A/N.: Ten fanfik naprawdę nie posiada fabuły jako takiej. W teorii miał się sprowadzać do samego cracka i ero. Z czasem pomysł rozrósł się o kolejne scenki, głupie i fluffowe zarazem, mające raczej… znikomą wartość fabularną. Fika podzieliłam na rozdziały dla własnego ułatwienia i dla własnej motywacji (inaczej pewnie w ogóle by nie powstał).

Ostrzeżenia? Mocne ero w daaalszych rozdziałach, chlanie w bliższych rozdziałach. Podstawowa znajomość japońskości jako takiej nie zaszkodzi.

Widzicie rażący błąd dowolnego rodzaju – wytknijcie mi go, proszę. Konstruktywna krytyka jest spoko.

Enjoy.


- Mój drogi Kurogane. W zależności od perspektywy, jaką przyjmiesz, mam dla ciebie albo bardzo dobre albo bardzo złe wieści.

- Nie znoszę tego twojego protekcjonalnego tonu. Jakbyś była moją cholerną babką, czy inną ciotką.

- Nie czas na teoretyczne rozważania na tematy ciotek – odparła gładko Tomoyo splatając dłonie. – Skupmy się na pewnym wujku, w którym, jak wszystko na to wskazuje, raczyłeś się zauroczyć po same uszy.

- Nadal nie do końca orientuję się w tym całym ich pokrewieństwie. To raczej nie jest wujek, tylko dalszy kuzyn, choć nie mam co do tego… – Kurogane zmarszczył brwi, kiedy nagła myśl przedostała się poprzez grube pokłady skomplikowanych korelacji okołorodzinnych jego kumpla oraz współlokatora, Soraty. – Chwila. Czekaj no. Co ja takiego niby powiedziałem, że posądzasz mnie o jakieś… uczucia? – spytał z niejakim obrzydzeniem.

Tomoyo, jedyna córka starej przyjaciółki rodziców Kurogane, dziewczę niewiele młodsze od rzeczonego, innymi słowy prawie-rodzina – ach, znów te korelacje! – spojrzało teraz nań przenikliwie i poczęło wyliczać bez najmniejszego zająknięcia:

- W ciągu ostatniej godziny dowiedziałam się, że wspomniany wujek jest bystry, elokwentny, pogodny, bezinteresowny, bardzo uprzejmy, dowcipny, do tego diablo przystojny i bogaty .

- Jest też nachalny, dziwaczny oraz irytujący – sprostował równie prędko Kurogane. – Żebyś słyszała jak on pieje, jaki ma śmiech! Aż uszy bolą. Choć w gruncie rzeczy ten jego rechot jest zaraźliwy. Na swój sposób… Jak by się tak nad tym głębiej zastanowić, to ma całkiem przyjemny głos – dodał po małej pauzie.

„Widzisz"? – zdawały się teraz mówić sugestywnie uniesione brwi Tomoyo.

- Och. O cholera! – stwierdził Kurogane. I zaraz wzruszył ramionami, na powrót przybierając obojętną minę. A przynajmniej pozory obojętnej miny. – Nawet jeśli miałabyś rację… to i tak niczego to nie zmienia.

Bo tak, czy inaczej ten cały kuzynowujek pozostawał osobą raczej… mało osiągalną dla delikwentów pokroju Kurogane.

Tymczasem Tomoyo zezwoliła sobie na jeszcze jedno badawcze, taksujące spojrzenie, nim bez słówka sięgnęła po leżący na niskim stoliku telefon Kurogane.

Kurogane nie zaprotestował. Dobrze wiedział, że z Tomoyo bywa… cóż, nie do przewidzenia, a z jej małymi, ekscentrycznymi widzimisię nie w sposób wygrać. Poza tym w komórce nie miał niczego, czego mógłby się wstydzić, czy musiałby w taki, czy inny sposób ukrywać i…

O żesz. I cholera po raz drugi.

Oprócz sporadycznych kuriozalnych wybryków Tomoyo mogła też pochwalić się równie sporadycznymi przebłyskami przeczuć, które nierzadko wykraczały poza oklepaną i powtarzaną do znudzenia „kobiecą intuicję".

Tak jak teraz, kiedy to z iście pokerową miną przeglądała galerię w telefonie Kurogane. Zdjęcie za zdjęciem, zdjęcie za zdjęciem…

Po kolejnym mignięciu wiadomej jasnowłosej persony, młodemu mężczyźnie puściły nerwy.

- Nie ja je robiłem! On to sam…! – wydukał nieco nieskładnie.

W odpowiedzi otrzymał jedynie łagodne skinięcie głową i wyrozumiały uśmiech z rodzaju tych najbardziej denerwujących, za którymi kryje się „ależ oczywiście, nie może być inaczej".

to jej milczenie jest nie do zniesienie. Gorsze od wyrozumiałego uśmiechu, uznał w myślach Kurogane.

- Powiedz coś wreszcie – zażądał po kolejnej przydługiej chwili intensywnej naocznej analizy zdjęć.

Sam Kurogane bardzo starał się nie wspominać okoliczności, w których te liczne selfie były robione. To chyba było jakoś w zeszłym… mniejsza o datę. Chyba na pewno byli podpici i chyba na pewno był późny wieczór, i szli ulicą, i ten głupek Sorata chyba na pewno zaczął śpiewać, a jego równie przygłupi wujek zaczął mu wtórować, a Kurogane nie miał już siły, by ich uciszać, za to nieroztropnie wyciągnął telefon, żeby spojrzeć która jest godzina, bo tak czy inaczej musieli jakoś i kiedyś wrócić do domu, a ten pożal się boże krewny Osakijczyka to dostrzegł i zabrał mu – to znaczy, nie Soracie, a Kurogane – telefon z rąk i zaczął gadać coś o pamiątce z wieczoru i wtedy zrobił sobie ten milion zdjęć, a potem wpakował się na Kurogane, żeby zrobić kolejny milion i Kurogane na pewno pomyślał wtedy, że może i ten głąb jest dość chudy, za to przyjemnie ciepły i że jego woda toaletowa bardzo ładnie pachnie, i chyba się nawet trochę zapatrzył (co zresztą wyszło na zdjęciach), i na to wszystko władował się dodatkowo rozśpiewany Sorata, też żądając fotek i o boże, czemu Kurogane wciąż tych nieszczęsnych zdjęć nie skasował…?

Z tego przydługiego strumienia świadomości wyrwało go melodramatyczne westchnienie Tomoyo.

- Oprócz tego, że szanowny wujek rzeczywiście jest wręcz uderzająco atrakcyjny, jest też bardzo fotogeniczny – odezwała się przenosząc spojrzenie na przyjaciela. – Skądś znam jego twarz. Ty nie masz takiego wrażenia?

- Bo ja wiem? Chyba nie. Teraz to już i tak za późno, żebym mógł to ocenić…

- A czym on się zajmuje na co dzień? – zapytała przesuwając telefon z powrotem ku Kurogane.

Młody mężczyzna pozwolił sobie na chwilę namysłu.

- Mam wrażenie, że głównie się obija – orzekł. – Z tego, co zrozumiałem jest czymś w rodzaju freelancera. Pisze artykuły do jakichś kolorowych gazetek. Od czasu do czasu.

- Czyli nie na tym dorobił się swej oszałamiającej fortuny…

Kurogane skomentował to uniesieniem brwi. „Oszałamiającej"… Niech jej będzie, że oszałamiającej.

- Nooo… chyba nie – przyznał wreszcie z wahaniem. – Ale nie znam wszystkich szczegółów jego… erm, kariery zawodowej. I życia jako takiego.

- Kurogane.

- O bogowie… – wymamrotał rozpoznawszy ten z nagła zjawiony Ton. Ten Ton, który zwiastował wyłącznie same nieszczęścia.

- Kurogane, poczułam się zainteresowana. Wręcz zaintrygowana. Koniecznie musisz zawiązać bliższą znajomość z Wujkiem – postanowiła Tomoyo.

Czy ona już mu zdążyła nadać dużą literę? Był pewien, że słyszał dużą literę.

- Bo co? – warknął w marnej próbie sprzeciwu.

- Bo inaczej to ja zajmę się sprawą Wujka. Wszystkiego się dowiem, wszystko załatwię. Wiesz, że mam swoje sposoby.

- NIE. RÓB. TEGO.

- Czy usłyszę magiczne słowo~?

- Nie rób tego… proszę…

To najwyraźniej usatysfakcjonowało dziewczynę, bo skinęła głową, a jej twarz znów rozświetlił jeden z tych dobrodusznych i bardzo niebezpiecznych uśmiechów.

- Dobrze. Ale czuj się ostrzeżony. Informuj mnie na bieżąco i pamiętaj, że wszystko co robię, robię dla twojego dobra! Bo cię kocham!

- Ugh… – odparł bystro Kurogane i wstał z podłogi.

Czas najwyższy się zbierać.

Wizyta w domu Daidouji pozostawiła Kurogane w stanie dysonansu poznawczego. Z jednej strony bardzo żałował, że w ogóle wspominał Tomoyo o blondasie (nie będzie myślał o nim per „Wujek", ooo, na pewno nie), z drugiej… czuł pewną ulgę. Dobrze mieć taką Tomoyo, która uświadomi pewne sprawy. A przy okazji da kopa motywacyjnego.

Oby tylko ten kop nie zaprowadził go wprost pod pędzący pociąg

Pociąg rzecz jasna metaforyczny.

Oby metaforyczny.


W erze przedwujkowych rewolucji Kurogane egzystował sobie, względnie spokojnie, jako student drugiego roku. Pierwszy rok życia studenckiego uświadomił mu, że akademiki to rzecz zdecydowanie nie dla niego, dlatego też w wyniku nieprawdopodobnego splotu zdarzeń wynajmował obecnie stancję (dwa małe pokoiki i do tego z łazienką, luksus niebywały!) z dawno niewidzianym kumplem kumpla, Soratą Arisugawą.

Sorata nie zmienił się wcale odkąd Kurogane widział go po raz ostatni pięć lat temu. Ale! Mijał już pierwszy tydzień wspólnego pomieszkiwania, a Kurogane nadal nie musiał grozić Soracie śmiercią. Innymi słowy, rokowania na przyszłość były dobre.

Rok akademicki zaczął się spokojnie.

Codzienna, półgodzinna jazda metrem do i z uniwersytetu działała na Kurogane niemalże relaksującą. Jeśli o sam uniwerek i innych studentów chodzi, to może i nie nawiązał jakiś szczególnie bliskich przyjaźni, które mógłby odnowić po wakacyjnej przerwie, lecz mimo to po cichu cieszył się z widoku znajomych mord. Zarówno tych studenckich, jak i profesorskich. A jak już zostało powiedziane wcześniej, w domu Sorata – dumny student pierwszego roku Historii – wciąż zachowywał się po ludzku i jak na razie obyło się bez poważniejszych scysji. Rodzice – tyle że na odległość, bo przez telefon – dzielili radość Kurogane z nowo wynajmowanego mieszkanka. Tak samo jak Tomoyo, która również przez telefon groziła rychłymi odwiedzinami.

Nic nie wskazywało na druzgoczące zmiany. Żadnych trzęsień ziemi na horyzoncie. No, oprócz tej potencjalnej wizyty Tomoyo.

Spokojnie było aż do feralnej soboty. Późnym sobotnim popołudniem Sorata powiadomił Kurogane, że za jakieś pół godziny będą mieli gościa. Cóż, to tłumaczyło fakt względnej czystości mieszkanka i zdecydowany deficyt tu i tam walających się skarpet.

Z dość poszarpanych objaśnień krzątającego się współlokatora, Kurogane zrozumiał tyle, że odwiedzi jakaś Soratowa rodzina, wujek, który wujkiem nie jest, ale bywa tak nazywany, a tak naprawdę to jest kuzynem któregoś tam rzędu, mieszka w Tokio od jakiegoś czasu, jest trochę starszy od Soraty, no i od Kurogane siłą rzeczy też, a zupełnie się tego nie odczuwa, zresztą zobaczysz, i w ogóle bardzo w porządku z niego gość.

Kurogane zarejestrował piąte przez dziesiąte. Najważniejszą było to, że przychodził ktoś obcy, więc wypadałoby włożyć jakąś koszulkę, która nie wyglądała jakby tuż przed chwilą stoczyła bój na śmierć i życie z wirówką. Tak też uczynił. To by było na tyle, jeśli o przygotowania w wykonaniu Kurogane chodzi. Całą resztą niech zajmie się Osakijczyk.

I kiedy wreszcie rodzina Soraty w liczbie pojedynczej zjawiła się w wysprzątanym pokoju, ekhm, gościnnym, krew odpłynęła z twarzy Kurogane.

Czy ten osakijski jełop nie mógł uprzedzić?! Naprawdę nie mógł?! Toż to cholerny głupi gaijin jest! Dogadaj się człowieku z głupim gaijinem!

Fai. Tak głupi gaijin miał na imię. Nazwiska Kurogane nie zapamiętał (o wymowie już nie wspominając). Całe szczęście, że mówił po ludzku, płynną japońszczyzną. Chociaż słychać było w tej japońszczyźnie jakąś naleciałość, której nie potrafił do niczego przypasować.

Kurogane spojrzał na blondasa nieco łaskawszym okiem, kiedy po zwyczajowych powitalnych kurtuazjach wyciągnął on z plastikowych toreb pachnącą, bezpiecznie upakowaną w styropian zawartość i wyjaśnił, że po drodze zahaczył o oden. O jeden z najlepszych odenów w całym Tokio trzeba zaznaczyć. Prócz żarcia przyniósł też trzy butelki niezłego piwa. Jeszcze zimnego.

Może gaijin nie jest w gruncie rzeczy taki zły, jakby się zdawało…

Dalszy przebieg spotkania nie był szczególnie zaskakujący.

Sorata z tym całym swoim krewniakiem zajęli się ożywioną rozmową, w którą Kurogane nie potrafił się włączyć, niewiele też, prawdę powiedziawszy, go ona interesowała. Zwykła radosna pogawędka dwójki radosnych idiotów. Zatem Kurogane żuł odenowe pyszności, popijał piwo, jednym uchem słuchał toczącej się rozmowy, drugim wyłapywał wiadomości płynące półgłosem z archaicznego telewizorka zdobiącego pokój, wzrokiem przelatywał świeżo zakupiony podręcznik (do patofizjologii, ugh) i w międzyczasie łypał. Łypał na gaijina, rzecz jasna. Gaijin nie tylko wyglądał bardzo gaijonowo ( i to w taki… atrakcyjny sposób; nawet ślepy by to zauważył), był też podejrzanie dobrze ubrany. Czyli że nieźle zarabiał albo miał bogatych rodziców. No, to przynajmniej tłumaczyło ten znakomity oden.

Kiedy nie zostało już nic konkretnego do zjedzenia, Kurogane mamrocząc pod nosem wykręty, że jakoby musi przejrzeć notatki, raczył ewakuować się do swojego pokoju. Cicho zasunął za sobą drzwi i wziął się za lekturę. Co prawda, nie notatek, ale zaległego komiksu, ale hej, umówmy się, że Kurogane nie był istotą… wyjątkowo społeczną.

Tu należy wyjaśnić, że pokój Soraty lub jak kto woli pokój gościnny pełnił funkcję salonu, świetlicy (vide archaiczny telewizorek) i jadalni (łączył się z wnęką kuchenną). Pokój Kurogane miał natomiast z czasem stać się miejscem nauki, drzemki i głębokich, filozoficznych (nierzadko pijackich) dysput. Droga do łazienki także wiodła przez to pomieszczenie co miało, spójrzmy prawdzie w oczy, dobre i złe strony.

Tym razem obyło się bez żadnych przykrych incydentów, po godzinie, czy dwóch gaijin podziękował za gościnę oraz miłe spotkanie i pojechał do domu.

Ufff…

Przy następnym spotkaniu Kurogane miał już niemały problem z ewakuacją, bo kiedy wszedł do domu po dobrych kilku godzinach spędzonych na uczelni, Sorata z blondasem już na niego czekali. A między nimi tkwiła piękna i ogromna pizza.

Kurogane nie dał się długo namawiać. Ba, jeśli każdej wizycie kuzynowujka będzie towarzyszyć dobre żarcie dowolnego rodzaju, Kurogane skłonny jest te wizyty nawet polubić.

Polubił je szybciej niż zakładał. I to nie tylko z powodu smacznego jedzenia.

Jakoś w w trakcie drugich odwiedzin, ni z tego, ni z owego z chudej blondasowej piersi wyrwało się żałosne stękniecie. Przegapił powtórkę odcinka ulubionej serii anime! Odcinek skończył się kwadrans temu, Fai był mocno zawiedziony. A Kurogane mocno zdziwiony, że ktoś taki ogląda kreskówki. I to w dodatku dobre kreskówki, które i Kurogane śledzi. I lubi. Dość mocno. Koniec końców wdali się z głupim gaijinem w dyskusję na temat wspomnianej. Osakijczyk nie był wtajemniczony, więc ochoczo postanowili wyjaśnić mu zawiłości fabularne całej serii. W praktyce wyglądało to tak, że jeden przez drugiego usiłowali streścić te liche kilkaset odcinków. Sorata oświadczył, że dłużej na trzeźwo tego nie zniesie i poszedł po piwo. A nawet i trzy.

Od tej pory Fai stał się regularnym gościem studenckiego mieszkanka. Jakoś w trakcie tych wizyt Kurogane poznał w wielkim skrócie historię rodu, a właściwie jednej gałęzi rodu, z którego wywodził się Fai. No i pokrętnie Sorata (korelacje nadal pozostawały nieco niejasne). Kurogane doszedł do jednego, słusznego wniosku: przodkowie Faia (w tym i on sam) mają problem z usiedzeniem na zadzie i żyją wojażami.

Dziadek Faia tuż po wojnie obrał kurs ze Skandynawii na Wyspy Japońskie, gdzie poznał swoją przyszłą żonę. Dalszy ciąg tej historii był wypełniony licznymi, mocno emocjonalnymi i – w opinii Kurogane – mało racjonalnymi podróżami w te i we wte licznych członków Faiowej rodziny. Bo Fai kuzynów, ciotek i wujków miał całkiem sporo, gorzej z tą rodziną najbliższą, gdyż pech (bądź szczęście) chciał, że blondas pozostał jedynakiem. W każdym razie, przez całe lata rodzina skandynawsko-japońska rozlała się zarówno po Szwecji, jak i po Hokkaido, część zawędrowała aż na Osakę (patrz: krewniacy głąba).

Z samym Faiem sytuacja była jeszcze ciekawsza.

Urodził się w Szwecji, gimnazjum skończył w Japonii, a szkołę średnią w USA. Nie wytłumaczył z kim udał i w jakim celu udał się aż do Stanów. Pozwolił sobie natomiast na ogólnikowe stwierdzenie, że w gruncie rzeczy Nowy Jork niewiele różni się od Tokio. Tak czy inaczej, Fai spędził w USA dobrych kilka lat, a następnie wrócił do dziadków. Na Hokkaido nie zagrzał zbyt długo miejsca, ciągnęło go do bardziej zatłoczonego życia. Sześć lat temu trafił wreszcie do japońskiej stolicy, obecnie wynajmował apartament w Aoyamie (…wow, nawet Tomoyo wraz z matką nie mogły pochwalić się taką miejscówą), gdzie mieszkał sam (nie licząc dwóch zamieszkałych na stałe kotów oraz starszej, odwiedzającej go raz na jakiś czas pani, która pełniła rolę jego gosposi). Rodzinę odwiedzał stosunkowo rzadko (nie liczyć Soraty). W przyszłości zamierzał postawić na obrzeżach stolicy domek z dużą działką, gdzie będzie trzymał kozy. Co najmniej dwie, bo koza lubi towarzystwo.

Kurogane czuł się przytłoczony nadmiarem informacji. Oprócz wcześniej wymienionych, został również poinformowany, iż blondas jest wegetarianinem (co wcale nie przeszkadzało mu w dokarmianiu innych mięchem) i że nie uznawał, nie nosił żadnych pochodnych odzwierzęcych (tutaj znów samoistnie nasuwał się temat kóz w ogrodzie). Czyli że albo był idealistą o zbyt miękkim sercu, albo głupkiem ze zbyt dużą ilością wolnego czasu i równie wielką liczbą dziwnych pomysłów. Prawdopodobnie jedno i drugie. Kurogane udało się także z wysiłkiem wydedukować, iż Fai jest w jednej szóstej Japończykiem oraz że zna płynnie co najmniej trzy języki. Dwukrotnie słyszał rozmowy po amery- angielsku, które blondas toczył przez telefon, raz był nawet świadkiem Faiowego niepodobnego do niczego gulgotania (prawdopodobnie szwedzkiego gulgotania). Po raz pierwszy też zaczął się poważnie zastanawiać, ile tak właściwie Fai ma lat. I dlaczego chce trzymać w ogrodzie akura-… no dobrze, dość tematu kóz. Tak czy inaczej, w przypadku głupiego blondasa nic nie trzymało się kupy. Fai znał języki obce, był – w miarę - rozsądny i inteligentny, a mimo to edukację zakończył na szkole średniej. Przyznał, że żałuje, iż podejmował się tylko marnych kursów, zamiast skończyć studia. Uznał, że jego czas minął, że za późno już na studiowanie. Tyle tylko że przyjemność obcowania ze studentami (tu posłał znaczące spojrzenie i serdeczny uśmiech słuchającej go dwójce) częściowo wynagradza mu te stracone lata, które mógł poświęcić na naukę. Kurogane nadal nie potrafił ocenić ile Fai ma lat, a nie ośmielił się go o to spytać.

Tygodnie mijały, głupi gaijin wkroczył w życie Soraty i Kurogane nie tylko jako stały towarzysz (często spontanicznych i niezbyt trzeźwych) zabaw, ale i dorywczy opiekun. Fai gładko wszedł w rolę starszego brata, wujka, w porywach nawet ojca i matki. Kiedy Sorata potrzebował na JUŻ, NA TERAZ książkę, której nijak nie umiał zdobyć, Fai po prostu się zjawiał, a w ramionach dzierżył wiadomą pozycję. Kiedy Kurogane dosłownie z dnia na dzień dostał gorączki i paskudnego kataru, Fai stawał na progu z całą baterią leków.

Każdemu pasował ten układ, nikt nie narzekał. No dobrze, Kurogane narzekał. Ale sporadycznie. Z tygodnia na tydzień coraz rzadziej.

Tym bardziej, że w międzyczasie Kurogane odbył znaczącą rozmowę z Tomoyo.

Razem, we trójkę, chadzali do pubów i do kina, razem odwiedzali budy z odenem. Z Rzeczy Ważnych zdarzyło im się kilka wypadów do Akihabary oraz wyjście na karaoke, gdzie – ku cichej radości Kurogane – Sorata z Faiem okazali się być specjalistami od eurodance'u i bubblegum popu. Cóż to była za noc.

Po jednej z takich zakrapianych nocy, dwaj współlokatorzy zasiedli w jednym z pokoi przy zgaszonym świetle, aby Podyskutować tudzież Prowadzić Męskie Rozmowy. Fai już jakiś czas temu, w stanie radosnego upojenia, udał się do siebie. Oby dotarł do celu w jednym kawałku.

Jako że okazja sprzyjała, Kurogane zebrał się w sobie i postanowił zapytać. Nie zaszkodzi też udawać odrobinę bardziej nietrzeźwego niż w rzeczywistości. Przy odrobinie szczęścia Sora nie będzie pamiętał jutro tej rozmowy, albo zwali ją na karb alkoholowych uniesień.

- A powiesz mi… a powiesz mi… hm – rozpoczął dyplomatycznie Kurogane.

- So…?

- A powiesz mi, skąd ten idiota ma kasę…?

- Który idiota…?

- No ten…

- Szszonku, ale ty wszystkich nazywasz idiotami… – słusznie zauważył Sorata.

- No… ten twój idiota. Nasz idiota.

- Fai…?

- No.

- A szemu som go nie zapytałeś, e?

- No bo… hm. Nie wiem – oświadczył Kurogane.

- A teraz ja mom kapować? Jeszsze czego.

- Ale, ale… nie jest… nigdy nie był związany z yakuzą…?

Sorata milczał przez chwilę. Nie skomentował dzikiej logiki, ani ogólnego bezsensu zadanego pytania. Odpowiedział za to zaskakująco trzeźwo:

- Gdybym mioł w rodzinie yakuzę na pewno bym tu nie mieszkał. A jusz na pewno nie z tobą.

- No tak. Masz rację.

- Jak tak cię to ciekawi… wścibskie jajo… to sam go zapytaj – podjął. – Nasztępnym rozem albo co. Żodna to tajemnica.

- Tak zrobię – obiecał Kurogane.

Znów zapadło głuche milczenie, w którym to Osakijczyk walczył z sennością, a jego kolega walczył z samym sobą.

- A powiesz mi… – znów zagaił Kurogane.

- Ooo, nie!

- Ale to to takie nic pytanie…

- Yhy, na pewno.

- Czy on… czy on z kimś… ma… coś?

Jakaś tajemnicza siła pomogła rozmówcy Kurogane dokonać właściwej interpretacji powyższego „nic pytania".

- Ma kogoś? A szo? Podoba ci się?

Sorata nie miał zamiaru czekać na odpowiedź.

- Pewnie, że tak. Wszyszkim się podoba – wypalił nieco urażony. – To jego praca.

- Nie wiem, czy kogoś mo – kontynuował, jako że Kurogane nie kwapił się go wygłoszenia jakiegokolwiek komentarza. – Wątpię, bo inaczej nie spędzałby z nami tyla czasu. No i nie pszychodziłby sam. Ale wiem, wszy… wszyszszy w sumie wiedzo, że miewoł pszyjaciółki. I pszyjaciół. Też bym tak chcioł… – wtrącił nieco ciszej, a dalej kontynuował już normalnym tonem: – A teraz… może się sparzył. A może mu się znudziło. Nie mojo sprawa. A so?

- A nic…

- I tak nie mosz u niego żodnych szans – obwieścił krytycznie Sorata. – Spójrz na siebie.

Kurogane poszedł za jego radą.

- Spoglądam. I co niby?

- Ygh, mi chodzi o to so masz w środku…

- Co ja mam w środku? - spytał Kurogane z pijacką trwogą. Dotknął brzucha, jakby spodziewał się znaleźć tam co najmniej jakieś szpetne dziecię pana Gigera.

- Bucowatość.

- Lepiej uważaj, osakijska mendo!

- A ty się lepi odwal od mojego seksownego wujka…! – wzburzył się Sora. – Zadrzesz z nim, to zadrzesz ze mną, o!

Kurogane westchnął ciężko i pokręcił głową. Nie miał energii, ani chęci na pijackie kłótnie.

- Idź spać, jełopie – poradził.

- Pójdę – najwyraźniej i z Soraty zeszło całe napięcie, bo posłusznie zwalił się tam, gdzie siedział.

A że znajdowali się w pokoju Kurogane, zwalił się akurat na połowę jego materaca. Nie po raz pierwszy i zapewne nie ostatni.

Drugi z mężczyzn przetarł oczy. Dość Dyskutowania na dziś. Przecież sam nie będzie siedział. W dodatku po ciemku.

Zatem zwalił się obok Soraty, nie troszcząc się o odszukanie koca, poduszki, czy czegokolwiek innego.

- Jo tak w sumie żortowałem – po minucie, czy dwóch sprostował Osakijczyk. – Ogółem jesteś spoko. Nawet bucowatość można ci darować. Ale moją rodzinę to ty szanuj. Mom cię na oku, więc lepi nie próbuj się zakochiwać – zakończył dość mętnie.

- …za późno...

- So…?

- Nico. Zabierz ten łokieć z mojej twarzy, mendo.