Trzy noce w NieLondynie

Tytuł oryginalny: Три ночи в НеЛондоне
Autorzy: i Рыжий

Tłumacz: Toroj

Beta: Minamoto
Kategorie: gen, mistyka, przygoda, casefic

Autorzy pozdrawiają Neila Gaimana z jego „Nigdziebądź" i China Miéville'a, od którego pożyczyli nazwę NieLondynu, i proszą, by im wybaczono pewne podobieństwa.
Od tłumaczki: W wersji polskiej funkcjonuje nazwa LonNiedyn, lecz postanowiłam zachować wersję rosyjską, jako brzmiącą zdecydowanie lepiej.

Dick Whittington był bardzo zajętym człowiekiem. Liczył już sobie bardzo wiele lat, ale jak sięgał pamięcią, nieustannie pracował. Dick Whittington nie wyglądał staro. Jego pulchne ciało zawsze emanowało lekkością i dostojeństwem, a na okrągłej twarzy nieodmiennie lśnił przyjazny uśmiech, od którego oczy zmieniały się w wąskie szparki – za nimi jednak kryło się ostre i przenikliwe spojrzenie.

Kiedy w środku nocy przybiegła wzburzona Margaret, jak zwykle pracował, jednak natychmiast odłożył pióro i kałamarz, których używał, jak to było przyjęte za czasów jego młodości.

- Co się stało? – spytał, zaglądając w niespokojne, bursztynowe oczy. Margaret od dawna nie opuszczała swojego posterunku bez palącej potrzeby, więc sprawy musiały źle stać.
Ogon Margaret zaczął się miotać na boki, a uszy przylgnęły do głowy. Dick Whittington powiedział „och", odsunął krzesło i pospieszył za kotką, która natychmiast wybiegła na ulicę. Nie wziął nawet płaszcza. Bardzo się spieszył. Kotka pędziła jak złocista strzała przez ulice nocnego miasta, to znikając w cieniach, to znów się pojawiając, a Dick Whittington usiłował za nią nadążyć, sapiąc i zatrzymując się czasem, żeby nabrać tchu. Margaret wiodła go przez zaułki, krótszą drogą – przez Bazar, obok staruszka Bena, ulicy Różańcowej – do samego centrum, i kiedy zrozumiał, dokąd zmierzają, przeraził się.

- Margaret! – zawołał. – Zaczekaj!

Stara przyjaciółka nie usłuchała, tylko obejrzała się na chwilę i jeszcze szybciej pobiegła naprzód: tam, gdzie żył staruszek Bailey.
Kiedy Dick Whittington dotarł do miejsca przeznaczenia i przepchnął się przez tłum, który już zdążył się zebrać, chwycił się za serce i tak pobladł, że od razu ktoś mu przyniósł wody.

Na ziemi, tuż przy własnym domu, leżał skurczony stary Bailey, wbijając martwe spojrzenie w pustkę, a spod jego głowy wypływała kałuża krwi.
xxx

Niektórzy ludzie twierdzą, że każdy wiatr ma swój własny głos. Nie każdy może go usłyszeć, ale wielu przyznaje, że kiedy w Londynie panuje niepogoda i przez kurtynę deszczu nie można nawet dojrzeć drogi, wiatr wyje ludzkim głosem, całkiem jakby chciał o czymś powiedzieć.

A tego dnia nawet najzagorzalsi sceptycy musieliby się z tym zgodzić. Ulewa spadła na miasto szybko i raptownie. Niebo pociemniało, nabierając złowrogiego odcienia fioletu; zaszeleściły, nawołując się, drzewa. Porywy wiatru zakołysały gałęziami, falami przerzucając się z korony na koronę, pędząc coraz dalej i dalej. Wiatr śpieszył się, popędzany przez ulewę, wył, przewracał worki ze śmieciami, miotał plastikowymi butelkami, grzmiał puszkami po konserwach, i słychać w nim było trwogę.

Postronny obserwator, gdyby umiał nie tylko patrzeć, ale też widzieć, wzruszyłby ramionami, pospiesznie podniósł kołnierz i wymamrotał, że „to się nie skończy dobrze". Postronny obserwator – gdyby oczywiście w odpowiednim momencie znalazł się na małej i skromnej uliczce z piętrowymi domkami i akuratnymi podwóreczkami, zauważyłby, jak wiatr na skrzyżowaniu zamarł, starannie podniósł złożoną gazetę, pokręcił nią, po drodze zamoczył w kałuży i przeciągnął po ziemi, a potem z wyciem cisnął prosto na szybę okna niepozornego domu. Po jakimś czasie zerwał gazetę z mokrego okna i kontynuował swoją wędrówkę, rzucając już całkiem inaczej złożone kartki to do kratek ściekowych, to znów na plastikowe kontenery na śmieci w zaułkach.
Gdyby postronny obserwator posiadał pewną dozę ciekawości, mógłby podnieść pozlepianą od wilgoci gazetę, a wówczas na pewno zobaczyłby jedyną notkę, która nie ucierpiała od wody i błota. Było to podziękowanie ze strony Scotland Yardu dla niejakiego pana Sherlocka Holmesa, za współudział w rozwiązaniu sprawy serii przestępstw.
Wszystko to, oczywiście, na pewno by się wydarzyło, gdyby tylko w naturze istniał podobny obserwator. Jednak go nie było, gazety nikt nie podniósł i wiatr poniósł ją coraz dalej i dalej, po zaułkach i podwórkach, w głąb miasta, a w ślad za wiatrem niosły się jakby ciche szepty, zaś ludzie spieszyli do domów, pogadując, że takiej psiej pogody już od dawna nie widzieli.
xxx

Budynek był bardzo stary. Stara była jego nazwa, starożytne przeznaczenie, a wybudowano go również z dawien-dawna, przed wiekami. Był na tyle stary, że aż po dach nasiąknął ludzkimi emocjami, których świadkiem był przez wszystkie te czasy: strachem, rozpaczą, zachwytem i ulgą, bólem i rozczarowaniem, gwałtowną radością i utajoną wrogością, a także dziesiątkami tysięcy mniej znaczących uczuć. Gmach do takiego stopnia napełnił się cudzymi przeżyciami, że sam nabył coś w rodzaju świadomości – na swój ciężki i nieruchawy sposób.

A teraz czuł ból. Taki ból, jakiego nie odczuwał nawet po Wielkim Pożarze. Chciał krzyczeć, ale nie mógł, nie dano mu możliwości krzyku – największej z dostępnych człowiekowi ulg. Odbierano mu jedyne, czym był i zrobił tylko to, co mógł – zadrżał.

Wewnątrz budynku z półek i stołów posypały się dokumenty, z sufitu spadły fragmenty sztukaterii. Gmach kurczył się w sobie, wszystko bolało go w środku i wedle jego miary trwało to bardzo długo.

A potem wszystko się zakończyło.
xxx

- Lestrade, nie stercz w drzwiach – ozwał się z salonu niezadowolony głos. – Mam nadzieję, że przyszedłeś z czymś wartym uwagi.
Inspektor przeszedł maleńki przedpokój, skręcił w niedorzeczny malutki korytarzyk i popchnął drzwi, prowadzące do niedużego pokoju, mieszczącego stół, kanapę i niewiarygodną ilość rozmaitych gratów.
- Jakim cudem udaje ci się wszędzie robić taki bałagan?

Sherlock podniósł głowę z podłokietnika kanapy, co było w jego przypadku odpowiednikiem powitania.

- Rzeczy powinny leżeć tam, skąd je wygodnie można wziąć. Jeśli zechcę zdefiniować sens słowa „bałagan", wyobrażę sobie twoje biurko, inspektorze. Masz sprawę, czy dalej będziemy dyskutować o otoczeniu?
- A więc przeprowadziłeś się do Holborn? Miły zakątek. I pewnie kosztuje szalone pieniądze.

- Lestrade! – Sherlock usiadł na kanapie, wbijając w policjanta zniecierpliwione spojrzenie. – Na słowne ćwiczenia do kłótni z żoną możesz zaprosić Donovan. A jeśli nie jesteś pewien, czy sprawa, którą mi chcesz przedstawić, jest interesująca, to zamknij za sobą drzwi, jak już będziesz wychodzić.
Inspektor westchnął i rzucił na stół solidną teczkę.
- Tutaj jest cały materiał, jaki udało się zebrać. Orzeczenia ekspertów, protokoły przesłuchań, fotografie. Będę zdziwiony, jeśli jeszcze o tym nie słyszałeś – dziennikarze już podnieśli szum.
- Nie musiałeś mówić, już zwróciłem uwagę na twój krawat. – Sherlock położył teczkę na kolanach i wyjął pierwszy arkusz. Po sekundzie uniósł brwi i podniósł wzrok na Lestrade'a.

- Inspektorze, miałem o tobie lepsze mniemanie. Czyżbyście do tej pory nie znaleźli między ofiarami żadnej cechy wspólnej? Miałem nadzieję, że sprawy Scotland Yardu nie stoją aż tak źle.
- Zapoznaj się ze sprawą, bądź tak uprzejmy.
- Zapoznać się? – Sherlock wyciągnął z teczki wycinek prasowy i demonstracyjnie głośno przeczytał: - „Dramatyczne zaginięcia! Tajemnicze porwania w centrum Londynu. Wczorajsze zdarzenie w Regent's Park dopełniło kolejkę dziwnych wypadków, poruszających wyobraźnię mieszkańców miasta. O godzinie siódmej rano patrol policyjny znalazł na ławce mężczyznę w średnim wieku, który siedział nieruchomo, objąwszy się rękoma, i cicho jęczał. Na wszystkie pytania mężczyzna nie reagował i zachowywał się w takim stopniu dziwnie, że policja uznała za wskazane zatrzymać go i wysłać na badania medyczne. Około południa okazało się, że znaleziony na ławce mężczyzna to nie kto inny, jak znany biznesmen Harold Carter, którego zniknięcie rodzina zgłosiła dwa tygodnie temu. Nie wiadomo, co doprowadziło pana Cartera do podobnego stanu, lecz fakty…" i bla-bla-bla… Korespondenci „The Daily Mirror" nauczyli się pisać jeszcze gorzej, kto by pomyślał.

- W artykule wyliczono także poprzednie wypadki. A ty zawsze ryjesz w artykułach.

- Wiesz, robię to sam. Potrafię filtrować informacje, w odróżnieniu od twoich pracowników, którzy do tej pory nie zdołali znaleźć związku pomiędzy ofiarami.

- Sherlock… - Inspektor westchnął, próbując się uspokoić. Holmes uśmiechnął się.
- Czy już mają jakieś rezultaty? Co za zuchy! W takim razie co tutaj robisz?

- Nie ma związku! – wrzasnął Lestrade. – Nie ma żadnych związków między ofiarami – rzekł już spokojniej. – Są w różnym wieku, różnej płci, mają odmienne zawody i pozycję społeczną. Przepadali z różnych miejsc i wrócili w różnych odstępach czasu. Żadnych długów, podejrzanych związków, szemranych interesów i w ogóle żadnych powodów do zniknięcia. Jeśli mają ze sobą coś wspólnego, to ja tego nie widzę. A jak jesteś taki mądry, to mnie oświeć.

- Pracujecie nad tą sprawą już dwa miesiące, a ja dostaję materiały dopiero dzisiaj. Zrobiliście cokolwiek przez ten czas?

Inspektor wskazał głową teczkę.

- Tu jest wszystko. Ekspertyzy, protokoły… Już mówiłem. Bierzesz czy nie?

Sherlock z powątpiewaniem zważył teczkę na dłoni i ponownie zatopił się w wydrukach.
Lestrade usadowił się na fotelu.

- Nie, jednak „Mirror" jest wiarygodny – odezwał się Holmes po kilku minutach. - Fakt bezsporny. Wszyscy poszkodowani mówią o autobusie. Gdzie są dane ekspertyzy traseologicznej?

- Nie ma. Śladów autobusu nie znaleziono. Możesz obejrzeć zdjęcia z miejsc zdarzeń.
- Inspektorze, to twoje poczucie humoru czy idiotyzm podwładnych? – Sherlock złapał odłożone protokoły i potrząsnął nimi. – Wszyscy poszkodowani mówią o tym, że podczas swojego przebywania nie wiadomo gdzie widzieli czerwony autobus. Sugerujesz, że on wisiał w powietrzu? Co się zaś tyczy zdjęć, doskonale znam waszego fotografa. Przy takim alkoholizmie godne podziwu, że on w ogóle jeszcze może utrzymać w rękach aparat.

- To wszystko, na co zwróciłeś uwagę? Autobus? – zapytał Lestrade. – Chociaż oczywiście gdzież nam tam do wielkiego Sherlocka Holmesa… Sherlock, oni tam wygadują takie rzeczy o tym, gdzie byli – starczy na trzy niskobudżetowe horrory i jeszcze zostanie. Chcesz, żebym sprawdzał to całe bredzenie?

- Biorąc pod uwagę, że w ich krwi nie znaleziono narkotyków, to tak, inspektorze, na twoim miejscu wszystko bym sprawdził. Jednak na obecną chwilę wystarczy, że stenografowaliście to bredzenie, choć widzę, że niezbyt starannie. Poza tym „bredzenie" to nadzwyczaj szerokie pojęcie. Ty na przykład bez przerwy używasz go dla określenie moich wypowiedzi, które w ostatecznym rozrachunku doprowadzają do ujawnienia przestępcy. Daj mi adresy, pod którymi można znaleźć poszkodowanych. Porozmawiam z nimi.
Lestrade z powątpiewaniem pokiwał głową.

- Tylko… Sherlock, prawie wszyscy ci ludzie są w niestabilnym stanie nerwów, a niektórzy nawet w histerii. Czy mógłbyś tak dla odmiany być delikatny?

- Jeśli to nie zaszkodzi sprawie – i jak znajdę na to czas.
- Tego się obawiałem… Coś jeszcze?
Holmes rzucił teczkę na stół i przemaszerował przez pokój, znikając w sypialni.

- Adresy wszystkich miejsc, skąd poznikali i gdzie się odnaleźli – dobiegł stamtąd jego głos. – I jak najszybciej, inspektorze, bo zdaje się, że już niebawem zaczną cię podgryzać rekiny prasowe!

- Bardzo śmieszne… - wymamrotał Lestrade, wychodząc z pokoju.
Tym niemniej, potrzebne dane przysłano po kilku minutach.

Sherlock narzucił płaszcz i udał się na miejsce pierwszego zniknięcia – do Hyde Parku.
Zawsze był zwolennikiem podejścia naukowego i uważnie studiował dane wyjściowe. Poza tym, słowa ludzi, którzy nagle zniknęli i tak samo nagle się pojawili, wymagały dodatkowego sprawdzenia. Poszkodowanych było pięcioro, miejsc – odpowiednio, dziesięć. Pod koniec dnia Holmes wyjaśnił, że ofiary nie kłamały przynajmniej odnośnie miejsc wydarzeń. A i policja, jeśli chodzi o ekspertyzę traseologiczną, też się nie obijała. Dwójka zniknęła z parków – pojawienie się autobusu w takim miejscu zapamiętaliby wszyscy i pozostałaby po tym notatka w wiadomościach. Poza tym, po tych alejkach, z których znikali ludzie, autobus w żaden sposób by nie przejechał. Jedna dama przepadła z ulicy w Brixton, zamkniętej z powodu robót drogowych i tam by się nawet rower nie prześlizgnął. A tymczasem cała trójka wspominała pojawienie się autobusu prawie od razu po tym, jak stracili orientację w przestrzeni.

Nocą Sherlock przestudiował życiorysy ofiar i ponownie jednak zgodził się z policją: związków między nimi nie było. Ta tendencja mu się nie podobała – nieczęsto zgadzał się w czymś ze Scotland Yardem. Pozostawało przesłuchanie świadków. Holmes był bardziej niż pewny, że policja nie poświęciła wiele czasu na rozpytywanie. Poszkodowani majaczyli, czyli leniwi podwładni Lestrade'a raczej się nie przykładali, tylko chałturzyli do protokołu.

Sprawa robiła się coraz bardziej interesująca.

Z powtórnym przesłuchaniem się nie powiodło. Pierwszą ofiarę, Audrey Hope, dla podleczenia nerwów krewni zabrali do siebie, do Szkocji. Siostra panny Hope mogła oświadczyć tylko to, co już mówiła wcześniej policji: Audrey szła ulicą i nagle znalazła się w całkiem nieznanym miejscu. Co się tam działo, nie chciała opowiadać, a przy najmniejszym nacisku wpadała w histerię. Odnalazła się po tygodniu w Westminsterze, na Euston Street, w tym samym ubraniu, w jakim zniknęła. Zaczęła krzyczeć na widok zbliżającego się do niej człowieka, czym przyciągnęła uwagę policji. Siostra odmówiła podania adresu krewnych, jak również numeru telefonu panny Hope. Sherlock niedługo się złościł – tak czy owak z rozmowy z kobietą w stanie histerii nie byłoby szczególnego pożytku.

Z drugim poszkodowanym poszczęściło mu się bardziej – ten został już odesłany do domu i wracał do zdrowia w Londynie. Pan Christian Fisher przepadł w drodze do pracy i wrócił dopiero po miesiącu, prosto na Trafalgar Square. Kiedy go wieziono na posterunek policji, Fisher opowiadał coś gorączkowo o lwach, mgle i dziwnym miejscu, w którym nieoczekiwanie się znalazł, ale potem odwołał swoje słowa. Został uznany za poczytalnego i odesłany do domu. Bez oporu otworzył Sherlockowi drzwi, zgodził się odpowiadać na pytania, a łgał przy tym tak bezbożnie, że detektyw nie wytrzymał.
- Panie Fisher. – Sherlock lekko pochylił się nad stołem. Jego rozmówca wyraźnie się spiął. – Z całą pewnością mogę orzec, że pan kłamie. Nie chodził pan po żadnych pubach, niczego pan nie pił ani nie zażywał. Znaleziono pana na Trafalgar Square. Z krzykiem uciekał pan od lwów, otaczających kolumnę Nelsona. Był pan trzeźwy.
- No i co? – najeżył się Fisher.

- Panie Fisher. Mogę z miejsca wyliczyć piętnaście drobnych nieścisłości w tej historii, z pomocą której próbuje się pan mnie pozbyć. Nie jestem z policji. I chcę usłyszeć prawdę. Prawdę, a nie to, co pan pospiesznie wymyślił po drodze na posterunek.

Mężczyzna przygarbił się na krześle, wyszarpnął papierosa z paczki i zapalił. Potem gwałtownie wydmuchnął dym i podniósł wzrok na Sherlocka.

- Słuchaj, co ci powiem, facet. Nie do protokołu. Nie byłem w pubie. Ale będę się tej wersji trzymał do ostatka. Mam żonę i córkę, i nie chcę wylądować w psychiatryku. Tak więc, jeśli nie jesteś z policji, to się stąd wynoś. Żadnych informacji ode mnie nie dostaniesz.
I Sherlock poszedł. Nie dlatego, ze zrobiła na nim jakieś wrażenie groźba w głosie Fishera, a dlatego, że ten rzeczywiście niczego by nie powiedział. Są ludzie i sytuacje, z którymi zwyczajnie nic się nie da zrobić.
Z dwoma następnymi też się nie poszczęściło. Harolda Cartera, mężczyznę z notatki prasowej, Sherlock odwiedził w szpitalu. Popatrzył na nieruchomego pacjenta, porozmawiał z lekarzem prowadzącym, który oznajmił, że rozmowa z panem Carterem raczej nie będzie możliwa w dającej się przewidzieć przyszłości.

- Widzi pan, panie Holmes… - Grubawy i dobroduszny doktor Milligan upił herbaty i podsunął Sherlockowi talerzyk z biszkoptami. – Bardzo mądrzy, lecz bardzo racjonalni ludzie często właśnie tak tracą rozum. Brakuje im elastyczności, kiedy trzeba objąć umysłem coś niezrozumiałego. Zwłaszcza jeśli jest to związane z silnymi emocjami. Na przykład strachem.

- Wystraszono go? – zainteresował się Holmes.
- Bardzo prawdopodobne. – Milligan wzruszył ramionami. – Symptomatyka jest podobna. Może coś sobie przypomni, kiedy już go wyprowadzimy ze stuporu. Ale ja bym na pana miejscu nie miał nadziei. Tym bardziej w najbliższym czasie. I kiedy mówię „najbliższym" to mam na myśli co najmniej rok.
Steven Abrams, czwarty w spisie ofiar, również przebywał w szpitalu. Po dwóch tygodniach nieobecności został znaleziony w parku, z wielokrotnymi złamaniami i stłuczeniami. Sherlockowi nie pozwolono się z nim zobaczyć i musiał porozmawiać z młodziutką pielęgniarką. Dziewczyna chętnie opowiedziała, że z początku do Abramsa nawet lekarze nie mogli podejść. Bez środków uspokajających nie dawało się obejść. Chory wzdragał się na widok każdego cienia i ze strachu wył po nocach. A jego obrażenia były bardzo dziwne: lewa noga w kilku miejscach jakby nadgryziona, kości rąk połamane, jakby ktoś zbyt silnie ścisnął je w garści. Lekarze nie mogli określić źródła – jeśli to zrobiło jakieś żywe stworzenie, musiało mieć ogromne zęby i wręcz fantastycznie wielkie ręce lub łapy. Sherlock musiał się zadowolić tą mętną informacją. Na ostatku pielęgniarka z lekkim zmieszaniem wcisnęła mu do ręki karteczkę z numerem telefonu, którą wyrzucił do najbliższego kosza.

W chwili rozmowy z piątą poszkodowaną cierpliwość Sherlocka była na wyczerpaniu. Pomyśleć tylko, świeże ślady, zwykłe przesłuchanie bez tej idiotycznej kotłowaniny i uważania na stan psychiki świadków – i wszystkie informacje miałby już dawno w kieszeni. A teraz połowa ofiar w szpitalach, a druga połowa pozapominała wszystkie ważne detale, uznawszy, że tak będzie lepiej. Holmes nigdy nie rozumiał tej głupiej chęci wyrzucenia części swojej przeszłości jedynie dla owego mitycznego „normalnego życia".
Z ostatnią ofiarą, Melanie Roshe, udało się jednak porozmawiać. Co prawda, panna Roshe również nie była w najlepszym stanie i przebywała w zamkniętym pensjonacie, gdzie leczono rozstroje nerwowe. Dziewczyna mówiła wolno z powodu działania leków uspokajających, ale odpowiadała na pytania.

- Prawie nic nie pamiętam. – Melanie patrzyła wprost przed siebie, jakby nie zauważała Sherlocka. – Była mgła… I cały czas gasły latarnie.

- Panno Roshe, tego dnia w całym Londynie nie było i nie mogło być żadnej mgły. – Sherlock zademonstrował dziewczynie zrzut ze strony meteo, na który ta nie zwróciła najmniejszej uwagi.

- Była mgła – powtórzyła bezbarwnym tonem. – Gasły latarnie. I podjechał do mnie autobus.

- Wsiadła pani do niego?

- Nie. Szłam pieszo ulicą. Ulica była bardzo ciemna… Było strasznie. Nic nie pamiętam, panie Holmes. Tam coś było, ale nie pamiętam. I nie chcę pamiętać.
xxx

- Koszmar! – oznajmił Sherlock od progu, wchodząc do gabinetu. – Twoi ludzie oduczyli się prowadzić elementarne przesłuchania. Jak wy w ogóle pracujecie, chciałbym wiedzieć?

- Hej, świrze. – Do gabinetu zajrzała Donovan. – Chyba mamy jeszcze jedną poszkodowaną.

- Zrób mi przyjemność, Sally. Powiedz, że siedzi w pokoju przesłuchań i czeka na mnie.
- Nie zgadłeś, geniuszu. Rodzina przyszła odwołać zgłoszenie zaginięcia. Mówią, że ich babcia przepadła, a potem znalazła się po pięciu dniach. Siedziała nad stawem w Kensington Park. Żadnych obrażeń, za wyjątkiem zwichniętej kostki. Wydaje mi się, że pasuje do naszej sprawy.

Lestrade popatrzył na podwładną.

- To ta babka z Bethnal Green? Sherlock, ja bym na twoim miejscu nie tracił na nią czasu. Ona ma sześćdziesiąt siedem lat. Mało to przyczyn w tym wieku, żeby się zgubić w mieście?

- No i właśnie dlatego nie jesteś na moim miejscu, Lestrade – odparł Sherlock. – Sally, adres.
- Bethnal Green, Mortimer Street osiemnaście. Ruth Adenberg. – Sally rzuciła Holmesowi teczkę. – Tu jest zgłoszenie.

- Nowy kochanek ma na ciebie dobry wpływ, Donovan. Niemalże przyjemnie mieć z tobą do czynienia. Na razie, inspektorze.

Dom pod numerem osiemnastym okazał się najbardziej okazały na tej ulicy. Żyjąca w nim rodzina była wyraźnie duża i niebiedna. Na dzwonek Sherlocka odpowiedział chór psiego szczekania. Jednak drzwi otwarto prędko.

- Czy mógłbym porozmawiać z panią Adenberg?

- Pan do Esther? – Dziewczynka, na oko piętnastoletnia, z zainteresowaniem popatrzyła na detektywa. – Nie ma jej. Jest w pracy.

- Jestem z policji, do pani Ruth Adenberg.
- A, do babci… Wujku Ed! – zawołała dziewczyna w głąb domu. – Jakiś pan do babci! Proszę wejść.
W korytarzu Sherlock został napadnięty przez dwa złociste retrievery. Jakoś zdołał odepchnąć ciekawskie mordy, wpychające mu się do kieszeni, po czym znalazł się twarzą w twarz z mężczyzną lat około czterdziestu. Naturalnie musiał być to wspomniany „wujek Ed".

- Proszę posłuchać! – zaczął tamten gniewnie, nie tracąc czasu na powitania. – Moja mama to starszy człowiek. Już powiedziałem policji, że nie będzie odpowiadać na wasze pytania, już i tak dostatecznie ucierpiała!

Sherlock uśmiechnął się w duchu – wiedział, że Donovan nie mogła jedynie z samych dobrych pobudek podzielić się z nim informacją. Z pewnością z panem Adenbergiem miała do czynienia osobiście.
- Edwardzie, dlaczego ty tak krzyczysz? Chcesz może powiedzieć, że jestem niedołężną staruchą? – Do przedpokoju weszła powoli siwowłosa kobieta, opierająca się na lasce. Tak, pani Adenberg może i wyglądała na swoje sześćdziesiąt siedem lat, ale jasne spojrzenie i postawa mówiły, że do starczej demencji jeszcze jej daleko. – Popatrz no, jaki przystojny chłopiec przyszedł zadawać mi pytania. Powiedz Soni, żeby przygotowała herbatę. Usiądziemy z nim sobie i porozmawiamy jak normalni ludzie.
Postawny pan Adenberg natychmiast zmalał i wymamrotawszy „Tak, mamo", poszedł wydać polecenie. Ruth uśmiechnęła się i wezwała Sherlocka skinieniem dłoni.

- Chodźmy. Wszystko ci opowiem, nie mam się czego bać.
- Nie sądzę, by dama, która była na wojnie, będzie się czegoś bała – rzekł Sherlock z galanterią, idąc za nią. Kobiety często są łase na komplementy, warto to wykorzystywać.

- No proszę, jaki mądry chłopiec – zachwyciła się pani Adenberg. – Jak odgadłeś?
- W salonie na kominku stoi izraelski order. Obok czarno-biała fotografia dziewczyny w mundurze. Nietrudno skojarzyć rzeczy oczywiste. A przywódczy ton do tej pory pani zachowała.
Ruth roześmiała się wibrującym śmiechem. Weszli do kuchni, gdzie na stole stały już filiżanki, imbryk i talerz z herbatnikami.

- Siadaj, nalej sobie herbaty i pij. Młodzież wiecznie się spieszy, nie ma czasu przysiąść. Jedz ciastka, sama piekłam. Tak, masz rację, wojowałam, dowodziłam, i nie mam się czego obawiać. Czego miałby się bać ten, kto już niedługo pójdzie do swoich praojców? Chcesz zapytać o moje znikniecie, prawda?

Sherlock skinął głową i z uprzejmości zamoczył wargi w herbacie.
- I chcesz spytać, czemu nie opowiedziałam o tym policji? Widzę, że chcesz. Chłopcze, jestem starą kobietą, jakbym się nie puszyła przed innymi, a w klinikach psychiatrycznych choć teraz i jedzenie smaczne, i lekarze dobrzy, to wolę doczekać swoich dni we własnym domu. Po co mi problemy? Ale jeśli jesteś ciekaw, to ci opowiem.
- Ze szczegółami, bardzo proszę – zaznaczył Sherlock, starając się trzymać w ryzach i nie przerywać tego niekończącego się potoku słów. Żywy świadek z jasnym umysłem był dla niego bardzo cenny.

- Jaki ciekawy chłopiec… Dobrze. – Ruth odwróciła wzrok, zbierając myśli i zaczęła wodzić po obrusie długim, suchym palcem. – To się wydarzyło wieczorem. Wracałam od Sary – to moja przyjaciółka, mieszka w samym centrum, na Russell Square. Zostałam u niej, żeby napić się herbaty po koncercie – słuchałyśmy skrzypiec, zawsze zostaję na herbacie…
- Bez zbędnych szczegółów – poprosił Sherlock.

- Po pierwsze, niegrzecznie jest przerywać starszym, a po drugie, tak łatwiej mi jest sobie przypomnieć. – Pogroziła mu palcem, jakby był jej wnukiem. – Tak więc… Wyszłam od Sary o dziesiątej, dość późno. Chciałam wziąć taksówkę. Sara miała zamiar wysłać ze mną bratanka, żeby mnie odprowadził, ale odmówiłam. Na Russell Square zawsze jest sporo ludzi. Pamiętam jeszcze, że wyglądałam przez okno i zastanawiałam się, czy wziąć parasol, ale niebo było czyste. Wyszłam, przeszłam kawałek i zatrzymałam się przy jezdni, niedaleko przystanku autobusowego. I wtedy nagle pojawiła się mgła. Nawet w Londynie zwykle tak nie bywa, żyje tutaj już od dwudziestu lat, wiem, o czym mówię. A wtedy mgła momentalnie zasnuła całą ulicę i to tak gęsto, że niczego nie było widać, tylko latarnie. Poszłam do latarni, myślałam, że tam będę bardziej widoczna z ulicy i chociaż jeden samochód się zatrzyma. – Ruth przerwała, upiła łyk herbaty i badawczo popatrzyła na Sherlocka, jakby sprawdzając, czy ten jej wierzy, czy nie.

Sherlock wierzył. W każdym razie Ruth była przekonana o prawdziwości tego, o czym opowiadała.
- Poszłam w kierunku latarni, a ta nagle zamrugała i zgasła. I wtedy zapaliła się jeszcze jedna, trzy kroki dalej. Podeszłam do niej, ale i ta zgasła. I wtedy poczułam się nieswojo, jak w filmach, na miły Bóg, mój wnuk Mark takie lubi. Wiesz, jestem starą kobietą, trudno mnie zadziwić, a jednak komuś się to udało. Wyjęłam z torebki telefon, chciałam zadzwonić do Sary, żeby ktoś po mnie przyszedł, a tu komórka nie działa. Kompletnie nie działa, żeby ją pokręciło, akurat w takim momencie! Nie włącza się i nie włącza, ekran ciemny. Wtedy podjechał autobus.

Sherlock ledwo zauważalnie uniósł brwi. I tutaj autobus. Miał rację – to ta sama sprawa.
- Proszę go opisać możliwie jak najdokładniej – polecił.

- Autobus jak autobus. – Ruth wzruszyła ramionami. – Zwykły, piętrowy. Tylko bardzo stary. Podobnymi pewnie jeszcze Winston Churchill jeździł. Takie potworzyska teraz tylko w muzeum można zobaczyć. Ale ten nie hałasował, ani nie skrzypiał, jakby zjechał prosto z taśmociągu. I wiesz, co mi się wydało dziwne? Że nie podjechał do mnie drzwiami, a reflektorami. Kubek w kubek, jak pies, który trąca nosem w kolano, jak tamte… - Machnęła ręką w stronę korytarza, gdzie za zamkniętymi drzwiami popiskiwały retrievery. – Miał taką… żywą mordę, jak gdyby. I reflektory też dziwne. Mgła z nich waliła.

Sherlock sceptycznie pokiwał głową.

- Co, myślisz, łże stara pudernica? – rozzłościła się Ruth. – Ja ci tu nie bobe majse, nie babcine bajki opowiadam, sam prosiłeś o prawdę. Mgła ściekała z reflektorów na ziemię, jak kisiel. I tak za cholerę nie było nic widać, a po autobusie nawet swoich nóg nie mogłam dojrzeć. – W miarę opowiadania kobieta denerwowała się coraz bardziej, w jej mowie pojawił się obcy akcent, a opowieść stawała się bardziej emocjonalna. – A potem on odjechał. Zawrócił i odjechał. Tyle, że autobusy tak nie zawracają. Jak żywy się odwrócił, według mnie chyba nawet kołami nie obracał, jakoś tak się zawinął i odjechał. A mgła się rozwiała. Rozejrzałam się na boki – katastrofa! To była ulica, ale wcale nie Russell Square i w ogóle nie Londyn. Coś takiego widziałam w młodości, kiedy przejeżdżaliśmy przez zrujnowane wsie. Domy krzywe, zaniedbane, jakby je ślepi budowali. Wszystkie okna ciemne. Przeszłam jeszcze trochę i zobaczyłam na domu tabliczkę „Ulica Trzynaście".

- W Londynie nie ma takiej ulicy – odrzekł Sherlock.

- To wiem i bez ciebie, młody człowieku. Ulica, nawiasem mówiąc, była gruntowa. Zwykła niebrukowana droga, jak na przedmieściu. Poszłam dalej, bo co było robić? Lampy to gasły, to się zapalały, ale mgły już nie było. Jeszcze korzeń jakiś się napatoczył; gotowam przysiąc, że go tam nie było – dokładnie patrzyłam pod nogi. Upadłam. Już bym stamtąd się nie ruszyła, zwichnęłam nogę, bolało piekielnie, tylko znów nadpłynęła mgła. Nie wiem ile tam leżałam, może godzinę, może trzy, a kiedy się mgła rozpłynęła, znalazłam się tam, gdzie mnie potem znaleźli – w Kensington Park na ławce. Ot i cała historia, chłopcze. Nie wiem, jak ci to pomoże.

- Dziękuję, pani Adenberg. – Sherlock wstał i zbierał się do odejścia, kiedy nagle Ruth chwyciła go za rękaw.
- Posłuchaj, chłopcze – powiedziała. – Widzę po twoich oczach, że będziesz kopał w tej historii, póki się nie dokopiesz do samego dna. Uznaj, że już się dokopałeś i nie leź tam. Byłam gdzieś bardzo daleko. To miejsce… Jest obce. Nie nasze. Nie dla ludzi. Tam nieustannie ktoś cię obserwuje, nie spuszcza z oka. I ono jest realne, tak samo jak twoja ulubiona poranna filiżanka kawy. Nie idź tam – powtórzyła.

Sherlock pokiwał głową, podziękował i pospiesznie wyszedł. W jego głowie już zaczynały rodzić się teorie.