Otwierając stronę edycji bloga zawsze zasłaniał widok ekranu ręką. Widok mrugającego w oczekiwaniu kursora irytował go o wiele bardziej niż chciałby przyznać. Zawsze było tak samo. Siadał przed laptopem z kubkiem kawy i jabłkiem, budził komputer, którego na dobrą sprawę nigdy nie wyłączał po czym następowało długie i całkowicie bezmyślne wpatrywanie się w ekran do momentu, w którym odpychana natrętnie myśl o broni spoczywającej w szufladzie nie dawała się zepchnąć na dalszy plan. Wtedy usypiał system i wychodził. Byle dalej od laptopa. Byle dalej od szuflady. Ulice wyglądały w jego oczach zawsze tak samo. Padało, nie padało? Co to było tym razem? Śnieg? Deszcz? Nigdy nie wiedział. Szedł bezmyślnie przed siebie, na wpół jak automat, na wpół jak człowiek otumaniony. Otumaniony przez swoje wewnętrzne demony jak uważała jego terapeutka. Droga była zawsze ta sama. Prosto. Potem kiedy kończyła się droga, w lewo i z powrotem. Nie widział twarzy. Nie widział budynków. Ekran jego świata wypełniały chodnikowe płyty i czubki jego własnych butów. Budził się kiedy stał z powrotem przed drzwiami hotelu. Przemiana jaka dokonywała się wtedy na jego twarzy była zadziwiająca. Zrzucał maskę. Nieruchome do tej pory oczy nabierały wyrazu. Wokół nieruchomych ust pojawiały się drobne zmarszczki kiedy przybierały pozycję jaką większość ludzi opisałaby jako naturalną. Bystry obserwator zauważyłby, że nawet oddycha głębiej i jakby bardziej świadomie. Dopiero tak przygotowany przekraczał próg. Recepcjonistka zawsze witała go z uprzejmym i w pełni profesjonalnym uśmiechem osoby na swoim miejscu, a on zawsze odpowiadał. Miał świadomość, jak to działa. „Mieszkasz tu, płacisz za to więc należy Ci się powitalny uśmiech kiedy wrócisz z codziennego spaceru. Ty odpowiesz mi tym samym, oboje zachowamy schemat klient- pracownik i świat będzie uporządkowany." Ludzie potrzebują stabilizacji, potrzebują czuć się bezpiecznie. Kto jak kto on wiedział o tym bardzo dobrze. Nawet jeżeli z tą wiedzą nie sympatyzował. „Dzisiaj środa" uświadomił sobie wchodząc po schodach. To znaczy, że będzie musiał wykonać wysiłek i wejść w interakcję z Liz. Dzisiaj wypadał dzień terapii. Na spotkaniach zawsze był rozluźniony i pogodny z czego Liz wydawała się bardzo cieszyć. Ostatnio powiedziała wprost, że podoba jej się, że potrafi czuć się przy niej swobodnie. Nie rozumiała tylko jednego. To była kolejna maska.
„Robisz postępy" stwierdziła z uśmiechem pod koniec spotkania. „Wcześniej rozmowa ze mną nie przychodziła Ci tak łatwo".
„Bo musiałem najpierw zrozumieć w jaki sposób myślisz. Teraz kiedy to wiem, łatwiej mówić Ci to co chcesz usłyszeć". To było jedno z tych zdań ułożonych w głowie, które nigdy nie opuszczają ust. W zamian za to co przemilczał powiedział „rzeczywiście łatwo mi się z Tobą rozmawia Liz." Resztę załatwił uśmiech i utrzymywanie kontaktu wzrokowego. W zasadzie nigdy jej nie okłamywał. Naprawdę łatwo było z nią rozmawiać. W zasadzie nigdy nie okłamywał nikogo, mówił prawdę świadomie ubierając ją w słowa, które pasowały do interpretacji danej osoby. Jeżeli ktoś ich okłamywał to oni sami. Gdyby jakikolwiek terapeuta potrafiłby spojrzeć przez ten mur dwuznaczności stwierdziłby z całą pewnością, że dużo ciekawsze od tego co rzeczywiście mówił, jest to co zostawiał dla siebie. Liz jednak była młodą kobietą z misją, chciała wierzyć, że mu pomaga, że ma na niego dobry wpływ. Nie miał serca jej tego odmawiać. Wizyta się skończyła, pożegnali się uprzejmie i umówili na kolejny tydzień. To był jego mały sukces. Wcześniej terapia odbywała się trzy razy w tygodniu. Po miesiącu udało mu się zminimalizować wizyty u Liz do dwóch na tydzień, a całkiem niedawno ustalili, że raz w tygodniu jest całkowicie wystarczający, że robi niesamowite postępy i wkrótce terapia zupełnie nie będzie mu potrzebna. Cudownie. Gdyby równie łatwo dało się przekonywać rodzeństwo… Westchnął głęboko. Przystał na dzwonienie po terapii jedynie dla świętego spokoju, mógł przewidzieć, że to nie będzie takie łatwe. Nie skoro jest „kochanym braciszkiem". No trudno, jeżeli to nie on zadzwoni jako pierwszy będzie jeszcze gorzej… Z głęboką niechęcią wybrał jedyny numer na liście kontaktów.
„Już po. Podobno robię postępy". Nie było sensu silić się na uprzejme powitanie. Głos w słuchawce odpowiedział jedynie lekko wyczuwalną nutką ironii.
„Bardzo mnie to cieszy. Nie mam teraz czasu na dłuższe rozmowy, pamiętaj o piątkowym obiedzie."
Zaklął pod nosem, nie znosił piątkowych obiadów, tak jak nie znosił przypominania o nich każdego tygodnia.
„Pamiętam" odpowiedział krótko.
Głos w słuchawce zawahał się przez chwilę.
„Nie rób nic głupiego do piątku"
Nawet nie próbował ukryć niechęci. „Chrzań się ze swoimi dobrymi radami, nie Ty będziesz mnie pouczać."
Przez pięć sekund trwała cisza, po czym głos oznajmił „ jesteś moim bratem i mam do tego prawo."
No żesz! Chciał odpowiedzieć ale nie zdążył, rozmowa była zakończona. Wpatrywał się tępo w ekran komórki. Co tydzień to samo. Niemal te same słowa, niemal ta sama rozmowa, zawsze w tym samym miejscu kilkaset metrów od Liz. W. Każdy. Cholerny. Tydzień. I mimo wszystko najgorszy w tym wszystkim był nagły strach po rozmowie i poczucie rozpadania się, znikania… To właśnie… Dopiero, po takim czasie… Dlaczego wcześniej nie zauważył skąd się bierze? Olśnienie przyszło nagle. Dlaczego nikt nigdy tego nie zauważył? Podniósł głowę. Nareszcie wiedział czym są jego demony. Ruszył raźnym krokiem do hotelu. Tym razem w pełni świadomie, zauważał ludzi, zauważał budynki. Już się nie bał. I nigdy więcej nie będzie musiał, sam o to zadba. Spakowanie i wymeldowanie się zajęło mu mniej niż pół godziny. Kiedy wychodził nie uśmiechnął się do recepcjonistki. Za drzwiami czekał nowy świat, całkiem nowy. I wołał go. Wciągnął do płuc chłodne październikowe powietrze. Telefon w jego kieszeni przerwał wieczorną ciszę. Spojrzał na niego krótko i wyrzucił do pierwszego napotkanego śmietnika.
„Pieprz się Mycroft. Nie będę tańczył jak mi zagrasz."
