Tytuł : Wczoraj już minęło, Jutro Nie Nadejdzie

Autor : Nessa_O

Fanfiction, fandom : Harry Potter

Gatunek : slash, angst, romans, przygoda

Paring : Harry Potter/Draco Malfoy

Klasyfikacja : 18+

Ostrzeżenia : przekleństwa, sceny erotyczne, możliwe opisy tortur

Kanon : raczej tak

Czas akcji : 7 rok nauki w Hogwarcie; 1997/1998;

Informacje dodatkowe : FF jest kompatybilny z 6 tomami HP włącznie

* - odstęp czasu

*** - zmiana perspektywy

~o~ - wspomnienie

Dedykuję tego FF dwóm osobom bez których nigdy, by nie powstał

Caro - matce chrzestnej tego opowiadania, będącej moim zastępczym mózgiem, bez niej to ff nie miałoby prawa bytu. Nie znajduję słów by ci podziękować, kochana :).

Ciacho - za docenianie owsiankowo–tostowych śniadań w Wielkiej Sali ,cierpliwe wysłuchiwanie moich monologów i jakże by inaczej - za wspólną, nieśmiertelną miłość do Drarry, mimo prywatnych przeszkód, które po drodzę napotkałyśmy.

Prolog zbetowała :

Nessa (inna, nie ja)

Mockingbird

Prolog

A jednak stchórzył. Miesiące spędzone na dążeniu do wypełnienia zadania, nieprzespane noce, gdy trząsł się, tłumiąc przerażenie zżerające go od środka, ryzykowanie głupimi, nędznymi próbami morderstwa - i wszystko na nic.

Biegnąc za Severusem Snape'em nie myślał o tym. Jego głowę wypełniała możliwość ucieczki, znalezienia się z dala od tego zgiełku i chaosu. Co rusz wpadał na jakieś ciało leżące na korytarzu w Hogwardzie, raz chyba nadepnął na Longbottoma, lecz nie odważył się upewnić czy to na pewno on. Draco Malfoy zawsze był tchórzem, ale teraz – właśnie teraz – zrozumiał jak wielkim.

Powietrze jaśniało od smug rzucanych zaklęć i gdyby w porę nie uskoczył, jedno trafiłoby go w ramię. Przepychał się pomiędzy walczącymi ludźmi, przeskakiwał nad leżącymi w krwi ciałami, odpierając ze świadomości pytania. Ilu z nich umarło? Ilu zostało rannych? Pansy, Crabbe, Goyle, a nawet Blaise… czy oni…? Nie miał odwagi, by dokończyć, brakowało mu jej, aby spojrzeć pojedynkującym się uczniom w twarze. Znał ich, niekoniecznie lubił, większością nawet gardził, ale jednak znał. Nie życzył im śmierci, nie naprawdę. Nie chciał, żeby umierali, a już na pewno nie przez niego. Potknął się o coś, a kiedy spojrzał w dół, zobaczył Gibbona, jednego ze śmierciożerców, których tu wpuścił. Oczy miał szeroko rozwarte, puste i Draco potrzebował dwóch długich sekund, aby dotarł do niego oczywisty fakt – był martwy. Poczuł jak z opóźnieniem zalewa go fala strachu, jak gorzka porażka chwyta za gardło, utrudniając oddychanie. Niczym zza grubej zasłony słyszał wrzaski oraz szaleńczy śmiech, a przecinające powietrze zaklęcia gwizdały w uszach. Wszystko zdawało się zwolnić, odpływać, rzeczywistość umykała, jak jakiś absurdalny sen.

— Draco! — warknął Severus, wyrywając go ze stanu odrętwienia.

Coś huknęło i zobaczył, że frontowe drzwi zostały wyważone, a uczniowie wciskali się w ściany, jakby pragnąc pozostać niezauważonymi. Rozpoznał wśród nich Susan Bones. Twarz oraz włosy Puchonki były obryzgane krwią, a jej wzrok… jej wzrok mówił…

Wypadł na dwór, a ściana świeżego powietrza niemal zwaliła Malfoy'a z nóg. Na zewnątrz panował irracjonalny spokój, tak inny od chaosu w murach zamku. Światło księżyca oświetlało srebrzystą poświatą błonia, a wokół panowała cisza, zmącona jedynie szelestem trawy, uginającej się pod podeszwami butów.

Zza pleców doszedł go odgłos wykrzykiwanych zaklęć i biegnących za nimi ludzi, ale nie odwrócił się, ani nie zwolnił. Gdy tylko zrównali się z zapyziałą budą tego olbrzyma, Hagrida, ktoś rzucił w ich kierunku Drętwotę. Czerwoną wstęgę zaklęcia dzielił jedynie cal od głowy Mistrza Eliksirów.

— DRACO! UCIEKAJ! — krzyknął, jednocześnie odwracając się do przeciwnika.

Pomimo bólu w nogach i pieczenia w oczach, gnał ile sił przed siebie, a adrenalina tłumiła wszelkie inne doznania. Musiał się stąd wydostać. Musiał uciec. Musiał…

Nagle chata Hagrida stanęła w ogniu. Pomarańczowo-czerwone jęzory ognia trawiły drewno, pożerając każdą, nawet najmniejszą jego cząstkę. Dym wkradał się przez gardło do płuc, drapiąc i gryząc niemiłosiernie. Usłyszał żałosne wycie psa oraz głos, którego nie pomyliłby z żadnym innym.

— Walcz! — ryknął Potter i Draco nie musiał się nawet odwracać, aby mieć całkowitą pewność, że to naprawdę on. — Walcz, ty tchórzliwy...!

— Nazwałeś mnie tchórzem, Potter? Twój ojciec atakował mnie, tylko wtedy, gdy miał obok siebie swoich trzech kumpli, to jak nazwiesz jego?

Nie dosłyszał więcej. Słowa wraz z inkantacjami zlały się w jeden, niezrozumiały bełkot. Dudnienie serca wypełniało mu czaszkę, a z każdym kolejnym uderzeniem miał wrażenie, że długo już nie wytrzyma. Nie wiedział jak długo biegł, ale w końcu – po czasie mogącym być jednocześnie minutą jak i wiecznością – ujrzał przed sobą, majaczącą bramę Hogwartu. Pokonawszy ostatni dystans oparł się o nią, czując jak zimny pot spływa mu po karku. Cały drżąc, spojrzał na swoje knykcie, które pobielały przez siłę, z jaką zaciskał je na różdżce. Teraz musiał tylko czekać na Snape'a, a potem… - przełknął ślinę - a potem umrzeć z rąk Czarnego Pana, za niewykonanie zadania. Zdusił narastający w gardle, histeryczny śmiech. Tak po prostu, w jednej chwili żyjesz, a w drugiej jesteś trupem. Chociaż, nie, nie. ON na pewno zadba o to, aby słono zapłacił. Avada Kadavra byłaby zbyt łaskawym potraktowaniem za takie znieważenie. Śmierć smakuje najlepiej, gdy się o nią błaga.

Drgnął, zauważając gnającego ku niemu Severusa, a nad nim wielkie, skrzydlate i skrzeczące przeraźliwie stworzenie. Zatrważająco podobne do tego cholernego hipogryfa, który zaatakował go na trzecim roku. Po Potterze nie było nawet śladu, a więc byli sami. Bez słowa chwycił ramię profesora i w następnej chwili poczuł znajomy ucisk, towarzyszący teleportacji.

Gdy otworzył załzawione oczy nie znajdował się w swoim domu, siedzibie Czarnego Pana, ani żadnym innym znanym sobie miejscu. Stali na pustej polanie, a oprócz granatowego nieba i zielonych traw, nie dostrzegał niczego innego. Żadnego człowieka, domu, nawet drzewa. Całkowite odludzie.

— Gdzie…? — zaczął, ale Severus przerwał mu uniesieniem ręki.

— Nie ma na to czasu, Draco — oznajmił oschle. Nawet w chwili takiej jak ta, wyglądał na zadziwiająco opanowanego. Tylko zaschła krew nad brwią była jedyną oznaką walki. — Mamy tylko parę minut, zanim reszta nie zorientuję się, że za długo mnie nie ma. Pamiętasz co powiedział Dumbledore o możliwości wyboru? – Kiwnął głową, niezdolny nawet się odezwać. Snape szybko kontynuował. — Teraz masz taką szansę. — Wyciągnął z kieszeni dwa niewielkie przedmioty. — Jeden świstoklik prowadzi do Malfoy Manor, drugi do miejsca przygotowanego przez Dumbledore'a, chronionego potężną magią. Będziesz tam bezpieczny.

Poczuł jak zapada mu się żołądek. Nic nie rozumiał. Mógł dostąpić chwały, przywrócić dobre imię swojej rodzinie, ale nie zrobił tego, stchórzył. Nie potrafił wypowiedzieć dwóch prostych słów do osłabionego starca. Tak, miał szansę i stracił ją. Stracił wszystko.

— Szansa? Jaka szansa? — parsknął gorzko, przeklinając słabe brzmienie swego głosu. — Zawiodłem, rozumiesz? Czarny Pan powiedział, że mnie zabiję, że zabiję moją matkę, jeśli ja nie...

— Ty głupcze — wysyczał. — Nie rozumiesz co do ciebie mówię? Zapytałem, czy pamiętasz CO powiedział Dumbledore.

— Tak, pamiętam, ale… — urwał, a fakty zaczęły z opóźnieniem napływać do mózgu.

Jak myślisz, dlaczego nie zdemaskowałem cię wcześniej? Słowa Dumbledore'a rozbrzmiały w głowie, sprawiając ból.

Ponieważ wiedziałem, że zostaniesz zamordowany jeśli tylko Lord Voldemort dowie się, że cię podejrzewam.

Teraz jednak możemy porozmawiać otwarcie… nie stało się jeszcze nic złego, nikogo nie skrzywdziłeś, choć miałeś dużo szczęścia, że twoje przypadkowe ofiary przeżyły… Mogę ci pomóc, Draco.

Przejdź na właściwą stronę, a ukryjemy cię tak, że nikt cię nie znajdzie, uwierz mi. Co więcej mogę jeszcze tej nocy wysłać członków Zakonu Feniksa do twojej matki, żeby i ją ukryli. Twój ojciec jest teraz bezpieczny w Azkabanie… Kiedy nadejdzie czas, możemy i jego ochronić… przejdź na właściwą stronę, Draco… nie jesteś zabójcą… *

Zacisnął powieki, tłumiąc palące uczucie w gardle. Był niczym zwierzę zapędzone w sprytną pułapkę – bezbronne i skazane na łaskę bądź niełaskę. Kimś kto w jednej chwili przegrał wszystko i oto została mu ofiarowana jakże cudowna szansa.

Umrzeć czy zdradzić? Pozostać lojalnym czy poprzeć tych, którymi gardził? Wybrać dumę czy przetrwanie?

Otworzył oczy i wyciągnął żałośnie drżącą dłoń chwytając świstoklika.

Był Draconem Malfoyem, Chłopcem Który Zawiódł.

* słowa Albusa Dumbledore'a, 6 tom, rozdział „Wieża rozjarzona błyskawicami"