Na świecie istniało wiele rzeczy, których Sherlock Holmes był zawziętym przeciwnikiem. Wyżej wspomniany nie znosił świąt - w jego osobistym rankingu niechęci zajmowały miejsce tuż przed idiotami, a fakt ten sam w sobie stanowi dowód na to, jak bardzo nie zgadzał się z narodzinami Dzieciątka. Poniżej świąt i idiotów znajdował się sernik z rodzynkami, poruszanie się po Londynie w godzinach szczytu, zbyt długie przerwy pomiędzy sprawami i przedłużająca się nieobecność Johna. To ostatnie zaczynało mieć na niego coraz większy wpływ, jak zauważył.

Okres świąteczny nieodłącznie kojarzył mu się z serdecznością przy stole w jadalni rodzinnej posiadłości Holmesów, która tylko coraz bardziej odseparowywała go od odczuwania "normalnych" emocji. Nie chodzi o to, że jego rodzice byli szczególnie zimnymi ludźmi, nie. Sherlock zawsze czuł się kochany; otaczali go bowiem najbliżsi, którzy bezwarunkowo go akceptowali. Głównym problemem zawsze było to, że Sherlock nie potrafił zaakceptować samego siebie takim, jakim był. Nie potrafił zrozumieć swojego własnego sposobu odczuwania emocji - oczywiście, że je odczuwał; był przecież człowiekiem. Emocje stanowiły dla Sherlocka ogromne wyzwanie, ponieważ zawsze zalewały go niczym prawdziwe tsunami, zmiatając wszystko na swojej drodze. Dlatego Sherlock należał do najbardziej ostrożnych ludzi w całym Londynie - życie nauczyło go ukrywania swoich uczuć tak, jakby nigdy nie istniały, by na wszelki wypadek nikomu nie udało się na dłużej zagościć w jego sercu.

Sherlock zaciągnął się papierosem natychmiast po opuszczeniu studia. Mocno zaciągnął się dymem tytoniowym i wypuścił go ustami po kilku sekundach. Przymknął na chwilę oczy, wsłuchując się we własne rozbiegane myśli, które rozrywały mu umysł. Czuł unoszącą się w powietrzu wieczorną mgłę, a tupot jego stóp tłumiły znoszone Converse'y, które już niejedną nocną eskapadę przetrwały. Przyjemne wyobrażenia ostatniego wyjścia - poszedł wtedy do klubu i spędził w nim prawie całą noc - bezlitośnie przerwało mu raczej niemiłe zderzenie z osobą znacznie mniejszej, ale bardziej zwartej od niego budowy. Gwałtownie się zatoczył.

- Ojej, przepraszam! - odezwał się miły głos. Oczywiście. John Watson, jakżeby inaczej. - Nic ci nie jest?

Sherlock westchnął z irytacją.

- Czego chcesz, Watson? - zapytał, starając się włożyć w swój głos możliwie jak najwięcej wrogości, ale chyba mu się to nie udało. John - niech go szlag! - w ogóle nie sprawiał wrażenia zbitego z tropu, w przeciwieństwie do każdego innego człowieka na uczelni. Dwudniowy zarost i wczorajsze ubrania - znowu nocował u Stamforda; Sherlock nie był w stanie zatrzymać potoku własnych myśli. Światło padające ze stojącej nieopodal latarni ulicznej sprawiało, że normalnie piaskowe włosy Johna w tych warunkach wyglądały jak otaczająca jego głowę złota aureola. Rzęsy wydawały się co najmniej dwa razy dłuższe niż w ciągu dnia. Z jakiegoś powodu Sherlock poczuł dziwne kłucie w klatce piersiowej. John delikatnie się uśmiechnął, a jego oczy zaiskrzyły.

- Tylko ty możesz wpaść na człowieka z własnej winy, a potem mieć do niego o to pretensje - ciężkie od mgły powietrze przeszył cichy śmiech blondyna; Sherlock stwierdził, że tak właśnie musi brzmieć najpiękniejszy dźwięk na świecie. Ogarnęło go dotychczas nieznane mu uczucie: wstyd. Ale stanął na rzęsach, by tego po sobie nie okazać. Odchrząknął, nerwowym ruchem strzepując popiół z papierosa na chodnik. - Właśnie czekam na...

- ...Stamforda, umówiłeś się z nim na piwo, żeby oblać porażkę z chemii organicznej w pubie tuż koło kampusu - wszedł mu w słowo Sherlock. - Na pewno zdałeś znacznie poniżej swojej zwykłej średniej, w przeciwnym wypadku po co miałbyś oblewać? Jesteś przecież na tyle inteligentny, żeby zdać, ale by utrzymać stypendium, musisz zachować odpowiedni poziom ocen. Stąd poprawka w pierwszy dzień nauki po przerwie świątecznej - nic nie szkodzi, i tak nie zamierzałeś wracać do domu na święta, które pewnie ty i twoja siostra spędzilibyście z matką i jej nowym mężem w drętwej atmosferze. Trudno się dziwić, że wolisz się w tym czasie uczyć, każdy by wolał.

John przez kilka sekund spoglądał na Sherlocka z lekko rozchylonymi ustami. Jego twarz była modelowym przykładem zdziwienia - miał uniesione brwi i szeroko otwarte oczy.

- Jak...? - wykrztusił po dłuższym czasie. Co ciekawe, nie stracił blasku w oczach. O ile to możliwe, ich błękit wydał się jeszcze głębszy.

- Proszę cię, każdy z więcej niż dwiema szarymi komórkami byłby w stanie się tego domyślić - prychnął lekceważąco Sherlock, ale w głębi serca napuszył się, jak zawsze, kiedy miał okazję wyjaśnić jakiemuś ignorantowi swój sposób myślenia. Od dłuższego już czasu to się nie zdarzało. Na pewno nie od tamtego lata z Victorem. Sherlock gorączkowo odepchnął od siebie te myśli. Zbyt często jeszcze miał koszmary.

- W takim razie chyba ja mam tylko dwie - usta Johna wykonały ten uśmiech, który sprawiał, że dziewczynom miękły kolana. Cholerny Watson.

- Daj spokój, już ci powiedziałem, że jesteś stosunkowo inteligentny. Po prostu ignorujesz wskazówki. Błagam, zapytaj, jakie to wskazówki. Błagam.

- Co to za wskazówki?

Och, John. Będę cię wielbił do końca twoich dni.

- Masz dwudniowy zarost i ubrania, które ewidentnie były noszone przez dwa dni pod rząd, co świadczy o tym, że nie nocowałeś w domu, co zostawiatylko jedną możliwość - Mike Stamford użyczył ci swojej kanapy - to do niego zwracasz się o pomoc, mimo że masz duże grono znajomych.

- No dobrze, ale skąd wiesz o egzaminie? Albo o moim stosunku do ojczyma?

Sherlock westchnął teatralnie. Jak każdy, kto choć trochę przesadza z dramatyzowaniem, było to jego dość częste zachowanie. Nietrudno się domyślić, że wszystkich pozostałych ludzi doprowadzał tym do szału.

- Trzymasz w ręku coś, co bez wątpienia jest podaniem o powtórzenie egzaminu, na samej górze napisałeś datę, 29. grudnia, pierwszy poniedziałek po świętach, a przed samym Nowym Rokiem, czyli na pewno nie pojedziesz do matki, bo nie zdążyłbyś wrócić nawet, gdybyś pojechał pierwszym pociągiem - egzamin masz zacząć o ósmej rano. Skoro już mowa o matce, to zawsze mając na myśli rodzinny dom, mówisz: 'u mojej matki', co samo w sobie nic by nie znaczyło, gdyby nie fakt, że nie masz dużej rodziny, a mimo to na początku semestru jechałeś na ślub, czyli siłą rzeczy musiało chodzić o jej powtórne zamążpójście. Dodajmy do tego, że jeszcze nie słyszałem, żebyś mówił cokolwiek o swoim ojczymie, czyli nie jesteś jego największym fanem.

Sherlock nie oczekiwał diametralnie innej reakcji ze strony Johna. Spodziewał się raczej, że z jego ust padnie kilka słów, których wolał sobie oszczędzić, nie chcąc psuć obrazu Johna w swojej głowie. Dlatego po ostatnim zdaniu bez słowa minął Watsona i zamierzał na nowo podjąć zakłócony wcześniej powrót do domu, kiedy usłyszał dwa najbardziej zaskakujące słowa, jakie John był w stanie wypowiedzieć.

- ...Niesamowite. Fantastyczne.

W pierwszej chwili go wcięło. W kolejnej jego żołądek wykonał pełne szczęścia i nieopisanej ulgi salto. Zatrzymał się równie gwałtownie, jak dziesięć minut wcześniej, jednak bez elementu zderzenia z kimś innym.

- Co powiedziałeś?

- Zawsze masz taki jakiś dziwny, nieobecny wzrok. Wydawało mi się dotąd, że zatracasz się we własnych myślach i nie dostrzegasz świata wokół siebie, a ty zwyczajnie skanujesz otaczających cię ludzi.

- Co takiego?

Bardzo inteligentne, Willie.

- Jesteś geniuszem, Sherlock - znowu ten rozbrajający uśmiech. Jeśli będziesz mówił w taki sposób, to istnieje ogromna szansa, że polubię swoje imię. John uważnie przyjrzał się twarzy Sherlocka. - I chyba rzadko kiedy słyszysz dobre rzeczy na swój temat.

Kiedy moi rodzice zaczynają mnie chwalić, udaję głuchego.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby John nagle nie postanowił chwycić go za łokieć. Wtedy jego myśli wybuchły wściekle, do złudzenia przypominając rój pszczół w zaatakowanym ulu. Zaskakująco przyjemne uczucie ciepła rozeszło się po całym jego ciele.

- Stamford mieszka w przeciwnym kierunku - odezwał się Sherlock, kiedy opuścili teren uczelni.

- Nie wiem, czy zauważyłeś, ale dość trudno ukryć, że nie zmierzamy tam.

- Czy to była... ironia?

- Tak, punkt dla ciebie - uśmiechnął się John. - Jestem dzisiaj w dobrym humorze, więc nie musisz mnie prosić o to, żebym odprowadził cię do domu.

- Dlaczego miałbym cię o to prosić?

- Booo... Jestem obiecującym młodym człowiekiem?

Sherlock parsknął śmiechem. Ze zdziwieniem stwierdził, że John był osobą, z którą rozmawiało się chyba najłatwiej na świecie.

- Po prostu chcę to zrobić, Sherlock - odezwał się cicho, nieśmiało spuszczając wzrok.

- Chodźmy, mieszkam kawałek stąd. Kilka sekund później poczuł, że jakieś niewidzialne imadło ściska jego klatkę piersiową, gdy John znowu spojrzał mu w twarz, i rozpromienił się.