Pokrewne sobie dusze. To właśnie czuli.

Oni nie byli dopasowani, byli tacy sami. Dwie samotne, podążające za ideałami jednostki. Piękne, dojrzałe emocjonalnie, nie stworzone do czasów wiecznego biegu, kariery i władzy. Żyjący wyłącznie dla siebie, na własnych zasadach, nieuzewnętrzniani obcymi bodźcami. Nie tylko istnieli; należeli, do tych wszystkich wspólnych chwil, całonocnych rozmów, bezsłownego trwania w absolutnym zrozumieniu, codziennych spotkań. To było coś więcej, coś więcej niż przyjaźń, niż miłość. Nie potrafili określić władających nimi uczuć, ale wiedzieli. Obydwoje.

Splatając ciała w miłosnym uścisku, obdarowując uszy tysiącem pokrewnych szeptów, czując najmniejsze drgania powietrza. Naelektryzowani, pchnięci nieznanym dotąd impulsem. Tak bardzo dla siebie istotni, niezastąpieni. Najlepsi.

Nadzy, poznając się na nowo, cieleśnie, jeszcze bliżsi. Rumiani od gwałtownych, szybszych oddechów; delikatni i powolni, smakujący w chwili, jak w najlepszym winie. Baczni, zatraceni w chwili.

Dotykali skóry, znaczyli wilgotne ścieżki, mierzwili włosy. Dzieląc wspólne oddechy, badali nawzajem swoje oczy, twarze, dłonie. Pragnęli tego samego, znali to uczucie. Ono jedno, kontrastowe na tle innych, równie cudownych, acz obcych przeżyć, wskazywało główną ścieżkę.

Byli blisko, bliżej, najbliżej.

Zsynchronizowani.

Skrępowani własnymi ciałami: nogami, rękoma, ustami. Przedzierali kolejne szlaki, chcąc wiedzieć więcej, czuć intensywniej, słyszeć dokładniej, patrzeć wyraźniej.

Pozostali sobą – jednocześnie czuli się, jakby na chwilę wtargnęli w skórę zupełni innych ludzi. Tacy sami, tacy nierozpoznawalni w tym momencie.

Dziwnie złaknieni, pozbawieni zahamowań, odurzeni.

Niespokojni, trzymani w ryzach przez samych siebie.

Gładzili się po brzuchach, plecach, łaskotali obojczyki. Byli coraz bardziej zdyszani; brakowało im tchu, czuli uścisk w płucach, mięśniach, podbrzuszach.

Nie istniało niebo, ziemia, po której stąpali, nie istnieli ludzie, inni niż oni sami. Tylko wydechy mieszające się wspólnie, pojedyncze krople potu sunące wzdłuż skóry, przeszywające dreszcze ekstazy.

Byli wszystkim, czego potrzebowali: tlenem, wodą, ciepłem, zrozumieniem, bezpieczeństwem.

Czuli Raj, u podnóża stóp, wzdłuż kręgów szyjnych; zaciskające się na krtaniach szpony euforii.

Palce w ustach, ślinę na plecach, pocałunki w uda.

Tak. Razem. Wspólnie. Nieskończeni.


Sugawara-san.

Już blisko, bliżej, jeszcze, szybciej.

Nie, wolniej, równiej. Lepiej. Sugawara-san.

Czule, delikatnie; najprzyjemniej. Idealnie.

Nie zostawiaj mnie nigdy.

Sugawara-san.


Zostańmy tak na zawsze, Kageyama.

Zatrzymani w czasie. Rozgrzani.

Zespoleni w jedność. Upojeni szczęściem.

Och, Kageyama.

Tacy sami.

Zaślepieni na wszystko oprócz nas.

Bardziej niż zakochani.