Zamiast wstępu:

Na początek chciałabym podziękować wszystkim tym, którzy postanowili dać szansę mojej wariacji na temat "post -I believe i can fly". Pragnę również uprzedzić, że występuje tu kilka aluzji do innych serii (głównie anime, mang i książek), które nie zasługują jednak na miano cross-overów. Cóż, w razie jakichkolwiek pytań - jestem do Waszej dyspozycji (gotowa na wszelką krytykę).


Bardzo często pojmujemy jak coś było dla nas ważne dopiero wtedy, gdy to stracimy. Najczęściej jednak po stracie czegoś, co zajmowało w naszym życiu istotne miejsce, zaczynamy przypisywać mu miliony pozytywnych cech, których nigdy nie miało, przez co mamy wrażenie, iż było dla nas ważne. Doktor John Watson, klnąc w myślach, zaliczył swój przypadek do tej drugiej grupy.

Tęsknił za Sherlockiem, owszem. Po tych dwóch latach miał wrażenie, że brakuje mu wszystkiego, nawet ludzkich głów w lodówce czy strzelania z pistoletu w środku nocy. Pomiatania nim i wykorzystywania do eksperymentów, albo najzwyczajniej do ciężkiej fizycznej pracy, też mu brakowało. Więcej nawet! Przez te cholerne dwa lata zdążył sobie wmówić, że to wszystko lubił, a sam pan jedyny na świecie detektyw doradczy jest uosobieniem dobroci i miłosierdzia. Dlatego właśnie, gdy młodszy z braci Holmes wrócił do niego zmęczony, zabiedzony i ze skruchą w oczach, utwierdził się w przekonaniu, że jego wyobrażenia były prawdą i wiedziony tym wyobrażeniem wymusił na Sherlocku kilka rzeczy. Generalnie obietnice sprowadzały się do tego, że Sherlock ma poinformować Johna zanim następnym razem zniknie, ma nie bawić się w kotka i myszkę z psychopatami, tylko, jak na grzecznego detektywa przystało, wysyłać ich od razu za kratki i przede wszystkim ma zacząć o siebie dbać, czyli sypiać cztery (więcej nie udało się doktorowi wynegocjować) godziny na dobę i jeść trzy posiłki dziennie, z czego przynajmniej jeden miał być pełny.

Teraz jednak do Johna docierało jak głupi był, gdy o to wszystko prosił. Bo Sherlock wcale nie był grzecznym detektywem, o nie… Był zarozumiały, bezczelny, złośliwy, nie miał zielonego pojęcia o relacjach między ludzkich, nigdy nie wiedział, kiedy powinien przestać, ani nawet czego nie powinien mówić czy robić. Może zatem Watson sam prosił się o tą idiotyczną sytuację…?

Zegarek na półce nocnej przy jego łóżku wskazywał piątą. Nieśmiałe promyki wschodzącego słońca przebijały się przez gęste chmury, które wisiały nad Londynem. Kilka małych ptaszków ćwierkało radośnie przy oknie jego sypialni, witając nowy dzień. Biegnący do pracy ludzie pozdrawiali się uprzejmie na ulicy. I wszystko było by cudownie, gdyby pewien zapatrzony w siebie bufon, cholerne „uosobienie dobra i sprawiedliwości", detektyw doradczy z niewyparzoną mordą nie spał sobie smacznie w jego łóżku.

John obejrzał się z wyrzutem przez ramię. Sherlock w prawdzie leżał bardzo blisko niego, ale nie dotykał go nawet, więc po tym wszystkim, przez co razem przeszli, głupio by zabrzmiało, gdyby oskarżył go o naruszanie przestrzeni osobistej. No i przede wszystkim spał. SPAŁ. Trudno to wyjaśnić, ale zazwyczaj jak patrzy się na kogoś, kogo się lubi, gdy ten ktoś śpi, myśli się coś w rodzaju: „o, ale słodko!". W przypadku Sherlocka, owszem, można było tak pomyśleć, ale generalnie nie było zbyt wielu osób, które go lubiły, a jeszcze mniej widziało go śpiącego, a te, które widziały (z Johnem na czele) mogą potwierdzić, że istnieje coś takiego jak „sen pretensjonalny", którego do słodkich zaliczyć się nie da. Tak właśnie, młody detektyw spał w taki sposób, że Watson zaczynał mieć wyrzuty sumienia, że w ogóle zasugerował mu coś takiego jak regularny sen i jednocześnie miał świadomość, że jeszcze większe wyrzuty sumienia będzie mieć, gdy go obudzi. Prawdopodobnie tylko dlatego nie skopał go ze swojego łóżka.

„Przynajmniej śpi…" pomyślał doktor uśmiechając się krzywo pod nosem. Najostrożniej jak tylko potrafił wyplątał się z kołdry, wstał i ruszył do łazienki. Starał się zachowywać w miarę cicho – nie wiedział w końcu, od której godziny Sherlock zaczął swój czterogodzinny sen i szczerze mówiąc, wolał nie sprawdzać, co się stanie jeśli obudzi go bez powodu przed czasem. Znał „Sherlocka cierpiącego na bezsenność" wystarczająco dobrze, by nie chcieć poznać „Sherlocka wyrwanego z drzemki".

Po szybkim prysznicu zabrał się za przygotowywanie śniadania, a było to nie lada wyzwanie. Musiało być pożywne, lekkie, wysokoenergetyczne i przede wszystkim musiało wyglądać na wystarczająco proste, by genialny detektyw nie pomyślał, że jego asystent naprawdę przejmuje się jego posiłkami… Nie, bez tego ostatniego. Samo pożywne śniadanie wystarczy. Wszystkiego mieć przecież nie można.

Nakładał właśnie jajecznicę i bekon na talerze, gdy usłyszał ciche kroki i zaskakująco pogodne:

- Dzień dobry, John.

- Dzień dobry – odpowiedział Watson uśmiechając się przez ramię do przyjaciela. Z pełnym okrucieństwa spokojem postawił oba talerze na stole i po stoczeniu zażartej bitwy na spojrzenia, zasiedli do śniadania.

- Spałem – oznajmił z dumą Sherlock. Cień uśmiechu ciągle błądził po jego ustach, gdy bardzo powoli delektował się jajecznicą (którą, z sobie tylko znanego powodu, bez przerwy zapamiętale dźgał widelcem).

- Cóż, wszystko na to wskazuje – zgodził się doktor.

- Czyżby to była dedukcja, drogi Johnie? No, no, no, chyba ćwiczyłeś gdy mnie nie było…

Watson może i nie był mistrzem dedukcji, ale sarkazm i bezczelne prowokacje wychwytywał od razu. Bez większych skrupułów kopnął detektywa w piszczel, przygotowując się również na to, że przyjaciel nie pozostanie mu dłużny. To pozornie bezsensowne kopanie trwało jakieś dobre pięć minut, obojgu było jednak bardzo potrzebne – tylko w ten sposób mogli się upewnić, że będzie jak dawniej, że mimo tych dwóch lat rozłąki wciąż stanowią zgrany duet. Spojrzeli na siebie i parsknęli śmiechem.

- No dobra, ale dlaczego spałeś w moim łóżku? – zapytał blondyn.

- W mojej sypialni są nieszczelne okna – wyjaśnił gładko Holmes niemal zupełnie poważnie. Jego oczy wciąż jednak lśniły rozbawieniem, co mogło sugerować jedynie, że detektyw miał tego dnia zbyt dobry humor, by powiedzieć przyjacielowi całą prawdę. – Jak śpię bardzo szybko się przeziębiam, a to strasznie przeszkadza mi myśleć.

- Trzeba było powiedzieć wcześniej. Jeśli chcesz możemy się zamienić sypialniami – zaproponował uprzejmie John, posyłając przyjacielowi jeden ze swoich najbardziej pociesznych uśmiechów.

- Rozważę tę propozycję – zgodził się brunet, po czym dodał z szelmowskim uśmiechem: - jak tylko rozwiążemy jakąś sprawę. Ale najpierw opowiesz mi o wszystkich istotnych rzeczach, jakie miały miejsce w ciągu tych dwóch lat.

John zamyślił się na chwilę. Dlaczego młodszy z braci Holmes go o to pytał? Z pewnością doskonale wiedział o wszystkim, o czym wiedzieć powinien… Może więc sprawdzał, na jakie szczegóły zwracał uwagę jego asystent? Kończąc powoli jajecznicę zmierzył przyjaciela wzrokiem i powoli zaczął mówić:

- Twój brat chyba miał wyrzuty sumienia, bo stawał na głowie, by zniszczyć sieć przestępczą Moriarty'ego i cię uniewinnić, tak więc nie jesteś już uważany za największego w historii oszusta. Potem dotarło do mnie, że robi to dlatego, iż najprawdopodobniej przeżyłeś dlatego postanowiłem nie wyprowadzać się z Baker Street 221b. Cóż, twoi wierni fani nigdy nie dali się zwieść Moriarty'emu i bez przerwy dodawali wpisy z różnymi potencjalnie interesującymi sprawami i na mojego bloga i na twoją stronę, dlatego doszedłem do wniosku, że nie powinienem ich zamykać, za co Lestrade był mi bardzo wdzięczny…

- John… - przerwał mu Sherlock krztusząc się ze śmiechu. – Ja się pytałem o twoje życie osobiste…

- Och… Hmm, no tak, o tym wszystkim pewnie już wiesz – westchnął lekko zażenowany doktor. – Sherlock, ty mnie ostrzegaj, kiedy zamierzasz być miły… Cóż, przez te dwa lata pracowałem w szpitalu i bezskutecznie szukałem przyszłej pani Watson. Kandydatek było kilka, ale część odbiła mi moja siostra, a reszta wygarnęła mi, że nie mogą zmarnować swojego życia z facetem, który żyje przeszłością.

- Co im odpowiadałeś?

- Mówiłem, że Sherlock Holmes nie jest moją przeszłością i że nie chcę spędzić mojego życia z kobietą, która nie potrafi zrozumieć, ile znaczy dla mnie utrata najlepszego przyjaciela – odpowiedział z zakłopotaniem John.

- Cudownie! – zawołał entuzjastycznie Sherlock zrywając się od stołu. – W takim razie wystarczy tylko, że rzucisz pracę. Sprawdzisz, czy nie podrzucili nam jakiegoś interesującego przestępstwa? Wolisz kawę czy herbatę?

Doktor machnął ręką. Właściwie nie miało to większego znaczenia, w zestawieniu z faktem, że w jednej chwili z szanowanego lekarza został zdegradowany do asystenta ekscentrycznego detektywa. Dopiero teraz przypomniał sobie, iż bycie przyjacielem młodego Holmesa, było pracą na pełen etat… i to cholernie ciężką pracą. Cóż, pewnie by ją porzucił, gdyby nie fakt, że tylko ona mogła zapewnić mu adrenalinę, której potrzebował żeby żyć. Dlatego właśnie bez większych sprzeciwów, a nawet śmiejąc się po cichu z despotyzmu Sherlocka, przeszedł do salonu, rozsiadł się na sofie z laptopem i zaczął przeglądać najnowsze zgłoszenia.

- Jakąś kobietę zdradza mąż…

- Dalej!

- Pracownik schroniska dla bezdomnych nie żyje…

- Nuda!

- Uciekł kot…

- John, proszę… - jęknął detektyw stawiając przed nim na stoliku kubek z kawą. Popijając ze swojego, dosiadł się do Watsona i pochylił się nad nim lekko tak, aby móc zerkać mu w komputer. Zdaniem Johna był stanowczo zbyt blisko (są w końcu tylko przyjaciółmi, prawda?), ale nie czuł się z tego powodu skrępowany. Wręcz przeciwnie: jego zaskakująco dobry humor coraz bardziej mu się udzielał.

- Żartuję przecież – żachnął się. – Może masz jakieś specjalne zamówienia?

- Może mam – potwierdził i oparł się ramieniem o ramię przyjaciela. Był teraz tak blisko, że blondyn czuł jego oddech rozgrzewający mu policzek i topiący jego tolerancję na zachowania z pogranicza związków męsko-męskich. Właśnie miał wyrazić swój sprzeciw, gdy Sherlock dźgnął palcem monitor. – Ktoś używa moich inicjałów! – krzyknął oburzony i wyskoczył z sofy. – Przeczytaj mi to zgłoszenie, John – zażądał, a sam zaczął przerzucać papiery z regału na biurko i papiery z biurka na podłogę, rujnując tym samym idealny porządek, jaki panował w mieszkaniu przez ostatnie dwa lata.

- „Obrazy z kolekcji Richarda Fairbrooka, zostały skradzione z Tate Gallery i zastąpione falsyfikatami. Żaden kustosz nie próbuje nawet temu zaprzeczyć, a policja bagatelizuje sprawę. Błagam, Holmes, tylko ciebie mogę prosić o pomoc. Odzyskaj kolekcję mojego ojca." I jak? Bierzesz to?

- Daj mi swój telefon.

Chwilę później John znalazł w wiadomościach wysłanych: „O 20.00 w Tate u Fairbrooka. Ją też zaproś. SH" i zaczął się zastanawiać, czy Mycroft powiadomił już Lestrade'a, że Sherlock żyje…


Przez cały dzień Sherlock albo biegał po domu, albo sprawdzał coś w Internecie, albo z kimś smsował, albo zwyczajnie leżał na sofie z dłońmi złożonymi jak do modlitwy. Czyli, krótko mówiąc, zachowywał się jak zwykle. Jak zwykle też bez większych skrupułów wykorzystywał Johna do robienia tego wszystkiego czym on, wielki genialny detektyw, nie mógł się przecież zajmować.

- Sherlock, proszę, zjedz chociaż coś przed wyjściem – poprosił Watson, stawiając przed przyjacielem kolejny kubek z kawą. Godzina spotkania z Lestradem zbliżała się nieubłaganie, a Holmes wydawał się być zupełnie odcięty od rzeczywistości. – Nie możesz zastępować posiłków wymienianiem plastrów nikotynowych…

W tym momencie detektyw zatrzasnął gwałtownie laptopa, wstał i obdarzył blondyna szerokim uśmiechem. Zadowolony z siebie, jak zawsze, po ułożeniu wszystkich elementów jakiejś wyjątkowo absorbującej układanki, sięgnął po jedno z leżących na półmisku w salonie jabłek i zaczął je jeść. Przeczuwając, iż jego asystent zaraz wygarnie mu, że jabłko nie jest prawdziwym posiłkiem, zawczasu uciszył go gestem.

- Nie mogę myśleć gdy jestem najedzony, ale nie martw się: jak tylko znajdziemy te obrazy zabiorę cię na kolację do Angelo.

Z tymi słowami wypadł z mieszkania, chwytając jeszcze po drodze swój płaszcz i szalik. John poczuł jak adrenalina w błyskawicznym tempie rozchodzi się po jego ciele i z właściwym sobie entuzjazmem złapał swoją kurtkę i pobiegł za przyjacielem.