Fluff, miód z lukrem, przed czytaniem należy skonsultować się z dentystą. Miejscami wstawki, które próbują być humorystyczne. Oprócz tego rozmyślania o życiu, balladowość i przeznaczenia i insze takie. I nawet kawałek ballady. I chyba mało sapkowszczyzny.
Kto by pomyślał, że da się znaleźć inspirację w kartach do gwinta… :)
I
Od jakiegoś czasu Shani wydawało się, że cały świat oszalał na punkcie kart. Nie było w tym nic dziwnego – jeszcze parę lat wcześniej wszyscy namiętnie grywali w kościanego pokera, ale lata minęły, przyszła nowa moda, teraz grano w karty. Konkretnie w gwinta, kolejny, po kościanym pokerze, krasnoludzki wynalazek.
Shani nie grywała i szczerze mówiąc mało ją wszelkie gry obchodziły… A przynajmniej dopóki ktoś nie próbował uskuteczniać hazardu na jej wykładach.
- De Lettenhove! Chivay! – krzyknęła Shani głosem, który obiecywał oblanie końcowych egzaminów w trybie przyspieszonym, a wręcz natychmiastowym.
Syn hrabiego Juliana Alfreda Pankratza, szerzej znanego jako poeta Jaskier, i poetki Priscilli, szerzej znanej jako Cyraneczka, podniósł na Shani swą niewinną młodą twarzyczkę i oczęta, w których można było zobaczyć wiele, poza niewinnością właśnie. Siedząca obok latorośl Zoltana, wyglądająca jak każdy przeciętny krasnolud i, jeśli sądzić po wyszytych na rąbkach skórzanej kurtki srebrnych runach, prawdopodobnie będąca córką, niewinności nie miała wypisanej nigdzie.
- Na wykłady nie przychodzi się w celach towarzyskich – zwróciła uwagę Shani.
Geralt Regis Rohellec de Lettenhove zamrugał błękitnymi oczętami.
- Nie? – spytał niewinnie.
Shani wskazała na stojącą na podium pomoc naukową, to znaczy szkielet, za jej studenckich czasów zwany Chudą Stefcią.
- Wiesz, dziecinko, co to jest? – zapytała Shani protekcjonalnie. – Szkielet. Więc jeśli przyszedłeś tu w celach towarzyskich, muszę cię ostrzec, że to podpada pod paragraf.
Sala odpowiedziała chóralnym śmiechem, a Geralt aż zapowietrzył się z oburzenia. Latorośl Zoltana, Gimlet Chivay, wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- A teraz, mój drogi, oddaj mi twoje karty i wyjdźcie z sali.
Geralt przez dłuższą chwilę mierzył Shani wzrokiem. Shani odpowiedziała spojrzeniem świadczącym o niewyczerpanych zasobach wolnego czasu, przeznaczonego na stanie i patrzenie.
Wreszcie, kiedy koledzy i koleżanki z ław obok zaczęli się niecierpliwić, Geralt wstał, z oburzeniem zarzucił głową, aż zafurkotały jasne loki, wydął pogardliwie usta i rzucił karty na blat.
- Ojciec dowie się o wszystkim! – zagroził.
Shani uśmiechnęła się z tym szczególnym rodzajem cierpliwości i łagodności, jaki przywodził na myśl tortury. Wymyślne.
- Och, z pewnością się dowie – zapewniła słodkim głosem.
Nagle pobladła twarz Jaskrowego syna świadczyła o tym, że Geralt najwyraźniej przypomniał sobie, iż tatuś, zwykle pozwalający swojemu synkowi na wszystko, na niektóre rzeczy jednak bardzo, ale to bardzo nie pozwalał. Na przykład na pogrywanie sobie z uczuciami Zoltanowej córki, bo przecież wszyscy wiedzieli, co w kulturze krasnoludów oznaczało ogranie płci przeciwnej w gwinta, a już zwłaszcza jeśli ogrywało się nowiutkimi, bogato zdobionymi kartami.
Znając Jaskra, ten nie obawiał się specjalnie o dobre imię syna czy swoje własne, a już na pewno nie obawiał się o dziewczęta, z którymi jego syn sobie, świadomie lub nie, pogrywał. Ale tym razem szło o Zoltana, dobrego kumpla, a kumplom się takich rzeczy nie robiło. Zwłaszcza jeśli kumpel miał w łapach taką parę jak Zoltan, i tak jak Zoltan zrobiłby wszystko, żeby chronić ukochaną córcię przed całym złem tego świata. A także – a może przede wszystkim – przed młodzieńcami pokroju Jaskrowego syna.
. . .
Nastka, która, jak bez mała połowa grona pedagogicznego, namiętnie grywała w gwinta, zachwyciła się talią, świeżą, nową, pachnącą jeszcze farbami.
- O, patrz, Vernon Roche, jego jeszcze nie mam. Przystojny nawet, co?
- Nawet – przytaknęła Shani.
Z dobrych źródeł wiedziała, że Vernon Roche był… Talar określał go jednym z tych słów, jakich Shani nie używała. Sama taki typ zwykle nazywała kanalią. Ale musiała oddać Roche'owi sprawiedliwość, brzydki nie był. Przynajmniej w wizji artysty.
- O, a tutaj ten twój znajomek z Wyzimy, Talar.
- Niepodobny – mruknęła Shani, rzuciwszy okiem na kartę.
Talar z karty wyglądał zdecydowanie zbyt porządnie – z takim wyglądem nie udałoby mu się wtopić w żaden półświatek. Prawdziwy Talar wyglądał jak szemrany domokrążca.
- Ooo! – Nastka zachwyciła się kolejną kartą. – Jejku, jego też nie mam. Mogę te karty zarekwirować? – zapytała z nadzieją.
Shani wzruszyła ramionami.
- Chcesz to bierz. Jaskier i tak w ramach przeprosin gotów dokupić drugą talię.
- Tak? – zainteresowała się żywo Nastka. – Tak mu powiedz, niech dokupi, wreszcie będziemy mogły razem pograć. – Nastka zamilkła, odczekała chwilę. – Nie zapytasz, czym się tak zachwycam?
Shani westchnęła z rezygnacją.
- A zakonni też są na tych kartach? – spytała, przeczuwając odpowiedź.
- Ano, są. Znaczy, jeden. Zobacz. – Nastka podsunęła kartę prosto pod nos przyjaciółki.
- No weź, zabieraj to – Shani machnęła ręką. – Przecież i tak wiem, że to Zygfryd.
Nastka westchnęła sobie cicho i troszkę smutno.
- Już zabieram. I przestaję. – Uśmiechnęła się, ale też jakoś tak smutno. – Tyle mojego, co sobie popatrzę i pomyślę. Przecież on rycerz i szlachcic, to nawet jakby zakonny nie był, to nawet by na mnie nie spojrzał.
- Tak się tylko droczę – mruknęła Shani pojednawczo, bo zrobiło jej się nagle bardzo głupio i trochę wstyd.
Bo cóż Nastka była winna, że się szczerze i żarliwie zakochała? Nic. Jeśli już ktoś był winny, to Shani, bo to ona przyjaciółkę listownie zapoznała z Wielkim Mistrzem. I cóż Nastka była winna, że zakochana była nieszczęśliwie? Nic. I tylko Shani wiedziała, że szlachectwo i różnice stanowe nie miały tu nic do rzeczy.
A na kartę zdążyła spojrzeć. Ktoś, cholera, artysta, tempera jego mać, namalował Zygfryda dokładnie tak, jak ona go widziała. Trochę podobnie do tego, jaki był na początku w Wyzimie, trochę do tego, jaki był w Tretogorze – bardziej zamyślony, jakby czymś nieustannie się frasował – a trochę podobnie do tego, jaki był wtedy, w Jasnej.
Kiedy tylko Shani została sama, natychmiast zaczęła pisać list do Jaskra, żeby przesłał na przeprosiny dwie talie. Najnowsze, najładniejsze i najdroższe, bo dlaczego nie, stać go było. A Nastka zasłużyła przynajmniej na to, żeby móc sobie w spokoju powzdychać do portretu na pięknie wykonanej karcie. I żeby móc wreszcie zagrać z przyjaciółką. Co tam, pomyślała Shani, to niewielki wysiłek, mogę chociaż tyle. Bo przeprosić nie mogła, zresztą nie wiedziałaby za co. I musiałaby wytłumaczyć, że z Zygfrydem to wcale nie o szlachectwo czy… Za dużo musiałaby tłumaczyć.
Zamiast tego napisała więc w liście, że za cenę dwóch nowiutkich talii do gwinta gotowa jest ukochanemu synowi Jaskra wybryk darować i dać mu drugą szansę. Na jakiś czas. Ściśle określony. Bo przecież, jako pedagog, o elemencie wychowawczym zapomnieć nie mogła.
. . .
W dniu, w którym przyszła przesyłka od Jaskra – zawierająca uniżone przeprosiny oraz dwie nowiutkie, śliczne talie kart – Shani poświęciła całe bez mała popołudnie na grę w gwinta i rozmowę z przyjaciółką. To znaczy, mówiła Nastka, a Shani słuchała.
Słuchała wynurzeń o nieszczęsnej Nastki…. Cóż, „miłość" to było może zbyt wielkie słowo, „fascynacja" może lepsze, ale też nie oddające w pełni charakteru problemu. W każdym razie, jak zwał tak zwał, wynurzenia były o nieszczęsnym Nastki zakochaniu, bo z braku lepszego słowa Shani zdecydowała się w końcu na to.
Sama Shani w głębi duszy nadal była idealistką, mimo wszystko, to fakt. Jeśli natomiast słowo „idealistka" przystawało do Shani, na Nastkę brakowało słów w mowie ludzkiej, krasnoludzkiej, gnomej, elfiej i w ogóle wszelakiej. Nastka bowiem wciąż wierzyła, że świat jest dobry – a przynajmniej taki być potrafi – i nawet w tym swoim sierocińcu potrafiła się tego dopatrzeć, bo ostatecznie to jednak przecież dobre było, że sierotkami miał się kto zająć. No było, Shani zaprzeczyć nie mogła, ale dobrym by tego nie nazwała. Dobry byłby świat, w którym sierot nie było. A świat, jak wielokrotnie miała okazję się przekonać, wcale dobry nie był. Potrafił być lepszy, czasami, bardzo rzadko. Częściej trochę potrafił być mniej zły.
Nastka była więc nieszczęśliwie zakochana w zupełnie niedostępnym dla niej rycerzu… Ale, z właściwym jej podejściem do życia, była z tym całkiem szczęśliwa. Bo miała sobie, jak tłumaczyła cierpliwie słuchającej Shani, ten ideał, nieosiągalny i bardzo daleko, no i bardzo dobrze, bo to wiadomo, jaki by się w życiu okazał? A tak miała Nastka swojego idealnego rycerza, który w piękny sposób dopełniał jej obraz tego dobra w świecie.
A Shani, jednym uchem nadal słuchając przyjaciółki, stwierdziła, że ideałem w żadnym razie Zygfryd nie był, co i nie dziwota, bo ideały miały to do siebie, że cholernie ciężko było je spotkać w prawdziwym życiu. Idealny więc nie był, swoje za uszami miał – pamiętała Wyzimę, nawet po tylu latach, pamiętała błędy Zakonu i swojego rycerza, i błędy innych też pamiętała, bo mało kto był wtedy bez winy, poza tymi prostymi ludźmi, którzy, cokolwiek by się nie działo, zawsze najbardziej obrywali od życia. Ale to było kiedyś. Bo Shani pamiętała też wyraźnie, o wiele wyraźniej niż tamto, innego Zygfryda, dorosłego, zmienionego, a jednak przecież bardzo podobnego. I stwierdziła, że był jednym z tych rzadkich, mimo wszystko dobrych elementów świata. Na więcej rozważań szczęśliwie nie miała czasu, bo Nastka radosnym okrzykiem obwieściła zwycięstwo i trzeba było tasować karty do kolejnej rozgrywki.
Kiedy więc naprawdę późnym popołudniem Shani opuściła wreszcie gmach uniwersytetu, miała szczerą nadzieję, że wyrobiła już limit dopustów bożych na jeden dzień. Ale gdy tylko przekroczyła próg domu i ujrzała jak jej syn, z niezwykłą nawet dla niego powagą malującą się na obliczu, nerwowo spaceruje w tę i z powrotem, domyśliła się, że najgorsze jeszcze przed nią.
- No? – zapytała krótko.
Zygfryd splótł dłonie za plecami.
- Chciałem porozmawiać – wydusił wreszcie.
Shani powoli kiwnęła głową. To, że Kalkstein, u którego Zygfryd terminował, znów wplątał się w jakieś kłopoty, aż tak by jej syna nie frasowało, bo było to na porządku dziennym. Zresztą dlatego właśnie ze wszystkich studentów alchemii Kalkstein wybrał Zygfryda – bo chłopak potrafił nieźle robić mieczem i znakomicie się spisywał jako ten, który wyciągał Kalksteina z kłopotów. A że od czasów jakiejś przygody z wieżą, w której brał udział także znajomy wiedźmin, Kalkstein zapałał nagłą miłością do wypraw naukowych, Zygfryd miał świetną okazję, by zobaczyć kawałek świata i przeżyć parę przygód. Ogólnie rzecz biorąc, współpraca obu panów układała się znakomicie.
Nie, o Kalksteina chodzić nie mogło. Ani nie o zawalone studia czy oblany egzamin, bo o tym Shani, będąc kadrą uniwersytecką, wiedziałaby jeszcze przed synem.
Spodziewała się więc raczej tego, czego w podobnej sytuacji można się było spodziewać z ust przeciętnego siedemnastolatka – to znaczy, że znalazł jakąś pannę, zakochali się, spotykali się w tajemnicy, a teraz okazało się, że panna jest w ciąży – nieszczególnie może rozsądne, kiedy było się niezbyt zamożnym studentem, ale też przypadek dość częsty i bardzo ludzki. Shani nie zamierzała więc robić synowi awantury, a jedynie spokojnie z nim porozmawiać, jak dorosły z (prawie) dorosłym.
Zygfryd odchrząknął cicho, zebrał się w sobie, wyprostował.
- Mamo… Chciałbym wstąpić do Zakonu Płonącej Róży.
A Shani, wbrew wcześniejszym zamiarom, jednak zrobiła awanturę. Bo dopusty boże swoją drogą, ale przecież powinny być, cholera, jakieś granice.
