Była to doprawdy fascynująca planeta.

Nawet nie ze względu na zawrotnie szybkie zmiany w biosferze – tego można się spodziewać po życiu opartym na węglu. Odleć na parę lat, a po powrocie nie poznasz ani jednego gatunku. Nie każdy widzi sens w badaniu czegoś, co i tak zaraz zniknie, ale Sela właśnie to uważał za powinność nauki, przechować dla potomnych rzeczy efemeryczne. Przy tym planeta była szczególnie położona, w samym sercu węzła Sieci Czasu. Obiecywał sobie najniezwyklejsze anomalie. Kto wie, może mieszkańcy wykształcą nawet zmysł czasu?

Rok spędzony na badaniach był mozaiką rozczarowań i szaleńczej radości. Z początku nie znalazł samoświadomego życia, ale wystarczyło zaczekać kilka dni, by drony przyniosły wiadomości o nieśmiało kiełkującej inteligencji. Dźwięcząc z podniecenia, Sela przyszykował sprzęt i odtąd pracowicie spędzał czas, zbierając dane, kopiując wzorce umysłów, badając je i robiąc megabajty notatek na temat rozwoju inteligencji u życia opartego na nietypowej biochemii.

Niestety, i to było jego największe rozczarowanie, efemerydy nie wykazywały nawet najmniejszych zawiązków zmysłu czasu. Sela wiedział, że zdolność percepcji ma dość luźne związki z podstawową biochemią – przecież twórcy wielkiej Sieci, Władcy Czasu, sami mieli ciała oparte na węglu, choć dość trwałe, a żeby się porozumieć z normalnymi formami życia potrzebowali specjalnych technik medytacji, które spowalniały bieg ich umysłów w czasie. Co prawda, porozumienie bywało zwykle jednostronne – robiąc kurs pilotażu Sela nasłuchał się o nich na wykładach, ale nie znał nikogo, kto znałby kogokolwiek, kto zaprzyjaźniłby się kiedyś z Władcą Czasu.

Istniały w Kosmosie efemerydy, nawet całkiem inteligentne, zdolne do odczuwania promieniowania elektromagnetycznego tylko w zakresie bardzo wysokich energii, niszczących komórki większości efemeryd, a były też istoty o bardziej swojskiej biochemii, ale całkiem niewrażliwe na fale grawitacyjne. Może tutejsze efemerydy nie wytworzyły zmysłu czasu, bo ewoluowały w węźle Sieci, zalewającym je nadmiarem bodźców?

Sprawa wymagała zbadania.


Powietrze było gęste od gorąca i zapachu głogu. Elaine wyobraziła sobie, że stoi w mniszej celi, która nagle wypuściła drobne listki i grona białych kwiatków, wypełniających celkę upojnym zapachem. Gałęzie sklepiały się nad jej głową. Nad nimi Elaine domyślała się rozprażonego nieba.

Gąszcz zaszumiał, poruszony rękami którejś z przyjaciółek, łamiących gałęzie nieopodal. Spłoszony ptak przeleciał Elaine przed nosem. Roześmiana, dała nurka pod gruby konar, aż warkocz zaczepił jej się o cierń. Zdjęła go ostrożnie z gałęzi, drugą ręką przyciskając do piersi wiązkę zebranych gałązek, a potem wyprostowała się w nowej komnacie zielonego labiryntu, umajonego białymi kwiatuszkami. Ciepły promień słońca przecisnął się między liśćmi, by musnąć głowę Elaine. Krzewy zaszeleściły.

- Adele?

Poprawiając naręcze gałęzi, zrobiła parę kroków przed siebie.

- Adele, to ty? Jowito?

Chmury przysłoniły słońce. Niespodziewanie Elaine zadrżała.

- Powinnam wracać – powiedziała głośno, a wtedy znów usłyszała tajemniczy szelest.

- Kto tam jest? Może to dzik, pomyślała. Spróbowała się cofnąć, ale trafiła plecami na kolczaste gałązki.

- Adele! Jowito! - jęknęła, ale nie usłyszała nic, prócz własnego głosu. Zaraz, zaraz, tam między gałązkami! Czy to nie coś jasnego?

Elaine ruszyła w tę stronę, ściskając swój pachnący bukiet. Ogarnęło ją jaskrawe światło.


Elaine potknęła się i, upadając, zawisła rękami na gałęzi. Pogubiła gałązki głogu, kręciło jej się w głowie.

Każdy oddech bolał, ale mniej, niż poprzedni. Osunęła się na duży, płaski głaz, żeby odczekać chwilę. Kiedy mogła już swobodnie oddychać, podniosła głowę.

Las był tu bardzo widny i suchy. Elaine trąciła czubkiem trzewika kupkę suchych liści. Obok głazu wiodła szeroka, piaszczysta droga, zakręcająca między drzewa, a drogą ktoś nadchodził. Wyraźnie słyszała, jak piasek poskrzypuje mu pod nogami.

Zaczekała spokojnie, aż przybysz wyłoni się zza zakrętu. Nie czuła się aż tak rozbita, żeby nie móc uciec, a zresztą rozbójnicy nie kręcą się chyba po lasach w biały dzień. W pojedynkę.

A jednak na widok nadciągającego mężczyzny omal nie spadła z głazu. On sam wyglądał dość zwyczajnie, mimo bardzo wysokiego wzrostu i burego, brzydkiego ubrania, ale to coś, co przy sobie prowadził… Dwa duże koła, niemal przezroczyste, tak cieniutkie miały szprychy, połączone konstrukcją z grubych prętów, pomalowaną na ciemnofioletowy kolor, trochę lśniący. Elaine roześmiała się, a wędrowny sztukmistrz spojrzał na nią, trochę zdziwiony. Widocznie nie spodziewał się nikogo spotkać w lesie.

Z wdziękiem (taką miała nadzieję) wstała z głazu, dygnęła, a potem powiedziała – Witajcie. Czy nie mielibyście nic przeciwko, bym do was dołączyła? Chciałabym wrócić do zamku.


Prawdę mówiąc, gdyby nie zaczęła się śmiać, Nate minąłby tę małą i nawet nie zauważył.

- Mówisz po angielsku?

Sądząc z wielkich oczu, jakie zrobiła, odpowiedź brzmiała "Nie".

- Co ty tu robisz sama? - nie rezygnował Nate.

Dziewczyna, dziewczynka była blada jak ściana. Jaskrawoniebieska sukienka dodatkowo podkreślała tę bladość, podobnie ciemne warkocze przeplecione zielonymi wstążkami, strasznie grzeczne jak na nastolatkę. Z drugiej strony, Nate fotografował krajobrazy, kwiaty i dzikie zwierzęta, nie modę. Za zwierzętami jakoś nadążał.

- Idę do miasteczka, odprowadzić cię?

Oczywiście, nic nie zrozumiała, wpatrywała się w niego oczami jak spodki.

- Słuchaj – machnął ręką wzdłuż drogi, przed siebie.

- Idę tam – zrobił parę kroków, odwrócił się i skinął głową. - Idziesz?

Dziewczyna zamrugała, a potem przytaknęła. Razem ruszyli w stronę miasteczka.


- To nie przestępstwo, że łaziła po lesie.

- Jim – Nate oparł ręce na biurku, spojrzał kuzynowi głęboko w oczy i powoli, wyraźnie powiedział, omijając słowa, które przekraczały zdolność rozumienia policjanta – Znalazłem dzieciaka samego w lesie. Jest blada jak trup i nie mówi po angielsku. Znajdziesz jej rodziców, czy nie?

Jim wstukał coś do komputera.

- Nazwisko?

Nate przełknął wyrazy, które cisnęły mu się na usta.

- Nie. Wiem. Ona – machnął ręką w stronę małej, skulonej w plastykowym krześle. – Nie. Mówi. Po. Angielsku.

- Wiek?

- A ja wiem? Czternaście? Piętnaście?

- Znaki szczególne?

Nate obejrzał się na dziewczynę, skubiącą nerwowo rękaw sukienki. Rękaw był jaskrawożółty.

- Dziwaczny gust w ubieraniu?

Jim zajął się komputerem, a Nate przyglądał się małej.

Nabrała trochę koloru, ale ciągle była blada. I szczupła, choć nie wychudzona, po prostu smukła. Zorientowała się, że na nią patrzy, i zadała jakieś pytanie w swoim melodyjnym języku, przechylając głowę. Nate rozłożył ręce. Nigdy nie miał zdolności do języków.

- Dobra, możesz ją zabrać, na odwyk, czy gdzieś-

Huknęły drzwi, mała podskoczyła, a Nate został odepchnięty od biurka silną ręką pani Janson.

- No, Hawthorne? - wycedziła. - Minął tydzień, co do minuty, a Robert nie wrócił. Mogę zgłosić zaginięcie, czy mam podjąć działania drastyczne?

Jim wzruszył ramionami, po czym, wstukawszy coś do komputera, przystąpił do odpytywania pani Janson z danych osobowych jej męża. Nate pokręcił głową. Lubił i szanował swoją dawną nauczycielkę, zwłaszcza w tej chwili, a poza tym strasznie nie miał ochoty świadczyć w sprawie o napaść na oficera. Któremu sam nieraz przyłożył, furda, że dwadzieścia lat temu.

- Chodź – wyciągnął rękę do jaskrawo przyodzianej dziewczyny.

- Nic tu po nas. Nie przejmuj się idiotą – dodał, widząc, jak mała ogląda się przez ramię.


Ochłonąwszy z pierwszego wstrząsu Elaine uznała, że dziwaczne miasteczko jest bardzo ładne, trochę na sposób klejnotu: gładki, czysty i chłodny. Spodobały jej się miniaturowe ogródeczki i pojedyncze drzewa, starannie otoczone niskimi murami, i solidne, przysadziste domy o grubych murach, prawie jak maleńkie zamki. Ale jednocześnie zewsząd błyskały tafle szkła, wielkie, oszklone okna. Musiało to kosztować zatrważające pieniądze. Uliczki też mało przypominały te, które Elaine widywała w czasie jarmarków w miasteczku nieopodal zamku: były szersze, od góry docierało do nich światło. Dlaczego u nas nikt o tym nie myśli, zastanowiła się. Wszyscy dobudowują sobie piętra. I zapychają ulice straganami, tak, że nie można w ogóle przejść.

Te uliczki były niemal puste. Na jarmark najwyraźniej nie trafili, choć Elaine musiała przyznać, że poczułaby się wtedy bardziej swojsko. W ślad za przewodnikiem minęła nieduży stawek, chyba czysto ozdobny (miasteczko musiało być bardzo bogate!) ogrodzony rozpiętym na słupkach grubym łańcuchem. Potem przewodnik skręcił w cień, pomiędzy domy.

Obejrzał się i coś powiedział, ale Elaine mogła tylko pokręcić głową. Wręczył jej uchwyty swego dziwnego wynalazku, a sam wsunął rękę w wyciętą w dublecie dziurę i wyciągnął z niej malutki kluczyk, który wsunął do zamka w nieozdobnych, drewnianych drzwiach. Pomysłowe, przyznała Elaine w duchu. Kto by się domyślił czegoś takiego? Wynalazca otworzył drzwi, odebrał od niej swoje metalowe dziwactwo i gestem ręki zaprosił Elaine do wnętrza kamiennego domu.

Było bardzo jasne i obszerniejsze, niż się spodziewała.

- To dom cechowy? - zapytała, zapominając na moment, że nie mówią tym samym językiem.

- Będziemy tu nocować?

Jej przewodnik oparł metalowe urządzenie o ścianę, zdjął kaftan i zawiesił go na kołku. Na drugim, mniejszym, zawisły klucze, potem sztukmistrz zzuł buty i też ustawił je pod ścianą. Stopy, zamiast onuc, okrywały mu cienkie, białe ciżemki.

Powiedział coś, tonem trochę serdecznym, trochę zmartwionym, ale Elaine uśmiechnęła się tylko. Mężczyzna patrzył na nią bez słowa. W końcu machnął ręką i otworzył najbliższe drzwi.

- Czy wszędzie u was jest tak dużo miejsca? - wyrwało się Elaine, kiedy przez nie przeszła. Pomieszczenie miało olbrzymie okna, przysłonięte zwiewną tkaniną złocistego koloru. Po jednej ręce stał solidny, kwadratowy stół w otoczeniu czterech krzeseł, po drugiej – rząd szafek nakrytych wspólnym blatem, przy którym krzątał się właśnie wynalazca. Podobne szafki wisiały wyżej na ścianie.

Zaszumiała woda. Elaine, zaciekawiona, podeszła bliżej.

- Woda ze ściany? - wykrzyknęła, a sztukmistrz spojrzał na nią, zakręcając kurek. Oczywiście, roześmiała się, zbiornik na wodę do umywalni. Jeśli kogokolwiek, to tutejszych byłoby stać na napełnianie i czyszczenie tego zbiornika, zamiast po prostu zatrudnić człowieka do noszenia wody. Przewodnik zrobił jej miejsce, a Elaine z wdzięcznością podeszła do blaszanej umywalni i odkręciła kurek, najpierw tylko trochę, potem mocniej, ale nie za mocno. Woda była zimna jak lód. Mydło, leżące na krawędzi misy, okazało się dziwnie twarde, ale namoczone i potarte dawało trochę piany. Ładnie pachniało. Elaine wytarła ręce podanym jej śnieżnobiałym ręcznikiem.

- Nikt inny dziś tu nie nocuje? - zapytała, odwieszając ręcznik na kołek. Mężczyzna postawił na blacie trzymane w ręku kubki, a potem spojrzał na Elaine z bezradnym uśmiechem. Elaine podniosła jeden z kubków. Pokryto go gładką, ciemną glazurą, a kształt miał dziwny, węższy u dołu, rozszerzony górą.

Powtórzyła pytanie wolno po łacinie, ale mężczyzna tylko zamrugał. Trudno. Może później znajdzie się ktoś do rozmowy.

Tymczasem gospodarz podprowadził ją do stołu i usadził wygodnie na krześle, miękko wyściełanym, choć może trochę za wysokim, a potem delikatnie wyjął jej kubek z rąk. Elaine przyglądała się, jak napełnia wodą kolorowy dzban z pokrywą na zawiasie, zamyka ją i ustawia na blacie. Potem zaczął otwierać szafki, wyjmując pudełka lśniące i matowe, rozmaitej wielkości. Zaśpiewała gotowana woda. Elaine rozejrzała się, zdezorientowana, a jej przewodnik wrzucił coś do kubków i zalał wodą z dzbanka. Nad kubkami uniosła się para,a z nią obcy, dziwny zapach. Dzbanek sam gotuje wodę? Zdumiała się Elaine. Gdzie ja jestem?


Na trawniku koło szkoły nigdy nie było ławki. Co starsi mieszkańcy, między nimi pani Janson, od czasu do czasu przedkładali władzom miasteczka petycje, które władze z pietyzmem składały w archiwum, a ławki jak nie stawiały, tak dotąd nie postawiły. Ale za to dziś, dokładnie w miejscu, gdzie ławka mogłaby stanąć, pyszniła się malowana na niebiesko drewniana budka policyjna, z latarnią na czubku i mrożonymi szybkami.

Grupka licealistów minęła ją ze śmiechem, nawet się nie oglądając, jakby stała tam od zawsze, ale pani Janson, która wyszła ze szkoły zaraz po nich, przystanęła.

- Ładne rzeczy.

Pokręciłą głową. To ma być jakiś uczniowski żarcik?

Drzwi budki otworzyły się ze skrzypnięciem, a ona upuściła torebkę.

- Pomogę pani – mężczyzna, który wyszedł z budki, przykucnął, żeby pozbierać jej rzeczy. Miał łagodny, miły głos.

- Dziękuję – bąknęła pani Janson. Obcy wstał. Nie wyglądał na licealistę. Był mniej więcej jej wzrostu, miał krystalicznie błękitne, pełne melancholijnego wyrazu oczy. Gęsta grzywa brązowych włosów opadała mu na ramiona, a ubrany był w dziewiętnastowieczną aksamitną marynarkę o długich połach, do tego pasujące spodnie i srebrzystoszary fular. Uśmiechał się serdecznie.

Może grał w jakimś modnym zespole. "Niebieska Budka" albo "Anachronizmy", albo coś w tym rodzaju, może stał tu w ramach promocji nowej płyty. Pani Janson nie orientowała się w takich rzeczach.

- Wszystko w porządku? - zapytał domniemany muzyk.

Zamrugała. - Tak, tak. Stres. - Skinęła mu głową, delikatnie odebrała z rąk obcego swoją torebkę i ruszyła w stronę domu, jednym okiem zerkając na drogę.

- Co takiego panią stresuje?

Aż podskoczyła!

- W tej chwili pan – odcięła się, ale bez złości. Po tygodniu nieprzespanych nocy, z przerwami na wbijanie smarkaczom do głów figur płaskich, wielomianów i logarytmów, nie miała na złość siły ani ochoty. Zresztą nieznajomy wydawał się szczerze zainteresowany. Z drugiej strony, to był przecież nieznajomy, a pani Janson nie była podfruwajką, którą można złapać na ładny głos i ekscentryczny urok. Skręciła w stronę piekarni Williamsów.

- Nie tylko niesforni uczniowie, prawda?

Mężczyzna jakby od niechcenia dotrzymywał jej kroku.

- Nie pańska sprawa – ucięła, rozglądając się na przejściu. Nie, żeby o tej porze mogło tu cokolwiek przejechać, ale pani Janson miała głęboko zakorzeniony nawyk rozglądania się.

Obcy (o, cudzie!) przystanął na krawężniku. Pani Janson, już z drugiej strony ulicy, zerknęła na niego przez ramię. Stał ze wzrokiem utkwionym w trzymany w dłoni tablet, czy smartfon, czy co to tam było. Nie znała się na tym. Grunt, że dał spokój, a sklepik Williamsów był tuż za rogiem. W domu miała już tylko herbatę i płatki owsiane, a przecież Robert mógł wrócić w każdej chwili. Może to wszystko jakieś nieporozumienie? Może będzie na nią czekał, uściska i przeprosi, że sprawił jej zmartwienie.

Prychnęła, otarła oczy, a drugą ręką pchnęła drzwi. Dzwoneczek rozdzwonił się nad jej głową.

Brzęk dzwoneczka u drzwi zagłuszył słowa pana Williamsa.

- Przepraszam, nie dosłyszałam.

- Jabłecznika już nie mamy – powtórzył piekarz, niezręcznym gestem rozmasowując kark.

- Wszyscy go kupują, nie możemy nastarczyć. Może skusi się pani na ciasto orzechowe?

- Mmmm… ciasto orzechowe? Z tym fiu-bździu z czekolady? - domniemany muzyk stanął przy ladzie obok pani Janson. W ręku trzymał smartfon, czy jak to się tam nazywa.

- Yyy… Jak pan widzi.

- Cudnie – powiedział to tak, jakby orzechowe ciasto z czekoladą było najlepszym elementem wszechświata.

- Właśnie tego pani potrzeba – zwrócił się do niej z promiennym uśmiechem. - Zresztą, szczerze mówiąc, sam bym zjadł kawałek.

Przygryzł wargę jak mała dziewczynka przy tablicy.

Pani Janson przyjrzała mu się krytycznie. Na pijanego nie wyglądał, na zagłodzonego też nie, ale spojrzeniem ciągle wracał do ciastek.

I wyraźnie nie zamierzał się odczepić. Westchnęła.

- Proszę zapakować duży kawałek ciasta orzechowego.

Obcy uśmiechnął się do niej.