- I -

Z człowieka potrafi wyleźć prawdziwa bestia, to fakt. Co tam jedna – zło, trafiając na podatny grunt, mnoży się w zastraszającym tempie. Przekonano się o tym naocznie wczesnym latem w okolicach East City, gdzie poczęła się Plaga. Miał już wtedy szesnaście lat. Kilka miesięcy temu za sprawą pewnego inicjatora ruszyła rosnąca lawina zdarzeń, a teraz musiała znaleźć się jakaś grupa ludzi, która zdołała otworzyć Bramę Piekieł. Inaczej nie mógł sobie tego wytłumaczyć.

Drżał jak liść na wietrze. Dosłownie. Stwory będące niewątpliwie chimerami – prawdopodobnie efekty niekontrolowanego łańcucha reakcji alchemicznych, o których dotąd jedynie czytał w bajkach – osiągały ponadnaturalne formy i rozmiary, od „zwykłych" mieszańców wielkości psa po dziwaczne hybrydy powalające drzewa i domy. Trudno uwierzyć w coś takiego, kiedy samemu jeszcze niczego się nie widziało, jednak te tony raportów, które nieustannie przeglądał, nie mogły kłamać. Ani ludzie przekazujący najnowsze wieści, najczęściej jednak milczący świadkowie wydarzeń, gdyż żadne słowa nie mogły oddać tego, co widzieli. Wystarczyło spojrzeć w ich przeżarte strachem oczy, by nie mieć wątpliwości, że Piekło rzeczywiście zapłonęło na ziemi – i to tak blisko, niemalże u samych drzwi…

On, Al i Winry byli akurat w Rush Valley, gdy to się zaczęło. Cały zagrożony teren – prawie wszystkie południowo-wschodnie prowincje, także dawny Ishvar – objęto przymusowym przesiedleniem. Oni zostali. Ruszyła powszechna mobilizacja Armii oraz państwowych alchemików, zdarzali się także ochotnicy. Jednak było za mało czasu. Tak wielkich mas ludności nie da się przenieść w jeden dzień. By uniknąć zastoju i paniki, musiano ograniczyć ruch na drogach, co i tak nie powstrzymało wielu przed wędrówką na oślep. W Rush Valley została większość mieszkańców. Stratedzy wojenni przewidywali, że miasto, ze swoim położeniem wśród gór i kanionów, stanie się niebawem twierdzą stojącą na drodze największej fali Plagi, zmierzającej do centrum kraju. Zgodnie uznali obronę tego miejsca za jeden z priorytetów całej – nie wahał się użyć tego słowa – wojny. Oczywiście informacja wyciekła i trafiła do ogółu, co raczej nie ucieszyło nikogo… może z wyjątkiem protetyków.

Wezwano go, jako państwowego alchemika, do służby – do obrony Rush Valley. Al niczego nie musiał, jednak zrobił, co oczywiste. Uznając się za ochotnika, ruszył śladem brata. Szybko znalazł sobie zajęcie. Podjął się wykonania solidnego muru okalającego miasto, a także systemu pomysłowych pułapek, by jak najbardziej utrudnić chimerom dostęp do mieszkańców. Dzięki temu, że nie posiadał łatwo męczącego się ciała, mógł osiągać naprawdę imponujące rezultaty.

Wybitnych alchemików było jak na lekarstwo. Ledwie parę godzin później pojawił się blady jak płótno przełożony i podał mu odpieczętowaną kopertę. Kolejny rozkaz. Ma przybyć do oddalonej o parę kilometrów na wschód mieściny, gdzie zdecydowano się stawić Pladze pierwszy, zorganizowany opór. Na najdalej wysuniętą, najsłabszą linię obrony.

Sam.

.

.

.

Była noc. Od ogłoszenia alarmu minęły cztery dni.

Naprawdę niewiele trzeba, by wywrócić świat do góry nogami.

Ed westchnął i przetarł lewą dłonią oczy, zmęczone czytaniem w nikłym świetle gazowej lampki. Powinien położyć się i usnąć, powinien odpocząć, jednak chciał też przejrzeć wszystkie walające się po stołach papiery, a jeszcze tyle tego zostało…

Wokół zupełna cisza, jedynie wiatr delikatnie napierający na płócienne ściany obszernego, wojskowego namiotu. Wszyscy zainteresowani tematem już dawno poszli, on nie potrafił. Jeszcze nie widział całej reszty. Na pewno coś przeoczono, a on musiał to odkryć, musiał odkryć jakiś znak, szczegół, powiązanie – cokolwiek – coś, co rzuciłoby więcej światła na ten piekielny, rozrastający się i pochłaniający rzeczywistość mrok. Raporty bogato opatrzone komentarzami i zdjęciami niewiele w tym pomagały, wręcz przeciwnie.

Wokół cisza, lecz w nim krew szalała, a serce i tętna waliły jak młotem.

Z treści dokumentów wyłaniał się obraz beznadziei i rozpaczy, niemal niewysłowionej tragedii. Panika ogarnęłaby każdego żyjącego szarą codziennością człowieka po lekturze tych materiałów. Nic dziwnego, że ich nie ujawniono. Wszystko wskazywało na to, że chimery albo się rozmnażają – co jest niemożliwe – albo wręcz pojawiają znikąd i to w błyskawicznym tempie. Teoria co do Bramy Piekieł wydawała się zatem nawet prawdopodobna… pomijając oczywiście kwestię wiary w coś takiego jak Piekło.

Tereny dotknięte Plagą przypominały wyścielone trupami i gruzami pobojowiska. Bestie rozrywały ofiary na strzępy z niewytłumaczalną, przerastającą rozum zajadłością, przy czym rzadko zdarzało się, żeby ciała były pożerane. Żadnych rannych, prawie żadnych ocalałych – potwory szerzyły strach, śmierć i zniszczenie, nie szczędząc nikogo.

Przełknął ślinę. Niektóre zdjęcia przedstawiały żywe osobniki lub nawet całe stada, jednak zawsze z bezpiecznej odległości. Wiele można by powiedzieć o ich twórcach bądź twórcy, lecz talentu i pomysłowości w doborze gatunków oraz sposobów ich łączenia z całą pewnością im – lub jemu – nie brakuje.

Diabła za skórą najwyraźniej także.

Chimery stojące najdalej od obiektywu wydawały się wręcz absurdalnie ogromne. Jednakże NIKT tych zdjęć nie fałszował. Sprawdzano.

- Niech to… jasna cholera… - wyszeptał.

To, przed czym uciekał w ostatnich dniach znów go dopadło, sprawiając niemal fizyczny ból. Cały spięty, wbił drżące pięści w stół; metal szorował po drewnianym blacie. Oddech urywał się i przyspieszał… nie, nie może na to pozwolić…

Jeśli wierzyć ludziom obserwującym poczynania wroga, to już jutro te obrazki rodem z koszmaru okażą się rzeczywistością. Na razie broniła się jeszcze przed tą wiedzą jakaś rozpaczliwa, dziecinna nadzieja, chwytająca się znanego dotąd świata jak tonący brzytwy. Lecz już jutro – oby tylko nie w nocy! – Plaga dotrze do miasteczka, a żądne krwi chimery, jak rozpędzone stado tratujące wszystko na swojej drodze, zabiją każdego… - zabiją też i jego.

Żadnych złudzeń. Wszyscy mówili o walce, taktyce, wszelkich staraniach, lecz tak naprawdę szykowali się bardziej na śmierć niż zwycięstwo – widział to. Sam też nie potrafił, mimo że bardzo tego pragnął, dostrzec choć cienia realnej szansy na powodzenie. Te diabelskie hordy nie powstrzymałyby nawet mityczne przepaście Tartaru!

Już dobre kilka minut trwał tak pochylony, z opuszczoną głową i zaciśniętymi szczękami. Patrząc niewidzącym wzrokiem gdzieś ponad stosami papierów, usiłował bezskutecznie coś znaleźć, czegoś się uczepić, więc zamknął oczy i skupił się na tym całym sobą. Z sykiem wdychał i wydychał powietrze.

Jednakże lęk nieustannie żywił się pytaniami bez odpowiedzi.

Przede wszystkim: co robić? Jak przeżyć? Żaden sposób nie wydawał się wystarczający i właściwy. Jedyna szansa na milion… jak tego nie spieprzyć?

I nie chodziło tu tylko o ucieczkę przed własnym, grożącym mu cierpieniem i śmiercią. To nowa myśl, nagła, choć oczywista, uderzyła z doznaniem przeszywającym na wskroś każdą komórkę ciała, drażniącym każdy, najmniejszy nerw, co do jednego – to ona, a po niej kolejne sprawiły, że poczuł wreszcie to pieczenie pod powiekami, a ręce rozluźniły się i opadły wzdłuż boków, osłabione, bezradne wobec TAKIEJ fali rozpaczy…

Jak przetrwać i pokonać Plagę?! Uratować niewinnych?! Pomyślał o Alu, marzącym o odzyskaniu swojego ciała, o Winry, będącej żywym wspomnieniem i nadzieją, zaproszeniem do dawnego, normalnego życia… O wszystkich ludziach obecnych w jego świecie, wspierających i pomagających mu w każdej sytuacji… Jak ocalić tych, których…

.

.

.

Z obawą i ciekawością zerknęła przez odsłonięte wejście do wnętrza wielkiego namiotu, skąd dobywał się szum gorączkowych dyskusji. Jeszcze nigdy nie widziała w jednym miejscu tylu wojskowych naraz. Mimo to chciała podejść bliżej, lecz nim uczyniła choć jeden krok, na jej ramieniu wylądowała ciężka, męska dłoń. Strażnik w mundurze Armii nieznacznie pokręcił głową.

Nie cofnęła się, gdyż w jednej chwili dostrzegła w najbardziej oddalonym kącie pomieszczenia, wśród ludzi zebranych wokół stołu znajomy, czerwony płaszcz z symbolem Alchemii – wężem przybitym do krzyża – oraz jasne włosy zaplecione w warkoczyk. Serce zabiło jej mocniej, a usta drgnęły w nerwowym uśmiechu.

Odwrócony tyłem nie widział, że przyszła, dopóki nie zaczął czegoś mówić do stojącego obok niego, znanego jej mężczyzny. Wtedy jakby wyczuł na sobie czyjeś przenikliwe spojrzenie. Zauważył ją.

.

.

.

- Nie możemy znowu popełnić tego błędu! – zagrzmiał major Alex Louis Armstrong, spoglądając z góry na wszystkich zebranych jak na bandę niesfornych dzieciaków. – Trzeba bronić naszych armat za wszelką cenę, bez nich jesteśmy na straconej pozycji…

- Z całym szacunkiem, ale przecenia pan ich znaczenie w walce z Plagą – wtrącił spokojnie mężczyzna ze zbyt skomplikowanym nazwiskiem, by je zapamiętać. – Owszem, przydają się w początkowej fazie, lecz nie są one w stanie powstrzymać takiej szarży.

- W znaczącym stopniu osłabiają siły wroga! To dzięki nim żołnierze mają przynajmniej szansę na przeżycie! Nie zamierzam posyłać ich na pewną śmierć!

Ed oderwał wzrok od mapy i zerknął na majora. To potężnie zbudowane przez naturę uosobienie łagodności i wrażliwości od wczoraj zmieniło się niemal nie do poznania.

Trudno się dziwić. On także się zmienił.

- Nas wszystkich czeka pewna śmierć, jeśli znaczna część ludzi nie odda swojego życia za pozostałych – tłumaczył mężczyzna prawie pogodnym tonem, lecz jego ponurych, ciemnobrązowych oczu nie rozpaliła najmniejsza iskierka humoru. – To nieuniknione. Zatem jedno, co chociaż możemy dla nich zrobić, to dać im wybór – czy chcą bronić tego, czego obronić się nie da, czy może zechcą spróbować zawalczyć o siebie? Im dłużej żołnierz żyje, tym więcej zrobić może…

Major zmarszczył brwi.

- Honor także ocalą, salwując się ucieczką? Jeśli nawet niektórzy dzięki temu przeżyją… jakie to będzie życie?

Zapadła cisza, umilkły wszelkie prowadzone ukradkiem rozmowy. Wszyscy wyczuli konfrontację i z zapartym tchem czekali na wynik.

Mężczyzna z dziwnym nazwiskiem prychnął.

- Racja. Honor, wierność krajowi, poświęcenie… dzięki ideałom istnieją armie, czyż nie? Fajnie być taką „cegiełką", prawda, majorze? Takim kamykiem spośród tysięcy innych kamieni… Mur z takiego materiału może runąć w każdej chwili – ale cóż, umarli i tak nie zgłaszają reklamacji. Chciałby pan do nich dołączyć? Do tej masy, której jedynym zadaniem jest umrzeć, by inni mieli dość czasu, aby zabić? Zrobiłby pan to „z honorem"?

Cisza jak makiem zasiał. Wszyscy zebrani, żołnierze oraz pozostali dowódcy spuścili wzrok, nie śmiejąc spojrzeć sobie nawzajem w oczy. Ed zabrał ręce ze stołu.

- To nieodpowiedni moment na dyskusje o moralności – burknął major z kwaśną miną na bladej twarzy. – Poza tym, pańskie argumenty są jednostronne…

Lecz tamten nagle uśmiechnął się, szczerząc nierówne i żółtawe zęby.

- A jak pan sądzi, ilu z nas tu obecnych dożyje do przyszłego tygodnia? Hm? Domyśla się pan? Ale co tam, przecież umrzemy – zostaniemy ROZSZARPANI żywcem – „z honorem"!

- Wystarczy, panie L… - rozległ się cichy, ciepło brzmiący głos. Obecni zerknęli niepewnie na drobnego mężczyznę w zwykłej koszuli, bez górnej części munduru, za to wyposażonego w maleńki, jasny wąsik. Ten, nie zważając na ich zainteresowanie, z niezmienną postawą i skupieniem na twarzy kontemplował płomień gazowej lampki, oświetlającej rozsypane po blacie papiery. – Wszyscy dostatecznie mocno się boimy, nie musimy słuchać takich rzeczy. Mieliśmy ustalić, co jeszcze można i trzeba zrobić, zanim dotrą tu kolejne bestie. Moim skromnym zdaniem – kontynuował po chwili ciszy – naszą najmocniejszą stroną są towarzyszący nam alchemicy. To dzięki nim wczorajsza fala Plagi załamała się i mogliśmy dobić wiele z tych kreatur bez większego ryzyka. Myślę, że naszą ogólną taktykę powinniśmy oprzeć na…

Ed niewiele z tego słyszał; poderwał głowę dopiero na dźwięk swojego imienia.

- Edwardzie, twoim rejonem było to skalisko na północnej krawędzi wąwozu, prawda?

- Tak. – Lekko drżącą ręką wskazał właściwe miejsce na mapie i przesunął palcem po kilkucentymetrowej linii. – Dokładnie ten fragment.

- Pułapki spełniły swoje zadanie?

- Owszem… w przypadku mniejszych chimer. Większe czekały, aż zapełnią się doły, dopiero potem przechodziły na drugą stronę… po trupach. – To trwało chwilę, lecz zdołał się opanować. – Są niezwykle inteligentne, szybko się uczą.

- Rozumiem. – Mężczyzna z wąsikiem zerkał na niego, prawie nie odwracając gałek ocznych od swojego poprzedniego celu. – Chyba dobrze domyślam się, co trzeba w tych dołach poprawić?

- Już je pogłębiłem… to znaczy, niektóre. To dość pracochłonna robota – wyjaśnił Ed z krzywym uśmieszkiem.

- Oczywiście, rozumiemy. To, co robicie, jest naprawdę niezwykłe… szkoda tylko, że pomaga was tak niewielu. Niemniej jednak… słuchaj, nie chcę ci rozkazywać, ile czasu masz na to poświęcić… ale liczymy na jak najlepsze efekty. Tu chodzi o przyszłość całego Amestris.

- Rozumiem pana. – „Odeśpię to chyba dopiero w grobie", mignęło mu jednocześnie w głowie. – Nie ma więc co zwlekać. Potrzebuję wozu, żeby zdążyć ze wszystkim…

- Co masz na myśli, Edwardzie Elricu? – zagrzmiał nagle major, przybierając groźną minę. – Chyba nie zamierzasz już teraz tam jechać?

- A co, mam czekać na chimery?

- Nie do końca się zrozumieliśmy, chłopcze – wtrącił mężczyzna z wąsem. – Już o tym mówiłem. Ruszymy tuż przed brzaskiem, ze wszystkimi alchemikami, zabierzemy też ze sobą spory oddział żołnierzy. To i tak będzie wysoce niebezpieczne, ale z pewnością nie aż tak, jak pojechanie tam teraz, w nocy – to jak proszenie się o śmierć, szukanie guza. Poza tym, musimy przecież odpocząć.

- Co za idiotyzm – prychnął Ed. Serce tłukło się o żebra jak opętane. Czyżby mu odbiło?! Jak może tego AŻ TAK chcieć, jechać tam właśnie teraz – po nocy?! A jednak coś w nim na przekór chciało, domagało się tego szaleństwa. Coś czekało z masochistyczną niecierpliwością, aż może ten facet z wąsikiem, dowódca dowódców rozmyśli się i uzna jednak, że nie taki znowu głupi ten pomysł… Z trudem powstrzymał się przed poprawieniem kołnierzyka, przyklejonego do mokrej szyi.

…Może chodziło o to, żeby nie odwlekać już dłużej tego, co nieuniknione?

- Dlaczego tak uważasz? – zapytał Armstrong, obserwując Eda z dziwnym skupieniem na twarzy.

- Niby jak zdołamy odpocząć? – Powoli tracił panowanie nad tym, co czuł i mówił. Spojrzał bez skrępowania na górującego nad nim majora. – Ja na pewno nie zasnę. Jak będzie trzeba, to sam pojadę, bez łaski, umiem prowadzić…

- Uspokój się – mruknął mężczyzna.

Ed zamrugał. Chciał chyba znowu coś powiedzieć, ale jakby wszystkie słowa pouciekały z głowy. Pozostały tylko wpatrzone w niego oczy majora, to pełne współczucia spojrzenie przyjaciela… I nagle coś jeszcze.

Ktoś na niego patrzył. Nie, nie chodziło o tych wszystkich milczących bądź cicho ze sobą rozmawiających obserwatorów, uczestników zebrania. To było zupełnie nowe wrażenie, którego źródło tkwiło zaraz za granicą pola widzenia. Patrzyło, wpatrywało się z takim wyczekiwaniem, jakby chciało, żeby też zauważył…

Spojrzał w bok i zobaczył Winry.

.

Chłopak obrócił się i oparł gwałtownie o stół.

- Jasny gwint...! – wyrwało mu się szeptem, zupełnie odruchowo.

- Twoja była dziewczyna? – spróbował zgadnąć mężczyzna z wąsikiem, nadal z dyplomatycznym wyrazem twarzy. – Jeśli chcesz, mogę kazać zabrać ją stąd pod jakimkolwiek pretekstem…

- Nie!... to znaczy… kurde, co ona tu robi? – Czuł się jak zdemaskowany, przyłapany na chwili słabości. Przyłożył dłoń automaila do czoła, zasłaniając nią twarz. Musiał jakoś dojść ze sobą do ładu.

- Zapewne chciałaby z tobą porozmawiać – zauważył odkrywczo major, kiwając głową z miną Wielce Mądrą i Domyślną. – Pójdź, nie daj biednej dziewczynie tak czekać na zimnie...

- A… ale mamy zebranie!

- Omówiliśmy już praktycznie wszystko, co ważne – powiedział Pan z Wąsem. – Jak mówiłem, zaczynamy o świcie. Także z całym szacunkiem dla twojego zaangażowania, Edwardzie, ale wybij sobie z głowy bohaterskie wypady po ciemku, jasne? Wielką szkodą byłaby utrata jednego z najlepszych alchemików w naszych szeregach...

Lecz chłopak nie słuchał. Jego mina sugerowała kolejną, rozgrywającą się w nim batalię. Co i rusz kręcił głową, zagryzał usta, rozluźniał i zaciskał dłonie w pięści. Wielu patrzyło na to nie bez uśmiechu na zmęczonych, poszarzałych twarzach.

Wreszcie Ed odetchnął głębiej, już względnie spokojny. Jemu nie było do śmiechu. Nie było mu też zbyt blisko do radości ze spotkania… którego przecież chciał, mimo wszystko.

Ale nie w tych dniach. Nie po tym, co się działo i co jeszcze ma się wydarzyć. Nie po tym mroku, którego tak doświadczył; kolejne przekroczone granice, zupełnie jak przed laty…

Obawiał się, że będzie musiał ją zranić.

.

.

.

„Idiota!", skwitowała Eda krótką myślą.

Nie uszło jej uwadze to, jak szybko i gwałtownie odwrócił się tyłem, udając, że niby jej nie zauważył. Zmarszczyła groźnie brwi, lecz rozczarowanie i złość nie przemogły tego uczucia nerwowego kołatania w piersi. Strach dojrzewający od wczorajszego dnia ustąpił niewysłowionej uldze, jednak niepokój czuwał…

Niepewna, co robić, zerknęła na stojącego w pobliżu strażnika.

- Trwa zebranie – wyjaśnił zwięźle.

Prychnęła. Szkoda, że nie wzięła ze sobą swojego ulubionego klucza francuskiego! Ale czekała ze splecionymi na piersi rękami, choć nocny wiatr nie był wcale przyjemny. Wyglądało na to, że jeszcze coś omawiali. Z takiej odległości nie mogła rozróżnić ani słowa.

Zaczynała już podejrzewać, że może jednak ten kontakt wzrokowy był złudzeniem, gdy nagle chłopak ruszył w jej stronę niespiesznym krokiem. Coś w niej zapłonęło, a motyle poderwały się całą chmarą do lotu.

Stanął przed nią i tylko patrzył. Dorównywał jej wzrostem; może nie całkiem, ale już-już prawie. Jeszcze trochę i nie będzie mogła spoglądać na niego z góry i żartować z centymetrów, jak nieraz to robiła, gdy zanadto zalazł jej za skórę. Ech, gdzie te czasy…

Przez chwilę próbowała coś powiedzieć, lecz tylko otwierała i zamykała usta, bo nie mogła się zdecydować: czy najpierw jakieś powitanie, pytania, żale, może kołkiem w łeb?

- W porządku – mruknął tamten; twarz ginęła w mroku.

- …My-myślałam, że zadzwonisz – wydukała wreszcie.

- Przepraszam…

- Ile razy mam to powtarzać? Zawsze wam mówię, żebyście dzwonili, zanim wrócicie...! Taki wielki to problem?!

- Przepraszam – powtórzył. Zdziwiła się tą potulnością, bo jednocześnie nie wydawał się speszony: nie uciekał wzrokiem gdzieś w bok, lecz patrzył jej prosto w oczy, z chłodnym, łagodnym dystansem. Wydawał się na coś zdecydowany. – Byliśmy… trochę zajęci. Widzisz, jakie tu zamieszanie… zresztą, nieważne. Dobra, powiedz, kto cię przywiózł. – Zaczął rozglądać się, chyba za jakimś pojazdem. Zapytał zresztą takim tonem, jakby zamierzał natychmiast dokopać kierowcy.

- Przyszłam – odparła bez ogródek.

- COO?!

Wychodzący z namiotu ludzie spoglądali na nich z ciekawością, lecz oni widzieli tylko siebie. Winry nie mogła w tych ciemnościach upewnić się co do miny chłopaka, jednak ton jego głosu nie pozostawiał złudzeń. Był wściekły.

- Jak to?!

- Zwyczajnie, wyszłam z miasta, gdy tylko dowiedziałam się od Ala, że wróciłeś i nic ci nie jest…

- Al ci na to pozwolił...?!

- Nic mu nie mówiłam – przerwała Edowi, trochę już poirytowana jego reakcją. – O co chodzi? To przecież niedaleko, ledwie pół godzinki, bardzo prosta droga…

- Kurde, ale idiotka z ciebie! – warknął Ed, złapał dziewczynę pod ramię i siłą odciągnął kilkanaście metrów dalej, w jeszcze głębszy mrok, z dala od ciekawskich uszu. – Jest zbyt niebezpiecznie! – syknął jej w twarz. Wyrwała się.

- A inni ludzie też wychodzą poza mury, bez problemu!

- Trwa EWAKUACJA, do jasnej cholery...! Wszyscy stąd uciekają! Jak mogłaś choć pomyśleć o przyjściu tutaj na własną rękę?!

- …Bo martwiłam się, chciałam cię zoba...

- Taki kawał drogi, po nocy?! – wpadł jej w słowo. Teraz to on górował. I zbliżał się, atakował…

Ciemność nie zasłaniała wszystkiego. Poczuła strach.

- Przecież pilnujecie jedynego przejścia po tej stronie miasta!

- I co z tego?! Niechby się tu przedostała choć jedna chimera...!

- Nie przepuściliście żadnej. Całe Rush Valley o tym trąbi! W radiu też…

- Zgłupiałaś do reszty?!

Drżeli i dyszeli na siebie, prawie dotykając się nosami. Sekundy mijały w ciężkim strachu, wściekłości i cierpieniu, które powoli odpływały wraz z czasem, pozostawiając po sobie… pobojowiska.

Zorientował się, że ściska jej ramiona. A ona, że kuli się i trzęsie, bo twarz przyjaciela nagle stała się obca i przerażająca…

Nie. Przeraził nie tylko Winry, ale i samego siebie. Jego ręce odskoczyły od ciała przyjaciółki jak oparzone.

- Wybacz! – prawie jęknął, zwieszając głowę. – Ale… BŁAGAM, po prostu nie ryzykuj tak niepotrzebnie...!

I już chwilę potem brakło mu tchu, maksymalnie spiętemu i nieruchomemu w jej ciepłym uścisku.

Dlaczego ona to robi...?! To przecież tak, jakby przytulała do siebie zębaty nóż.

- W porządku… - szept tuż za uchem. – Zapomnijmy o tym!

Ponagliła go, obejmując jeszcze mocniej.

Westchnął. Zbyt słaby. Nie miał na to siły. Rozluźnił się i delikatnie oplótł rękami plecy dziewczyny, docisnął – ciepło do ciepła, serce do serca, szyję do szyi, marząc przy tym ledwie świadomie, by mogli pozostać taką jednością – już na zawsze.

C.D.N.