Informacja: Nie posiadam praw do świata i postaci z uniwersum X-men, jedynie do własnych postaci i fabuły.
Tak, zatem Raksh zaczęła pisać nowego ficka i skoro już ma trochę zapasu, postanowiła tutaj wstawić. Wiem, że opowiadania z OC nie cieszą się wielką popularnością, jednak mam nadzieję, że komuś przypadnie ono do gustu. Remy zasługuje na znacznie więcej uwagi, niż dostaje, o. I mam nadzieję, że ten uroczy Cajun nie pozwoli mi zaciąć się przy tym ficku i ładnie doprowadzić je do końca. Oznaczone kategorią T, chociaż możliwe że w przyszłości zmienię na M, jeśli będę chciała wstawić bardziej obrazowe sceny. Cóż więcej - zapraszam do czytania i zostawiania opinii!
Prolog
W Instytucie Xaviera już dawno zapadła cisza. Opanowała korytarze i utuliła studentów do snu, by następny dzień mogli powitać pełni energii. Z rzadka tylko zdarzało się jeszcze, że ktoś przemykał po szerokim holu, unikając czujnego wzroku nauczycieli. Charles miał jasne zasady dotyczące przebywania w pokojach po ciszy nocnej, niektórym jednakże zdarzało się naginać tę regułę. Czy telepata o tym wiedział czy nie, przymykał oko na wybryki podopiecznych – czasami. W końcu nadal stanowił niepodważalny autorytet dla wszystkich, nawet mutantów tylko korzystających z azylu, którzy ani nie uczyli się, ani nie uczyli innych. Instytut Xaviera służył przede wszystkim jako spokojne miejsce dla każdego, kto potrzebował pomocy.
Tej nocy jednakże Gambit był wyjątkowo niespokojny. Nie mógł skupić myśli, a serce łomotało mu w piersi bez wyraźnego powodu. Gdyby nie wiedział lepiej, zrzuciłby to na powrót pomiędzy X-menów, których nie widział już lata, ale to nie zdawało się łączyć w spójną całość. Za tym niepokojem musiało stać coś innego, coś czego nie potrafił jeszcze dostrzec. A to go niesamowicie irytowało. Minął tydzień, odkąd wrócił do Instytutu, jednak niepokój zaczął się dopiero dwa dni wcześniej. Dopiero albo aż. Nie dał tego po sobie poznać, bo w końcu był mistrzem utrzymywania pokerowej twarzy, ale Charles i tak zdołał jakoś go przejrzeć. Może przestał się pilnować?
- Mr. LeBeau – zaczął łagodnie Xavier tego spokojnego wieczoru, gdy Remy postanowił przemyśleć wszystko, wpatrując się w płonący w kominku ogień.
- Preferuję Gambit, Profesorze – poprawił niemal odruchowo, jednak telepata tylko uśmiechnął się na to nieznacznie.
- Może powinieneś zajrzeć w karty? – zasugerował łagodnie, wskazując talię, którą bezwiednie tasował. – Nie potrafię wejść w twój umysł, ale widzę, że coś cię niepokoi…
- To nie do końca tak działa, Profesorze.
- Spróbować zawsze warto, prawda? Nawet jeśli nie dojrzysz w nich źródła swego niepokoju, może zobaczysz coś użytecznego dla nas.
Remy nie odpowiedział – tylko lekki, krzywy uśmiech rozciągnął jego przystojnie wyrzeźbioną twarz. Sprawne palce przetasowały talię po raz ostatni i powietrze w salonie wypełniło się napiętym oczekiwaniem. Gdzieś z tyłu umysłu odnotował, że żołądek zacisnął mu się w ciasny supeł. Profesor przełożył karty i Gambit w końcu przystąpił do powolnego rozkładania ich na niewielkim, drewnianym stoliku. To, co zobaczył, wcale mu się nie spodobało.
Smukłe dłonie przesunęły się tuż nad powierzchnią pięknych malunków, opuszki zalśniły znajomym, fioletowawym blaskiem, a wtedy z cichym sykiem wciągnął powietrze, niemal odskakując od stolika. Nieustępliwy niepokój zacisnął się na jego wnętrznościach z nową siłą, aż w ustach poczuł nieprzyjemny, kwaśny posmak i musiał zwalczyć mdłości. Przełknął ślinę, próbując jakoś się go pozbyć, i w końcu uświadomił sobie, że Charles wpatruje się w niego usilnie. Podniósł wzrok, wskazując na Królową Serc w samym środku pozostałych kart.
- Musimy ją odnaleźć – wyrzucił na wydechu, głosem niskim i zachrypniętym jakby od dawna nic nie mówił. Stanowczość i zdeterminowanie wręcz bijące od byłego złodzieja nieco zaskoczyły Profesora, który skinął krótko.
- Spróbuję znaleźć ją przez Cerebro, jeśli jest…
- Mutantem, tak, jest – wciął się nieco zbyt ostro, wyjątkowo nie dbając o takt, jakim zazwyczaj się szczycił. – Porwali ją jacyś ludzie, źli ludzie, dla eksperymentów. Merde… - Głos uwiązł mu w gardle na krótką chwilę. Syknął wściekle i jednym ruchem zebrał karty. – Nie ma czasu do stracenia.
Charles skinął pospiesznie, już zmierzając na swoim wózku w stronę wyjścia i przekazując telepatycznie X-menom, żeby się przygotowali. Remy poderwał się ze swojego miejsca, chwytając przerzucony przez zagłówek fotela płaszcz.
- Profesorze. – Xavier zatrzymał się, z ciekawością zerkając na Gambita. W przytłumionym świetle czerwone oczy pokerzysty lśniły niebezpiecznie. – Muszę tam być.
Napięcie wibrowało w niskim głosie aż nazbyt wyraźnie i przez chwilę Charles zastanawiał się, jaki prawdziwy powód mógł stać za jego determinacją.
- Nie będą zadowoleni.
- Więc będą musieli się z tym pogodzić. Poza tym – znajomy, cwany uśmieszek wpłynął na pełne wargi – tylko ja zdołam się tam wkraść po cichu. Przekonam ją, by poszła z nami. Reszta wkroczy, gdy sprawy zaczną się walić, tak będzie najlepiej.
Naciągnął płaszcza na szerokie ramiona, jak zawsze okryte gładkim materiałem koszuli i chwycił swój niezastąpiony, składany kij Bo. Jego twarz znów była dokładnie taką, jaką Charles dobrze znał. Spokojna pewność siebie, czarujący uśmiech i błysk w tych niespotykanych oczach. Choćby chciał, nie był w stanie go powstrzymać.
Skinął, pytając tylko:
- Skąd pewność, że sprawy zaczną się walić?
Na ułamek sekundy grymas przebiegł po twarzy Gambita. Między długimi palcami zabłysła karta – Królowa Serc – po czym zniknęła w talii schowanej do kieszeni skórzanego płaszcza.
- Powiedzmy, że są zdeterminowani, by zatrzymać ją przy sobie.
Dwa dni wcześniej
Muzyka dudniła podrywającym rytmem, wypełniając po brzegi lustrzaną salę i płynąc swobodnie przez jej ciało. Stała ze wzrokiem skupionym na podopiecznych i liczyła na głos kroki, chociaż każda cząstka Eris pragnęła do nich dołączyć. Radzili sobie świetnie. Zmęczeni i spoceni po paru godzinach intensywnego wysiłku, ale z uśmiechami na ustach i dający z siebie absolutnie wszystko w tych ostatnich minutach. Patrzyła na to z jeszcze większą radością w sercu, dostrzegając wibrujące wokół każdego z nich barwy, wesołe, zadowolone aury rozlewające się po sali i próbujące utorować sobie do niej drogę. Duma wezbrała w Eris potężną falą.
- Świetnie, kochani! Na dzisiaj to wszystko, w przyszłym tygodniu przerobimy coś w innym stylu.
Zakończyła zajęcia, żegnając się z każdym delikatnym machnięciem ręki i uśmiechem. Wszyscy wychodzili zadowoleni, trajkocząc wesoło i życząc sobie wzajemnie dobrej nocy, a ona w końcu opuściła swoje bariery. Gdy sala opustoszała, a z głośników popłynęła nowa melodia, tym razem mogła dać upust własnym emocjom.
Taniec był jej największą pasją. Kotwicą w czasach sztormu i ukojeniem w niespokojne dni. Za zamkniętymi drzwiami, bez obserwujących i wrażliwych oczu, mogła całkowicie się temu oddać. Bo gdyby akurat wtedy ktoś natknął się na Eris, zostałby uwięziony w jej ruchach, w transie, który nie do końca rozumiała, ale nauczyła się wypierać. Dlatego trzymała bariery na miejscu, póki nie upewniła się, że może spokojnie przestać je kontrolować. Tak to musiało wyglądać, nawet jeśli oznaczało swobodny taniec tylko za zamkniętymi drzwiami. Wiedziała lepiej, niż by ujawnić podobną rzecz światu. Gdy jednak jakiś czas później zamykała drzwi studia, wychodząc w ciepłą, letnią noc, niepokój ścisnął jej wnętrzności. Coś było nie tak.
- Eris Collet? – zapytał niski głos zza pleców tancerki. Odwróciła się, tylko by dojrzeć wysokiego, barczystego mężczyznę w garniturze i spojrzeniu przywodzącym na myśl rekina.
Schowała klucze, biorąc w duchu głęboki wdech, po czym otworzyła na niego swoją empatię.
- Tak, to ja – odpowiedziała spokojnie, odgarniając z twarzy prawie czarne kosmyki. – O co chodzi? Spieszę się na spotkanie.
- Nie zajmę za wiele czasu – zapewnił, jednak bijące od niego rozbawienie i zdecydowanie całkowicie temu przeczyły. – Mam dla pani propozycję. Jakby to… nie do odrzucenia.
Uśmiech, który rozciągnął jego wąskie wargi, przesłał dreszcz po jej kręgosłupie. Nie musiała go wyczuwać, by wiedzieć, że był złym człowiekiem.
- I jaka to propozycja? – Zmierzyła go wzrokiem, udając umiarkowanie zainteresowaną, ale też akceptowalnie podejrzliwą, co wychwycił bez wahania. Nie wiedział jednak, jak mocno serce dudniło jej w piersi.
- Wiemy, że posiada pani nietuzinkowe umiejętności. Wręcz niezwykłe, jak niektórzy by to ujęli. Chcielibyśmy, by użyła ich pani dla nas…
Puls przyśpieszył pod gładką skórą szyi, gdy parsknęła śmiechem.
- Jestem tylko zwykłą tancerką, panie…
- Norton, John Norton. – To aż krzyczało kłamstwem, mimo że jeszcze nie do końca umiała je rozpoznawać. – Nie musi być pani taka skromna, pani Collet, o wszystkim wiemy. – Zrobił krok w jej stronę i to w końcu kopnęło Eris w instynktowną chęć ucieczki.
- Niestety obawiam się, że nie wiem, o czym pan mówi, panie Norton. Przepraszam, ale muszę już iść, spieszę się. – Odwróciła się na pięcie i rozszerzyła działanie zmysłu tylko po to, by odkryć, że się spóźniła.
Zobaczyła ich, jeszcze zanim wykryła ich markery cieplne. Wysocy, zamaskowani i ubrani na czarno – oczywiście. Nie było wątpliwości, po co się zjawili i na ile byli gotowi. Strach zacisnął się na jej piersi, momentalnie paraliżując.
- Jak mówiłem – zaczął znów za nią; w powietrzu rozległ się syk, a zaraz potem poczuła ukłucie w szyi… - to propozycja nie do odrzucenia –… świat zaczął czernieć jej przed oczami.
