skórą Yerika. Przymocowała do niego również skórzany pas by móc go nosić na ramieniu. Odłożyła go na bok, jednocześnie biorąc swój łuk i udając się na połów ryb. Była szczęśliwa widząc swego syna rozrabiającego wraz z innymi dziećmi z klanu. W ogóle zapomniała o swym dawnym życiu i także to skąd naprawdę pochodzi. Miała kochającego ją partnera Titee z którym razem wychowywali syna. Przez te wszystkie lata zdobyła swoją pozycję w klanie. Mimo ich upływu, nie straciła nic ze swej urody. Na'vi bowiem starzeją się wolniej niż człowiek. Może to przez ich styl życia i zdrowe jedzenie, tego do końca nie stwierdzono. Miała udany połów przynosząc większe pół kosza złapanych ryb. Część z nich oddała do suszenia, a resztę zostawiła na wieczorny posiłek.

Tymczasem w bazie Hell Gate naukowcy mając swobodnie podróżowania Samsonem, raz na kilka miesięcy odwiedzali klan Omatikaya. Udało im się także wyhodować żywność dla siebie. Jedzenie owocu nawet najlepszego dla Na'vi przez człowieka, kończyło się dla niego silnym zatruciem żołądka. Rzecz jasna problem nie dotyczył Grace, będąca na stałe w ciele swego Avatara dzięki Eywe, która podarowała jej nowe życie. Dzięki Jake'owi miała doskonałe stosunki z każdym klanem do których udawała się specjalnie oznakowanym niebieskim Samsonem, co by dzikie zwierzęta lub ludzie z innych klanów nie zaatakowali go. Udało jej się zebrać masę danych o lądowym środowisku Pandory. W czasie jej nie obecności w bazie, Norm przejmował kierownictwo zajmując się wszystkimi sprawami. Obecnie Grace przebywała w klanie Omatikaya. Na chwilę obecną najważniejszym problemem był dla nich wszystkich oczekiwany powrót ludzi.

Jake coraz częściej spoglądał w nocne niebo. Siadał na jednym z konarów Drzewa Domowego wypatrując Venture Star. Patrzył na ten świat który kochał, jednocześnie nie wyobrażając sobie, by to wszystko zostało zniszczone. Już dużo wcześniej przedsięwziął środki zapobiegawcze dając znak do innych klanów o przygotowywaniu się do nowej wojny. Wszyscy zaczęli wyrabiać dużo więcej broni niż potrzebowali. Dużym atutem jaki posiadali było to, że RDA nie miała przyczółku w postaci straconej bazy. Ludzie musieli by walczyć tuż po przebudzeniu, zaś sprzęt wojskowy wymagał wcześniejszego przygotowania zanim nadawał by się do walki. Spodziewał się więc, że będą chcieli odbić Hell Gate. Po cichu liczył na to, że mieszkańcy Ziemi dowiedzą się o tym co tu wcześniej miało miejsce. Masakra rdzennej ludności Pandory rzucała cień wstydu na wszystkich mieszkańców Ziemi. Nie szanując własnej przyrody, zaczęli niszczyć przyrodę innych istot. Tylko dlatego, że im przeszkadzali.

Usłyszał zbliżające się kroki, które wyrwały go z zamyślenia.

-Znowu myślisz o Ludziach Nieba. -zapytała Neytiri.

-Jakbyś czytała w moich myślach. Wiesz, że gdybyśmy nie odkryli tej planety, nigdy by nie zniszczono Drzewa Domowego. -obrócił się do niej.

-Wtedy ja nie poznałabym ciebie.

-Też prawda.

Przez te 11 lat nie zmieniła się w ogóle. Te same piękne rysy twarzy i równie pięknie świecące wzory w ciemnościach. Nie mógł jej pomylić z nikim innym. Darzył ją takim samym uczuciem jak dawniej, nie mogąc się temu nadziwić. Przysiadła się do niego dając mu owoc, jak też zostawiając jeden dla siebie. Jedli razem, wypluwając nie jadalne pestki na ziemię. Po zjedzeniu soczystego owocu, wytarła swe usta ręką, jednocześnie uśmiechając się do niego. Piękne śnieżnobiałe zęby, które zawsze były widoczne kiedy się uśmiechała.

-O tu ci jeszcze trochę zostało. -palcem sięgnął kącika jej ust.

-Nic nie było. -dodała, krzywiąc głowę.

-Jeszcze tu. -pociągnął palcami po jej szyi.

-To było jak zachęta.

-Dokładnie.

-Chcesz tutaj na drzewie? -zapytała przygryzając wargę.

-Mnie pasuje.

-Uhm...jesteś taka...sexy. -powiedział półgłosem, wdychając zapach jej ciała.

Odwrócił się ciałem do niej, a ona położyła się wsparta na łokciach. Zrobił głęboki wdech zanim uchylił jej naszyjnik i uzyskał dostęp do jej nagich piersi. Jedną ręką podpierał się, a drugą dotykał jej ciała. Pieścił jej płaski brzuch, stopniowo kierując rękę ku jej piersi.

-Uhm...Neytiri.

-Chcesz mnie? -zapytała

-Zawsze i wszędzie.

Całował jej usta, podbródek,szyję i schodził coraz niżej. Nie myślał o tym czy ktoś ich nakryje. Często kochali się na obrzeżach Drzewa Domowego. Nie było zbyt rozsądne, gdyż często wydawali przy tym różne przeciągłe głosy. Teraz tak się zapomnieli, że nawet nie zauważyli jak ktoś stał na wejściu gałęzi.

-Nana! -krzyknęła Neytiri, kiedy odwróciła wzrok.

-Cholera. -mruknął pod nosem Jake.

Złapała ich na tym jak Jake całował jej brzuch. Neytiri natychmiast wstała. Podeszła do niej, żeby zaprowadzić ją do hamaku.

-Co robiliście? -zapytała Nana.

-My się bawiliśmy. -odpowiedziała nieco zakłopotana Neytiri.

-Nie znam takiej zabawy.

-To zabawa... chodź spać, kiedy indziej ci opowiem.

-Opowiesz mi bajkę?

-Dobrze, ale masz spać.

-Tak mamo.

W tym czasie, gdy Neytiri usypiała Nane opowiadając bajkę, Jake zszedł na dół zniesmaczony zaistniałą sytuacją. Wziął z sobą kubek mocnego napoju i popijając, czekał aż ona wróci. Niewiele osób było przy ognisku. Większość spała już na hamakach. Kiedy się zjawiła wzięła Jake'a za rękę, żeby razem wyjść na zewnątrz. Odeszli z dala od Home Tree do gaju wielkich grzybów. Pierwsze co zrobił Jake kiedy dotarli na miejsce, to złapał ją za nadgarstki, na co ona syknęła, kładąc uszy na płasko.

-Agresywna. Tak?

-Nie można mnie oswoić. -warknęła, nerwowo machając ogonem.

-Zobaczymy.

Wyciągnął bolę i siłując się z nią, złapał jej nadgarstki, związując je od tyłu. Następnie rzucił ją na ziemię i kiedy próbował ją pocałować, ta warknęła, kładąc uszy na płasko, dodatkowo ukazując swe kły. W swej agresji wyglądała dość przekonującą, co dało mu do myślenia. Darował to sobie i klękając pomiędzy jej długimi nogami, zaczął pieścić bardziej bezpieczne obszary. Zedarł jej opaskę z bioder, uzyskując dostęp do jego ulubionego obszaru. Chcąc wiedzieć co czuje, odszukał jej warkocz, doprowadzając do ich wspólnego połączenia. Poczuł pewną uległość, zmieszaną ze złością.

-Będziesz grzeczna? -zapytał.

-Spróbuje.

Trochę się odchyliła dając dostęp do jej skrępowanych nadgarstków. Rozwiązał je, a ta potarła swe nadgarstki i ponownie warknęła. Jake zirytowany tym, że go znowu nabrała, złapał ją za uda i podciągnął Neytiri do swoich bioder. Pochylił się nad jej ciałem i łapiąc jej ręce, docisnął je do ziemi wzdłuż jej ciała. Miał pod sobą jej piękne ciało. Wdychał jej zapach, który mile drażnił nos. Zębami odsunął na bok jej ozdobny naszyjnik, ukazując widok jej pięknych piersi do których od razu przywarł ustami. Neytiri cicho westchnęła jak jej pieszczone ciało stopniowo mu ulegało.

-Czy teraz mogę? -zapytał z błyskiem w oku.

-Tak. -odpowiedziała.

Widział jak jej piękne bursztynowe oczy lśniły w blasku otaczającej ich przyrody. Kochał to jak na niego patrzyła swym wzrokiem. Zawsze dłużej zatrzymywał się na jej oczach. Zaczął całować ją po szyi na co ona odchyliła głowę. Pieścił jej delikatne usta z których to co jakiś czas wydobywał się jęk.

-Chcę to. Nie każ mi czekać. -sięgnęła do jego przepaski.

-Niecierpliwa? -pojawił się uśmiech na jego twarzy.

Udało jej się zerwać przepaskę i rzucając ją gdzieś za siebie, odsłoniła jego podniecenie. Westchnęła jak zawsze zahipnotyzowana tym widokiem. Czuła w ręku jego delikatną błękitną powierzchnię, którą po chwili poczuła w środku.

-Nitam! -wyjęczała w rodzimym języku.

-Jak sobie życzysz.

Zaczęli się pocić, a jednocześnie ich przyjemność rosła.

-Ach Jake...nie zatrzymuj,Jake!

W miarę zbliżania się finału, jego ogon wysklepił się na plecach. Jęknął kiedy ostatni raz dobił do jej ciała. Wkrótce leżał na niej wciąż sapiąc, z trudem odzyskując mowę.

-Zadziwiające, że za każdym razem chcę cię więcej.

-Ja cię również, Jake.

Nachylił się nad jej twarzą, ręką dotykając jej policzka, kierując Neytiri usta do swoich ust. Długo całował czując głębie ich smaku. Po przerwaniu wstał i podał jej rękę, żeby stanęła na nogach.

-Neytiri, nie wiesz gdzie jest moja przepaska? -rozglądał się nerwowo wokoło.

-Czekaj muszę pomyśleć? - i tak jak on, zaczęła się rozglądać.

-Jak mam czekać. Przecież nie wrócę tak do środka! -było widać nerwowość na jego twarzy.

-Czego się wstydzisz. Powinieneś być dumny. -powiedziała zakrywając usta od śmiechu.

-Ha,ha zabawne. To nie ty będziesz paradować nago.

-Jesteś ze mną tak długo, a ciągle masz jakieś kompleksy.

-O...w końcu. -znalazł ją za drzewem.

Założył ją na siebie i razem wrócili do hamaka, gdyż zmęczenie dotknęło ich oboje.

Na drugi dzień Jake siedział na kuckach jedząc poranne śniadanie. Nie szedł na polowanie toteż się nie śpieszył. Miał przed sobą liść z kilkoma orzechami i suszone mięso, popijając całość wodą. Neytiri w tym czasie zajmowała się córką, czesząc jej włosy, grzebieniem wykonanym z kości. Nana siedziała ze skrzyżowanymi nogami na ziemi, zaś matka usuwała z jej włosów różne paprochy, jednocześnie je wygładzając.

-Auć!Mamo! -krzyknęła Nana.

-Nie wierć się tak, to szybciej skończę.

W tym czasie w przestrzeni międzygwiezdnej Venture Star znajdował się u kresu swej podróży na którym to budziła się załoga, a wśród nich jedna najważniejsza osoba. Zrobił głęboki wdech, przypominając sobie co czeka na niego. Kapsuła się roztworzyła i jego ciało z braku grawitacji odleciało by, gdyby nie trzymające go pasy. Natychmiast zbliżył się do niego jeden z medycznych członków załogi, który bez problemu radził sobie z brakiem ciążenia.

-Jak się pan czuje? -zapytał, oglądając go uważnie.

-Bywało gorzej. Jak reszta pasażerów i ładunki? -odparł pytaniem.

-Ładunki są całe, ale... dwie osoby zmarły. Jedną z nich to ta geolog, która miała kierować tym eksperymentalnym Avatarem. -spojrzał na niego czekając na reakcję.

-Cholera jasna, jeszcze nie dotarliśmy na miejsce i już trupy! -wrzasnął- Dobra mniejsza z nimi, teraz nie mam na to czasu. Zaprowadź mnie do pilota.

-Już panie Selfridge.

Będąc na pokładzie Valkiri, udał się do kabiny pilotów. Przez szyby ukazał mu się znajomy widok Pandory.

-To gdzie mamy lądować? -zapytał go pilot.

-Tam gdzie kiedyś. Na lądowisku.

-Wie pan,że tubylcy mogą tam czekać.

-Nie dyskutuj ze mną i ląduj. Oczywiście, że o nich wiem!

-Zgłaszać się do bazy Hell Gate? -zapytał ponownie pilot.

-Nie. Myślę,że o naszym przybyciu już wiedzą i oczekiwali. Na pewno nas obserwowali.

Selfridge udał się z powrotem do przedziału pasażerskiego, żeby zająć swe miejsce. Wkrótce Valkiria odłączyła się od Venture Star, ruszając w kierunku Hell Gate.