Nie wierzył, że to się działo.

Po prostu nie mógł pojąć, dlaczego stoi teraz przy łóżku Mary i patrzy na jej drobną bladą twarz, prawie niewidoczną spod białych cienkich rurek.

To się nie dzieje...

Robbie Watson siedział na okrągłym stołku i zaciskał swoją małą rączkę na błękitnej kołdrze okrywającej nogi matki. Nie dostawał jeszcze nawet nogami do podłogi.

To się nie dzieje...

Chłopiec nie płakał. Jeszcze nie. Ale John wiedział, że będzie. Niedługo.

Będzie płakał, ponieważ Mary Louise Watson umrze.

Zostawi ich samych.

Boże, to się nie dzieje...

John wpatrywał się w unoszoną słabym oddechem pierś swojej żony. Medycyna, której tak ufał, teraz jest zupełnie bezradna. Mogą tylko utrzymać ją przy życiu jeszcze przez jakiś czas.

A jeszcze kilka godzin temu jedli razem śniadanie przy akompaniamencie wesołej paplaniny Robbiego. Potem Mary wstała, poczochrała synka po niesfornej rudej czuprynie, a samego Johna pogładziła po szyi. Zawsze tak robiła przed wyjściem do pracy. Wsiadła w samochód i odjechała. Jak się później okazało, po raz ostatni.

John odebrał telefon z Barts, jednocześnie trzymając na ręku, szykującego się do popołudniowej drzemki, Robbiego. Niedługo po narodzinach chłopca ustalił wspólnie z Mary, że to on pójdzie na „tacierzyński". Tak. Wiedział że jest skończonym pantoflarzem i nadopiekuńczym tatusiem, ale po prostu nie mógł znieść myśli, że ktoś obcy mógłby się opiekować jego synem.

- Pan John Watson?

- Tak, o co chodzi?

- Dzwonię w sprawie pańskiej żony.

John zbierający właśnie naczynia ze stołu, z Robbim na jednym ramieniu, przyciskający telefon do ucha drugim, zamarł.

Był lekarzem, na nieszczęście wiedział, jakie wieści niosą ze sobą takie telefony.

- Co z M-Mary?

Przełknął nerwowo ślinę. Chłopiec przestał na chwilę marudzić i spojrzał na ojca zaskoczony. Obserwował, jak mężczyzna gwałtownie blednie, a jedynie obecność stołu, chroni talerze przed rozbiciem. Porcelana uderzyła o twardy blat z nieprzyjemnym brzękiem.

Dziecko zsunęło się z bezwładnego ramienia, słuchając jak ojciec jąka:

-T-tak, zaraz... zaraz będę.

John ubrał Robbiego w pierwsze lepsze czyste rzeczy, wsunął na siebie kurtkę i piętnaście minut później był z synem w szpitalu.

Słowa lekarza dudniły mu w głowie nieprzyjaznymi urywanymi hasłami.

... zbyt duży obrzęk...

...operacja niemożliwa...

...serce nie wytrzyma...

... jeszcze tylko przez jakiś czas...

-Proszę pożegnać się z żoną.

To zdanie otrzeźwiło go do tego stopnia, że skinął niemrawo głową i powlókł się z milczącym uporczywie chłopcem do sali, w której leżała jego żona.

I teraz patrzył, jak małe rączki dziecka dotykają wiotkej dłoni nieprzytomnej kobiety.

Jak Robbie mruga coraz gwałtowniej.

Jak w końcu nie wytrzymuje i szlocha z głową opuszczoną na jej kolana.

JEJ, która zgaśnie za kilka godzin.

John nie ma słów, którymi mógłby pocieszyć syna, więc tylko głaszcze go delikatnie po karku. Oddech ma drżący i urywany, sam walczy z łzami.

Właśnie uświadamia sobie, że kolejny rozdział jego życia zamyka się z hukiem.

Afganistan.

Londyn.

Sherlock.

Mary.

Sherlock... Właśnie. To jego teraz potrzebował. Sam nie da sobie z tym wszystkim rady.

St. Barts Hospital. Przyjedź szybko.

John