Kwestie honorowe

Przyjazdy gości na zamek, kiedy człowiek już dorósł i się napatrzył, wcale nie były takie interesujące, jak by się mogło wydawać. Dostojni rycerze najczęściej nie mieli wcale ochoty opowiadać o bohaterskich czynach, zbywali machnięciem ręki, a między sobą rozmawiali o rzeczach nudnych, cenach zboża, słupkach granicznych albo kłopotach z nieludźmi. Na ucztach zaś, kiedy już zaczynało robić się naprawdę zabawnie, ochmistrzyni przychodziła i odsyłała do spania. I nieważne, że tym razem w Denesle gości sam król. Pożegnać się z gośćmi, odmówić modlitwę i spać. Bez pardonu ni apelacji, przedkładał kuzynowi Zygfryd, przemawiając z głębin swego dziesięcioletniego doświadczenia. Arjan La Valette, młodzian dziewięcioletni, w pełni się zgadzał, dodając jeszcze, że to bez sensu, bo jak goście popiją, to i tak ich wszędzie słychać. Zdania Radowida, liczącego sobie zaledwie sześć wiosen, młodzieńcy nie raczyli brać pod uwagę. I bez tego dostarczał im wystarczająco powodów do irytacji.

Z samego rana królewicz Radowid wyraził życzenie opuszczenia fraucymeru i pobawienia się z chłopcami. Czy raczej, zdaniem Arjana, psucia chłopcom zabawy. Królewicz, może z racji noszenia dziecięcej sukienki, biegał przeraźliwie wolno. Zagadek nie znał, księżniczką ani smokiem być nie chciał, a w trzech się pojedynkować jakoś głupio. Miał co prawda blaszaną wiwernę, prawdziwe cudności, ale nikomu nie pozwalał jej dotykać. I ryczał za każdym razem, gdy coś szło nie po jego myśli. Czyli właściwie cały czas. A że, choć najniższy wiekiem, był też Radowid najwyższy tytułem, chłopcy zdawali sobie niejasno sprawę, że nie wypada zwyczajnie zrejterować przed nim na drugi koniec zamku ani spacyfikować wiadrem nasadzonym na głowę. Rzecz wymagała dyplomacji tak jakby. I to szybko, uznał Zygfryd, bo Arjan, nigdy cierpliwością nie grzeszący (w dodatku poddany Temerii), przy następnym wybuchu królewskiego płaczu zaczynał się już wyraźnie oglądać za jakimś cebrzykiem.

– Wasza Wysokość – przemówił tedy przyszły pan na Denesle do swego przyszłego suzerena. – Tak myślę, że myśmy, jako wasale Waszej Mości… Królewskiej, powinni wam służyć. A wyście powinni rządzić ze stolicy. I tronu. Albo wieży. Twierdzy – poprawił szybko, bo wieża za bardzo się z księżniczkami kojarzyła. – A my powinniśmy na rozkaz, no… Służyć. Hołdy składać, i przynosić sztandary...

Ale Jego Wysokość siedzieć wysoko musiał. Na przykład w komnacie sypialnej, na pierzynach spiętrzonych wspólnymi wysiłkami tak wysoko, że Radowid niemal zawadzał o baldachim swą wkrótce koronowaną głową. A rycerze pobiegną tymczasem po jakiś sztandar do złożenia u stóp. Wrócą zaraz.

– Ale ty łżesz – zachichotał Arjan, gdy zbiegali pędem po krętych schodach.

– Wcale nie! – zaprzeczył gorąco Zygfryd. – Ja tylko obiecałem. No i przecież przyjdziemy do niego. Później.

;

– Broń się!

– Stawaj!

– Za Temerię!

– Denesle!

Na dziedzińcu wrzał bój, drewniane miecze rąbały zaciekle o blaszane tarcze. Srebrne, swoich herbowych zabawek Arjan bowiem nie zabrał. A szkoda, bo pod łóżkiem trzymał hełm z przyłbicą, przydałby mu się teraz, by głupiemu Redańczykowi pokazać.

– No upadnij! Ty już umarłeś!

– Nie umarłem! – oburzył się Arjan i na dowód z impetem huknął tarczą o tarczę.

– Dostałeś w głowę!

– Trochę! Dziewczyny biją mocniej!

– Masz rozwaloną głowę!

– Paladyn Randolf zabił dziesięciu Rivów, gdy mu się mózg uszami wylewał!

– Ale ty nie jesteś Randolfem! – wrzasnął Zygfryd, teraz już rozeźlony. – I walczysz moją bronią!

Tak haniebne sknerstwo rozgniewało wreszcie Arjana. Waleczny La Valette rzucił wzgardliwie tarczą o bruk.

– To się baw sam ze sobą!

– No nie bądź taki…

Arjan zamierzał, owszem, być taki. Nie zamierzał za to dawać się pobić, ani bawić więcej tymi głupimi obcymi tarczami, ani…

Zgoda nadeszła niespodziewanie, w postaci donośnego, choć odległego jeszcze, głosu ochmistrzyni. Za którym dał się wysłyszeć równie odległy a wyraźny bek Radowida.

– ZYGFRYD! ARJAN!

Kuzyni spojrzeli po sobie i bez słowa umknęli z placu boju.

;

Umykając – przez czeladną, kuchnie, boczny korytarz, boczną sień, czyli prosto do warzywnika właściwie – młodzi wojowie porzucili broń, kontynuowanie pojedynku było tedy niemożliwe. W każdym razie na płaszczyźnie zbrojnej. Bo na honorowej zdolni byli zawsze, nawet po mało rycerskiej ucieczce. Krótko mówiąc, Zygfryd z Arjanem, upewniwszy się, że pościg nie nadciąga, zajęli się grą w wyzwania, czyli ciskaniem sobie rękawic pod nogi i wynajdywaniem coraz wymyślniejszych prób honorowych. Przeskacz od muru i z powrotem na jednej nodze. Zjedz niedojrzały agrest bez krzywienia się. Zajrzyj pomywaczce pod spódnicę. Uskub kogutowi pióro z ogona. Wejdź na dach kurnika.

I może w zemście za ten kurnik właśnie Arjan w pewnym momencie zawołał:

– Wyzywam cię, Zygfrydzie z Denesle! – Tu cisnął przeciwnikowi mocno już sfatygowaną rękawiczkę. – Pobujaj się na kołowrocie!

Zygfryd się zawahał, wysokości bowiem nie lubił, i to na ta tyle, że zrezygnował nawet z podkradania konfitur, wymagającego wejścia na wysoki zydel. No, ale wyprawy do spiżarni nie odbywają się na drodze honorowej. Całkiem odwrotnie nawet. I rzadko bierze w nich udział Arjan, a nawet jeśli, to bez takiej zadowolonej miny jak teraz. Nie można przecież dać się dziecku pokonać.

Wejście na cembrowinę poszło jeszcze szybko i sprawnie, przesadnie wysoka na szczęście nie była. Za to szeroka owszem, studnia w warzywniku była okręgiem o średnicy… sporej, tak na oko Zygfryda, w którym pociemniało raptownie. Nie, zaraz, pociemniało, bo w studnię spojrzał. Do wiadra mógłby, przy wychyleniu, ręką sięgnąć… Albo nie. Lepiej skoczyć. Na rękach bujać się ciężko, doskoczy przecież, to niedaleko przecież.

– Tchórzysz? – zapytał radośnie Arjan. I Zygfryd, z bojowym okrzykiem na ustach, skoczył.

Wiadro, jak i cała studnia, spore było, do polewania grządek lub pojenia koni. Sznur był gruby, kołowrót mocny, ciężar szczupłego dziesięciolatka mogły spokojnie wytrzymać. I wytrzymały. Ceber nie zjechał nawet specjalnie nisko, paręnaście cali zaledwie. Po kilku krew ścinających szarpnięciach i jednym przyprawiającym o bezdech przechyleniu na bok Zygfryd uznał się za uratowanego. Zakołysał się jeszcze parę razy, by wyzwania dopełnić i już mógł studnię opuścić.

Czy raczej, zrozumiał w nagłym przebłysku paniki, właśnie niespecjalnie mógł. Rękami trzymał się sznura. Tyłkiem tkwił w wiadrze. Nogi dyndały mu nad przepaścią. Krótko mówiąc, punktu oparcia brakło. Zeskoczyć nie było jak. No chyba, że do studni. Nie, oczywiście, że się da. Jakoś. Na pewno, myślał Zygfryd, kurczowo wczepiając palce w sznur. Tylko trzeba, zaraz, najważniejsze to nie patrzeć w dół.

Spojrzał w dół.

– Arjan – jęknął bezgłośnie. Zaraz jednak poprawił się: – Wyzywam cię, Arjanie La Valette!

– Rękawicy nie rzuciłeś!

– Tchórzysz!?

– Nigdy!

– Wyzywam cię! – powtórzył Zygfryd, zamykając oczy. – Leć po ochmistrzynię.

;

Może Arjan wreszcie skojarzył fakty, a może ochmistrzyni narobiła rabanu, tak czy inaczej, ku głębokiemu zawstydzeniu Zygfryda, do warzywnika zleciał się tłum. Oprócz czeladzi nadbiegli też rodzice i nawet paru gości; z natężenia lamentów sądząc, do uszu matki doszło już nawet nie, że Zygfryd nad studnią wisi, ale że na dnie studni spoczywa.

Czyli będzie lanie.

;

Eyck nie był człowiekiem skorym do rękoczynów, zwłaszcza wobec dzieci. Tym zresztą, uznał, niechybnie zajmie się Adelina, jak już przejdzie jej wybuch macierzyńskiej troski. Ech, La Valette'owie…

Upewniwszy się zatem, że Zygfryd opuścił studnię w jednym kawałku, polecił mu tylko iść do kapliczki i podziękować bogom za zratowanie od złej przygody. Wytłumaczył też, że rycerz ciska swą rękawicę wtedy jeno, gdy chce walki. Wzywanie do innych czynów, choćby i brawurowych, nie pojedynkiem jest, a zakładem. Zakład z kolei to ekwiwalent dla ludzi prostych, zdolności honorowej nie mających, i jako taki nie przystoi szlachetnie urodzonym.

– A swoją drogą – dodał Eyck, tknięty nagłą myślą. – Jakże się stało, żeś wszedł na kołowrót? Myślałem, że lękasz się przepaści?

Jego latorośl popatrzyła na swoje buty, powierciła się niespokojnie.

– Lękam się – bąknęła. – Ale tu o wyzwa… o zakład chodziło, więc wszedłem.

O, to wyznanie całkiem odmieniało postać rzeczy. Eyck, rycerz bez skazy ni zmazy, rozpromienił się nagle w poczuciu ojcowskiej dumy. Zakłady zakładami, rozrywka może i gminna, ale jakże się gniewać, gdy mu jedyny syn, dziecko drewnianym jeszcze mieczem wojujące, już w tym wieku rycerskie cnoty wykazuje? Karcić za odwagę? Łajać za zwalczenie w sobie trwogi? Niedoczekanie!

Eyck, rozjaśniony jak niebiosa wiosenne, wygłosił płomienną przemowę o konieczności stawania w szranki z własnym strachem. Przedtem zaś tkliwie zmierzwił swojemu jedynakowi włosy i porwał go do kuchni, coby jakimś ciastkiem albo pieczonym jabłkiem wykład podeprzeć.

;;;

– Zygfryd ma lęk wysokości? – zdumiała się rudowłosa medyczka, której Arjan opowiedział tę historię. – Przecież w Wyzimie co wieczór spacerował po murach, i to samym brzegiem!

Markiz uśmiechnął się do niej spomiędzy bandaży.

– Mniemam, że właśnie dlatego.