Link do oryginału: s/9559865/1/
Autor: Terrific Lunacy
Tłumaczenie: Disharmonie
Zgoda: Jak najbardziej!
{AU!} Po tym jak społeczeństwo, które znamy, się rozpadło, ludzkość została zmuszona, by walczyć o przetrwanie. Po dekadzie chaosu i anarchii, zaczęło formować się nowe społeczeństwo. Lordowie starają się zgromadzić wokół siebie jak najlepszych popleczników i walczą z innymi grupami o terytorium. Młody Harry Potter stara się trzymać z dala od kłopotów, ale kiedy nowy lord z niekonwencjonalnymi pomysłami dostrzega jego niezwykły talent, jego spokojne życie zostaje wywrócone do góry nogami. Uzbrojony jedynie w swój spryt, Harry musi przetrwać jedną katastrofę po drugiej, bezustannie starając się poznać swoją przeszłość i uświadomić pewnego zadufanego w sobie drania o istnieniu prywatnej przestrzeni. TMR/HP
Rozdział pierwszy
Dwadzieścia lat temu społeczeństwo się rozpadło.
Nie sposób znaleźć na to innego określenia; jednego dnia wciąż istniało, ledwo się trzymając, a następnego nie było niczego. Należało przyznać, że to, jak ludzie walczyli z klęskami żywiołowymi, zmianami klimatu oraz największymi epidemiami wirusów, wykorzystując pozornie nieskończoną ilość nowych wynalazków, technik i pomysłów, które pozwalały im szybko przystosować się do nowych okoliczności, było po prostu niesamowite.
Dopóki nie nadszedł głód. Dopóki nie było zbyt wiele ust do wykarmienia. Dopóki wszyscy, bez względu na dzierżone przedtem funkcje, nie zaczęli koncentrować się tylko na tym, aby znaleźć, ukraść, wytworzyć, podzielić się, zabić za jedzenie.
Bez dostępu do podstawowych usług publicznych i braku możliwości produkcji leków, światem zawładnęły chaos i choroby, pozwalając przetrwać jedynie szczęśliwcom. To, co niegdyś było zwykłym zapaleniem płuc, nagle stało się zwiastunem śmierci. Ze względu na szerzące się bezprawie, nikt nie był bezpieczny; człowiek, którego miałeś za sąsiada przez dziesięć lat, w każdej chwili mógł po prostu zastrzelić cię dla kromki chleba.
Niewyobrażalna ilość ludzi, która przez wieki zajmowała się produkcją, w ciągu zaledwie kilku lat została zredukowana do kilku tysięcy.
Ocalali mogli zacząć od nowa, jednak raz upadłe społeczeństwo nie było w stanie podnieść się tak szybko, nawet jeśli przyczyna zniszczeń - zbyt duża ilość ludzi - nie stanowiła już dłużej problemu.
Po jakichś pięciu latach totalnej anarchii i chaosu, ludzie jeszcze raz udowodnili, że nawet jeśli przyszło co do czego, nie oglądali się za siebie, gdyż w rzeczywistości byli istotami społecznymi - zaczęli formować grupy.
Początkowo stanowiły one kompletnie przypadkowy zbiór osób, nie miały na celu nic ponad interakcję i zapewnienie sobie schronienia; kilka lat później stworzyły trzon nowego społeczeństwa.
Zaczęły pojawiać się osoby, nazywające siebie lordami; zajęli się oni tworzeniem własnych grup, skrupulatnie wybierając członków. Chociaż dynamika tych ugrupowań była wciąż zmieniającym się procesem, nowe szybko formowały się i rozpadały, niekiedy dzieląc się na kilka mniejszych, bądź też łącząc się z innymi - lordowie niezmiennie znajdowali się w centrum, wokół którego wszystko się kręciło.
Silne grupy nie miały automatycznie większej ilości członków. Dużo bardziej istotne dla lordów było zapanowanie nad nimi i utrzymanie dyscypliny. Silni lordowie mieli siłę do przejęcia coraz to większych ilości terytoriów od innych, słabszych grup, aby zapewnić swojej większą ilość jedzenia i ochrony, a co za tym szło, bardziej ją wzmocnić.
Oczywiście, zwłaszcza w początkowym okresie, były ważne możliwości fizyczne członków, jednak z czasem dużo większą wagę przykładało się do błyskotliwych strategii, nowych broni i sojuszy.
Nim ludzkość w końcu przyzwyczaiła się do nowego systemu kierującego światem i zaczęła ponownie, powoli, starać się o dzieci, minęło dziesięć lat.
Każde z dzieci powitych przez pierwsze dziesięć lat chaosu zostawało porzucone i nie miało realnej szansy na przeżycie. Ten sam los spotykał te, które narodziły się przed rozpadem. Kiedy rodziny umierały bądź rodzice zostali zabici, nie było nikogo, kto zaopiekowałby się maluchami. Żadne dziecko, które nie zostało wychowywane przez ojca i matkę, nie miało szansy znaleźć sobie jedzenia, więc te, które przed rozpadem społeczeństwa nie miały przynajmniej dziesięciu lat, umierały.
Ostatnia dekada przed rozpadem i pierwsza po nim, stworzyły niemal dwudziestoletnią szczelinę, między nowo poczętymi dziećmi, w nowym społeczeństwie znanymi jako pierwsze pokolenie, i dorosłymi - weteranami - którzy przetrwali chaos i mieli teraz przynajmniej po trzydzieści lat.
Tych pomiędzy nazywano straconym pokoleniem - nie mieli wspomnień ze starego świata, które mogli dzielić z weteranami, nic więc dziwnego, że dla społeczeństwa nie okazali się zbyt przydatni.
Niesamowite było to, że nawet po tym, co przeszła cała ludzkość, zawsze znalazła się grupa osób, która nigdy nie przynależała.
Jedną z nich był Harry Potter.
To, jakim cudem przetrwał, było tajemnicą nawet dla niego. Miał rok, kiedy społeczeństwo się rozpadło. Nie pamiętał swoich rodziców czy kogokolwiek innego, a jedyne, co zostało po jego dawnym życiu, to akt urodzenia.
Teraz, mając dwadzieścia jeden lat, znajdował się dokładnie w środku straconej generacji. Nie pomagało również, że nie wyglądał na swój wiek. Gdyby sprawiał wrażenie starszego, mógłby udawać, że należy do weteranów. W każdym razie, był raczej drobnym, acz interesującym młodzieńcem z piękna twarzą, niesforną czupryną czarnych włosów i niezwykłymi, zielonymi oczami.
Gdyby miał inny charakter, jego wygląd wystarczyłby mu, żeby zarobić na życie wśród weteranów. Jednak zupełnie go to nie obchodziło. Większość czasu jego twarz pokrywał czarny pył węglowy, a pęcherze i drobne cięcia zdobiły delikatne dłonie. Jego zbyt duże, ale wygodne, ubrania były brudne od smaru.
Remus nazywał go inżynierem. Powiedział, że takim mianem nazywano ludzi, którzy wynajdywali nowe rzeczy, tworzyli maszyny. Harry nie kłócił się z nim odkąd zaczął tworzyć nowe wynalazki, ale jego pasją były nauki ścisłe. Zwłaszcza chemia. Fascynowało go tworzenie materiałów wybuchowych z samozapłonem, a także takich, których celem było podrażnienie układu nerwowego w połączeniu z innymi, pozornie nieszkodliwymi, substancjami.
O naukach ścisłych i technologii wiedział wszystko, co kiedykolwiek zostało zapisane na stronicach książek, nawet jeśli większości z opisanych rzeczy nigdy nie widział. Remus uznawał za dziwne, że jako osobnik ze straconego pokolenia, nie posiadający wspomnień o starym świecie, był najlepszym inżynierem w nowym świecie.
Potrafił zbudować cokolwiek chciał. Jeśli ktoś potrzebował czegoś, co przetransportowałoby go na drugą stronę ściany, zbudował ci uprząż ze śrubą powietrzną, mogącą utrzymać cię w powietrzu przez dwie minuty. Jeśli potrzebował nowej broni, która zatrzymałaby dziesiątki ludzi, nie zabijając ich, był gotów zbudować pistolet wytwarzający fale dźwiękowe, które unieruchamiały wszystkich w promieniu dziesięciu metrów. To, co tworzył, graniczyło z magią. Bez względu na to, kto rozkładał jego wynalazki na części pierwsze i próbował je odtworzyć, nie był w stanie tego zrobić ze względu na niezwykle zaawansowany mechanizm wewnętrzny.
Z tego powodu nikt w mieście go nie zaczepiał. Nie ryzykowano bycia jego wrogiem, gdyż długopis, który właśnie trzymał, mógł stać się śmiercionośną bronią.
.
.
Harry wydał z siebie rozdrażnione westchnienie. Szukał swojego nowo skonstruowanego noża; co prawda samego ostrza nie stworzył, jednak klient chciał, by było ono niewidzialne, więc Harry musiał przygotować specjalną mieszankę farb, której celem było przystosowywanie się broni do otoczenia niczym kameleon, jak przynajmniej powszechnie sądzono.
Powinienem był poczekać z zaaplikowaniem farby, pomyślał, wściekły na siebie samego. Za nic w świecie nie mógł znaleźć tego cholernego noża, który tak sprytnie się przed nim ukrył.
Zresztą, znalezienie czegokolwiek w jego pracowni graniczyło z cudem, jako że żył i pracował w jednym pomieszczeniu, który przypominał bardziej magazyn niż mieszkanie.
Przy wejściu znajdowały się półki oraz trochę miejsca przeznaczonego dla klientów. Dalej mieścił się kontuar, na którym znajdowało się to, co Harry nazywał zorganizowanym chaosem.
Setki części i na wpół skończonych projektów zostały poupychane na półki, ale także leżały na podłodze, pośród szybko tworzonych notatek, które wyścielały podłogę niczym koc.
Po drugiej stronie pomieszczenia kawałek wolnej przestrzeni zajmowała kuchnia, stół i łóżko. Duże regały stojące między sklepem, a częścią zamieszkaną, służyły Harry'emu za ochronę przed tymi, którzy zdecydowaliby się przejść przez pomieszczenie i wtargnąć na prywatny teren; z dużym prawdopodobieństwem stanęliby wtedy na urządzeniu wybuchowym.
Harry znowu westchnął. Będzie musiał kupić nowe ostrze i ponownie zmieszać farby. Klient nie będzie zadowolony z opóźnienia.
Dostrzegł przez okno Remusa Lupina idącego pospiesznie w kierunku jego sklepu. Remus był weteranem, jednym z niewielu ludzi, którzy odwiedzali Harry'ego nie tylko w interesach.
Wraz ze swoim parterem, Syriuszem, mieszkał w pobliskiej części miasta. Nie mówili zbyt wiele o swojej przeszłości, ale z tego co Harry wiedział, przyjaźnili się od dziecka. Dwóch przyjaciół, którzy przeszli razem przez chaos i pozostali przy życiu, było rzadkością. Mało kto utrzymywał znajomości sprzed rozpadu.
Harry lubił tę dwójkę. Szanowali go i traktowali jak równego sobie, a nie kogoś młodego, kto był tylko zwykłym szczęściarzem, któremu udało się przetrwać. Wiedzieli, że umiejętności Harry'ego czyniły go bezcennym i to jego inteligencja, a nie szczęście, odegrały główną rolę w jego przetrwaniu.
Remus wszedł do sklepu i z uśmiechem skierował się do Harry'ego, niemal podskakując z podekscytowania.
Harry musiał powstrzymać się przed przewróceniem oczami z rozdrażnieniem. Znał swojego przyjaciela wystarczająco dobrze, by przypuszczać, co wprawiło go w tak dobry nastrój.
― Witaj, Remusie.
― Cześć, Harry, jest bezpiecznie? ― zapytał, szczerząc się, jakby myślał o ostatnim razie, gdy Syriusz wszedł do sklepu i spędził kolejną godzinę nieruchomo zawieszonym w powietrzu przez pole siłowe, nim Harry w końcu wrócił do domu.
― Na tyle, ile to możliwe ― wyszczerzył się w odpowiedzi i Remus zrobił kilka ostrożnych kroków. ― Co tam? Potrzebujesz czegoś?
― Nie, dzisiaj nie. Słyszałeś wiadomości? ― zapytał mężczyzna z ledwo powstrzymywaną ekscytacją.
Pytanie było niepotrzebne. Remus wiedział, że Harry nie śledził wydarzeń lokalnych.
― Nie. To coś dobrego czy złego?
― Hmm, trudno powiedzieć ― zaczął Remus. ― Chodzi o nową grupę…
― Remusie, ile razy mam ci powtarzać, że nie jestem zainteresowany? ― westchnął Harry, już nieco bardziej rozdrażniony.
Remus i Syriusz byli członkami grupy Feniksa, której przewodził lord Dumbledore i która, od jakiegoś czasu, stanowiła najsilniejszą grupę w mieście.
Byli tak przyjaźni, jak to tylko możliwe, zostawiając pomniejszym grupom trochę terytorium i nie mając nic przeciwko tym, którzy nie zostali ich członkami. To był powód, dla którego Harry został w Londynie. Z tego co słyszał, nie istniały inne miejsca, gdzie nie trzeba było przynależeć do grupy.
Harry'emu nie podobał się pomysł, by ludźmi kierowali lordowie, zwłaszcza że dbali tylko o siebie i manipulowali innymi, składając czcze obietnice, by ci do nich dołączyli.
A kiedy tak się stało, nigdy więcej nawet nie widzieli owego lorda; do tego, jeśli tylko nie spełniali swojej roli bądź ulegali kontuzji, tamci byli gotowi ich wyrzucić.
Harry był szczęśliwy, żyjąc na własną rękę. Wiedział, że jego wynalazków często używano w bitwach grup, ale nigdy nie zadawał pytań, a w zamian nie zmuszano go, by wybrał konkretne ugrupowanie. Zamiast tego, z całych sił, starał się pozostać neutralnym i nie dać wciągnąć się w przepychanki polityczne.
Remus i Syriusz chcieli, by Harry dołączył do ich grupy, gdy tylko dostrzegli w nim potencjał i zrozumieli, że z jego bystrym umysłem i arsenałem nieznanych broni, uczyniłby ją naprawdę silną.
Ale po krótkiej rozmowie z lordem Dumbledore'em - pseudonim Feniks - zdecydował, że chociaż bardzo lubił swoich przyjaciół, nie mógłby zmusić się do przysiężenia posłuszeństwa starcowi, który udawał przyjaznego, idealnego dziadka, choć ledwie noc wcześniej rozkazał zabić małą grupę dwudziestu ludzi, ponieważ jeden z nich złamał którąś z zasad.
Harry wiedział, że by przetrwać, musisz zabić, nie był głupi. Ale jeśli już coś robisz, powinieneś mówić o tym wprost, nie udając, że nie miałeś wyboru, że to dla większego dobra, aby tylko wszystkich zadowolić.
Ale nawet jeśli nie lubił lorda Dumbledore'a, nie opuścił miasta. Jakiś czas temu silne grupy zaczęły wysyłać delegacje złożone z kilku członków na zwiady w poszukiwaniu innych miast, w których kryły się obiecujące talenty, rekrutując każdego, kto nie był jeszcze w żadnym ugrupowaniu.
Kiedy stało się jasne, że Harry nie dołączy do Feniksa, Remus i Syriusz wydawali się postawić sobie za cel znalezienie mu innej grupy. Harry doceniał ich troskę, ale każdy lord, którego spotkał, okazał się tylko kolejną nieinteresującą osobą i chłopak zawsze zastanawiał się, dlaczego ludzie w ogóle za nimi podążali.
Najgorszy ze wszystkich był lord Lockhart, który, otoczony przez kobiety, w zamian za wynalazki Harry'ego, obiecał mu nauczyć go cielesnych rozkoszy - jakby te mogły, w jakikolwiek sposób, być dla niego użyteczne.
Niezdolny do odpowiedzi, Harry wyszedł bez słowa, a kiedy Remus z Syriuszem zaczęli zasypywać go pytaniami, po prostu powiedział im, że lord Lockhart miał wielkie szczęście, że przeżył.
Od tej pory nie zmuszali go do spotkań z kolejnymi lordami.
― Daj spokój, Harry, pozwól mi chociaż skończyć! ― jęknął Remus
― Jasne ― mruknął.
― Więęęęc, to nowa grupa, znaczy, z tego co słyszałem, nie jest nowa, ale przybyli z dość daleka…
― Czekaj, cała grupa wyruszyła na zwiady? ― przerwał nieco zaskoczony Harry.
To nie zdarzało się często. Zazwyczaj lordowie po prostu wysyłali małą grupkę, by wróciła z nowymi rekrutami. A większość ugrupowań zrezygnowała i z tego, bowiem nieprzydzieleni osobnicy stanowili rzadkość. Silne grupy po prostu czekały, aż ludzie do nich przyjdą, błagając o możliwość dołączenia. Lordowie wówczas testowali ich możliwości i, jeśli wykazywali obiecujący talent - umiejętności bitewne, medyczną wiedzę i inne użyteczne zdolności - przyjmowali ich.
Często zdarzało się również, że osoba aspirująca na członka, okazywała się mieć lepsze umiejętności od tego, który aktualnie zajmował dane stanowisko. Wówczas obecny członek zostawał po prostu wyrzucany. By zostać w silnej grupie, należało stać się najlepszym w tym, co się robiło.
Kolejny powód, by pozostać niezależnym. W końcu, co Harry mógłby zaoferować, jak ich zachęcić? Cześć, jestem dobry w tworzeniu różnych rzeczy?
Oczywiście Harry wiedział, że byłby nieocenionym atutem, ale większość lordów nie wykraczała myślą poza najbardziej przeciętne talenty. Aby w pełni wykorzystać potencjał jego umysłu, musieliby dopuścić go i pozwolić nadzorować plany, by mógł zająć się przygotowaniem odpowiedniego wyposażenia. To także znaczyłoby, że jako początkujący, miałby dostęp do najważniejszych planów. Nie wspominając, że należał do straconego pokolenia.
― Słyszałem, że trzymają swoją bazę w sekrecie.
― Czyli nic nowego ― zadumał się Harry.
Grupa miała swoją siedzibę albo w mieście, albo ukrytą na obrzeżach.
― Nie, nie, czekaj ― powiedział pośpiesznie Remus. ― Z tego co słyszałem, lord podróżuje osobiście. Z częścią grupy dla ochrony, oczywiście, ale sam bierze udział w poszukiwaniach.
― Hmmm, więc nie przeszkadza mu brudzenie sobie rąk zwykłą pracą?
― Dokładnie! ― wyszczerzył się Remus ― Daj spokój, Harry, zawsze narzekałeś że lordowie szukają silnych członków, a sami nie posiadają mocy.
― Tylko dlatego, że podróżuje, nie znaczy, iż ma jakikolwiek talent poza manipulowaniem ― zaoponował Harry, po czym zaczął przekładać porozrzucane po kontuarze przedmioty, łudząc się, że znajdzie tam swoje zagubione ostrze.
Remus wyglądał na nieco zranionego i Harry aż zamrugał. Nienawidził zawodzić bliskich sobie osób, cholera jasna.
― Więc wiesz, jaki jest? ― zapytał, a nadzieja momentalnie powróciła do oczu Remusa na wskutek jego zainteresowania.
― Cóż, słyszałem że ma niesamowicie silna grupę. Pojawiły się plotki, że członkowie również byli lordami, nim do niego dołączyli!
― W takim razie musi być strasznym potworem, skoro ich do tego zmusił.
Remus posłał mu zawiedzione spojrzenie.
― Lordowie są mądrzy, Harry, i bardzo dumni.
― Zadufani, jest słowem, którego bym użył...
Remus go zignorował.
― Jeśli był w stanie sprawić, że lordowie do niego dołączyli, musi być w nim coś wyjątkowego!
― Jest jeszcze bardziej zadufany w sobie ― zasugerował Harry z krzywym uśmiechem.
Remus wzniósł ręce w powietrze.
― Harry, musisz dołączyć do jakiejś grupy…
― Nie, jeśli mam wybór…
― Już niedługo ― zaczął poważnie Remus. ― Nawet lord Dumbledore zaczyna myśleć, że łatwiej byłoby mieć w mieście tylko Feniksy.
Harry prychnął.
― Myśli o tym od dawna, Remusie. Jestem zaskoczony, że nie wybił jeszcze pomniejszych grup.
Remus spojrzał na niego ze smutkiem. Nigdy nie rozmawiali o polityce przyjętej przez Dumbledore'a, ponieważ znajdowali się po różnych stronach.
― Przepraszam ― wymamrotał Harry.
― W porządku, wiem to. Nie jestem głupi. Ale martwimy się o ciebie i nie chcemy, byś został zraniony. Poleciłbym ci wręcz opuszczenie miasta, ale gdzie miałbyś pójść? Proszę, Harry, po prostu chcemy, byś był bezpieczny. A świat taki nie jest, zwłaszcza jeśli nie masz nikogo, kto by cie chronił! Mógłbyś chociaż przemyśleć możliwość spotkania się z nowym lordem?
Remus patrzył na niego iście szczenięcym wzrokiem. Cholera by to wzięła!
― Sam mogę się chronić ― prychnął.
― Musiałbym być głupi, by w to wątpić! Ale życie to coś więcej, niż siedzenie tu w samotności i wynajdowanie coraz to nowszych pułapek, mających utrzymać obcych z dala od ciebie!
― Cóż, nigdy nie znałem innego życia! ― odparł Harry.
― Myślisz, że dlaczego tak desperacko staramy się ci je pokazać? ― krzyknął mężczyzna.
Harry westchnął; bolało go widzieć Remusa w takim stanie.
― Spójrz, po prostu nie jestem osobą, która podąża za innymi. Nie potrafię zaufać ludziom tak jak ty Dumbedore'owi.
Remus uśmiechnął się smutno.
― To dlatego, że wszyscy w porównaniu z tobą są idiotami. To normalne, że nie ufa się tym, których uważa się za głupich.
Harry nie mógł poradzić nic na to, że odwzajemnił uśmiech.
― To był komplement czy zniewaga?
― Słyszałem, że ten nowy lord jest niebywale inteligentny... ― zaczął Remus.
― Na miłość boską, Remusie! Nigdy nie spotkałem bardziej upartej od ciebie osoby ― zaśmiał się Harry.
― W takim razie powinieneś poznać siebie ― mruknął Remus. ― Jestem nikim w porównaniu z tobą.
― Nieważne! Wygrałeś! Gdzie mogę spotkać tego cudownego lorda? ― zapytał, tylko po to, by Remus dał mu spokój.
Twarz mężczyzny rozjaśniła się.
― Słyszałem, że organizuje coś w rodzaju imprezy, w miejscowej gospodzie, dzisiejszego wieczoru. Najwyraźniej zaprosi wszystkich, którzy mogliby do niego dołączyć.
― Och, a więc nawet nie wiemy, czy mnie zaprasza ― odetchnął Harry, starając się jednak nie brzmieć na zbyt pełnego nadziei.
― Szczerze w to wątpię. A jeśli byłaby to prawda, okazałby się zbyt głupi, by zasługiwać na naszego małego Harry'ego ― droczył się.
― Nie jestem aż taki mały! ― zaprotestował, ale Remus tylko się zaśmiał i ruszył w kierunku drzwi.
Odwrócił się jeszcze przed wyjściem.
― Ale obiecaj mi, że pójdziesz.
― Jeśli to cię uszczęśliwi...
― Zdecydowanie.
― W porządku, obiecuję.
Remus rozpromienił się i wyszedł.
Harry odwrócił się od kontuaru - wciąż nie było ani śladu ostrza - i zaczął zastanawiać się, jak mógłby zostać zaproszony, skoro grupa nawet nie miała pojęcia o jego istnieniu.
Och, cóż, jeśli nie dostanie zaproszenia, to nawet lepiej; będzie mógł wykorzystać wieczór, by zmieszać nowe farby na nóż.
O dziesiątej wieczorem zdecydował, że nie zostanie zaproszony. Nie mógł nic poradzić na to, że zaczął zastanawiać się, dlaczego tak się stało.
Nie było niezwykłe, by próbować przeciągnąć na swoją stronę członków innych grup, ale prościej zdawało się złowić tych, którzy wciąż nie mieli swojej grupy. A z tego, co Harry wiedział, był jedynym nieprzydzielonym członkiem w mieście.
Tak czy inaczej, obiecał Remusowi że pójdzie, jeśli zostanie zaproszony, więc wciąż dotrzyma obietnicy.
Zamknął sklep i poszedł do łóżka.
.
.
Nagle się obudził. Coś eksplodowało.
Usłyszał przeklinanie i krzyki Z tego co mógł się zorientować, w pomieszczeniu musiały znajdować się trzy osoby.
Wstał szybko i ruszył w kierunku zamieszania. Był uzbrojony, ale nie sądził, by obcy chcieli go skrzywdzić. Nikt nigdy go nie atakował, kim więc do diabła oni byli?
Był pewien, że jeden z mężczyzn leżał na ziemi; jego twarz wykrzywiał ból, lewa noga leżała oddzielona od reszty ciała, a krew lała się z otwartej rany. Trzech innych klęczało przy nim, klnąc.
― Co to, do kurwy nędzy, było? ― wrzeszczał jeden.
― Mała, przenośna mina. Ale nie powinna znajdować się na podłodze; dotykał półek? ― zapytał chłodno Harry.
― Kim jesteś? To ty je tam położyłeś, draniu? Tylko poczekaj, aż dostanę cię w swoje ręce! ― wrzasną inny, a jego twarz wykrzywił wściekły grymas.
Poszkodowany mężczyzna niewątpliwie był ich przyjacielem. Harry poczuł się źle - kaleka nie pożyje już długo. Prawdą było, że większość jego wynalazków stanowiła zagrożenie, ale Harry zawsze cenił ludzkie życie.
― Sugeruję, żebyś poczekał z tym, dopóki nie obejrzy go lekarz ― powiedział spokojnie Harry.
Cholera, dlaczego nie mogli trzymać rąk przy sobie! Nienawidził, gdy ktoś ranił się przez swoją czysta głupotę. Wyglądali bardziej na zdesperowanych niż wściekłych, a mężczyzna nie przeżyje, jeśli szybko nie powstrzymają krwotoku.
Nie przejął się tym, że zamierzają go skrzywdzić. Z tego co mógł stwierdzić, nikt nie chciał go martwym; był zdecydowanie bardziej użyteczny żywym, kiedy jego umysł wciąż pracował. A oni nawet nie ruszyli w jego kierunku, wbrew swoim groźbom.
Harry odłożył swój pistolet błyskowy i zdjął z jednej z półek kilka bandaży. Nic wielkiego, ale od czegoś trzeba było zacząć.
Kiedy zaczął zbliżać się do poszkodowanego mężczyzny, któryś złapał go mocno od tyłu i włożył mu coś na głowę. Harry zaklął i zaczął kopać. Nie mógł nic zobaczyć, a jego pistolet błyskowy został na pobliskiej półce. Pięknie.
Jak głupi mogą być? , pomyślał wściekle. Widzieli, że chciał im pomóc, co do diabła mogło być ważniejsze, niż ich przyjaciel?
― Harry Potter, jak przypuszczam? ― dobiegł go jeszcze jeden głos ― Idziesz z nami.
Czwartego mężczyzny, w przeciwieństwie do jego towarzyszy, z pewnością nie obchodził stan rannego. Harry chciał powiedzieć im, że ich przyjaciel umrze, jeśli nie pozwolą mu pomóc, ale wtedy coś uderzyło go mocno w głowę i zemdlał.
