Był raz sobie chłopiec mały,
zwał się pięknie: Potter Harry.
Nie był to wcale chłopiec na schwał,
anemię, niedożywienie za sobą miał.
Nos okulary mu zdobiły,
od czasu, do czasu przypadkiem się zbiły.
Włosy na głowie okropnie sterczały,
bywało, że węże z nim rozmawiały.
I przyszedł gajowy co gromko powiedział:
„Nie będziesz dłużej ty tutaj siedział,
magi się trzeba uczyć raz dwa,
tak jak robiła rodzina twa."
I o Sam-Wiesz-Kim wspomniał co nieco,
tym co się po nocach śni niegrzecznym dzieciom.
Zaraz też poszli robić zakupy.
No i zebrali wszystko do kupy:
kociołki, szaty, różdżki i sowy.
„I nic nie szkodzi, że jesteś nowy,
na peron pójdziesz i w pociąg wsiądziesz,
zaraz w magicznej szkole wysiądziesz."
Że peron ma numer dziewięć, trzy czwarte,
Hagrid uznał wspomnienia nie warte.
Na szczęście ruda pani pomogła.
(Synka swojego do szkoły wiodła).
Zaraz się chłopcy zaprzyjaźnili,
pewnego blondyna czymś urazili.
Ledwo tylko buzie otworzyli
na całe życie wroga stworzyli.
Kiedy z pociągu wreszcie wysiedli,
do łódek chybotliwych ich zaraz wiedli.
Kiedy do szkoły już dopłynęli
kapelusz do domu chłopca przydzielił.
Zaraz też młodzież uciśnioną
przywitało szlachetne grono.
Straszny mężczyzna w czarnej szacie,
wariat przy dyrektorskim blacie,
kobieta-kot i jeden karzełek
to najważniejsi nauczyciele.
Jest i w śmierdzącym turbanie jąkała,
prawdziwa szkoły tej zakała.
Lecz kocha tą szkołę nasz mały Harry,
wszak czasy magiczne dla niego nastały!
