Wakacyjne Wyzwanie Literackie Tasiemiec 2015

Betowała Tina Latawiec

1

– Tata, mama, tunel!

Joe wciąż nie przestaje nam tego powtarzać, choć jedziemy przez niego już od co najmniej dwóch kilometrów. Przed nami jeszcze jakieś cztery. W sumie nie powinnam mu się dziwić, jestem od niego kilkanaście razy starsza, a kiedy pierwszy raz w życiu jechaliśmy przez Sveti Rok, tunel wydrążony pod górami Welebitu, sama byłam pod wrażeniem jego długości. Teraz jestem tak zmęczona lotem, że jest mi właściwie wszystko jedno. Jedyne, czego nie mogę się doczekać, to kiedy Joe nareszcie zaśnie. Plan zakładał, że mały będzie dość zmęczony po kilkugodzinnym locie, żeby przespać całą drogę do Dalmacji. Nawet specjalnie postanowiliśmy nie zatrzymywać się w Zagrzebiu, tylko wprost z lotniska ruszyć wypożyczonym autem na południe.

Plany wzięły w łeb już na początku, kiedy Jelena, bratowa Luki, uparła się, że przygotuje nam całą masę rzeczy, które będą nam absolutnie potrzebne nad morzem, a których z pewnością nie przywieziemy ze sobą z Bostonu. Takim sposobem w bagażniku wynajętego sedana, oprócz naszych wypchanych do granic możliwości walizek i wózka Joego, znalazł się też dmuchany materac, parasol plażowy, kosz piknikowy oraz trójkołowy dziecięcy rowerek, z którego ośmioletnia Dunja najwyraźniej już wyrosła. Joe spał jak zabity przez cały lot, podobnie zresztą jak jego tatuś, jednak rozbudził się do reszty podczas trwających dobrą godzinę powitań, achów i ochów nad najmłodszą latoroślą rodu Kovačów i o spaniu w samochodzie nie ma już mowy. A ponieważ ktoś musi wysłuchiwać jego nieustających zachwytów nad domami, psami, krowami (patrz, mama, duży pies!) i wszystkim innym, co mijaliśmy przez ostatnie godziny, Luka natomiast uparcie je ignoruje, o drzemce mogę sobie co najwyżej pomarzyć.

– Mówiłam, żeby lecieć wprost do Dubrownika – marudzę. Joe patrzy na mnie dziwnie (mama, jak możesz marudzić, przecież to t-u-n-e-l!), a mój ślubny mruczy coś pod nosem, nie odrywając wzroku od drogi.

Nie mam mu tego za złe. Luce znaczy się, choć małemu w sumie też nie. Za każdym razem, kiedy jesteśmy w Chorwacji, mój mąż miewa podobne napady melancholii. Nie żeby nie miewał ich też w Chicago czy Bostonie. Ale mam wrażenie, że podczas gdy tam, w Stanach, Luka otrząsnął się już dawno ze wspomnień i zaczął żyć dniem dzisiejszym, tutaj przeszłość jest dla niego równie realna jak to, co tu i teraz, wspomnienia wyglądają do niego zza każdego rogu ulicy. Trochę mnie to przeraża. Mimo naszych trudnych, wyjątkowo skrytych charakterów, przez tyle lat nauczyliśmy się już trochę czytać sobie w myślach. Ilekroć znajdziemy się w Chorwacji, mój mąż staje się dla mnie zagadką nie mniejszą niż wtedy, kiedy tylko zaczęliśmy się spotykać. I chyba właśnie dlatego nie jestem wielką zwolenniczką chorwackich wakacji. Nie powiedziałam tego nigdy na głos, bo rozumiem, że Luka tęskni za krajem i rodziną, że chce, żeby nasz syn doświadczył tego wszystkiego, w końcu Joe jest w jednej drugiej Chorwatem. Mimo to podejrzewam, że Luka i tak wie, co czuję, dlatego właśnie zaproponował, że ten wyjazd będzie inny. Żadnych przymusowych wizyt, żadnego zapoznawania się z tysiącem jego ciotek, wujów i kuzynów, żadnych godzin wysłuchiwania paplania Jeleny (lubię ją, serio, to cudowna kobieta, ale jeśli nawet jej ograniczona znajomość angielskiego nie przeszkadza jej w wyrzucaniu z siebie tysiąca słów na minutę, to czasem naprawdę współczuję Nikowi). Nie, te wakacje mają być tylko i wyłącznie dla nas. Morze, plaża, słoneczko, pizza i lody. Dlatego wybraliśmy Brač jako cel naszej podróży.

No dobra, Luka wybrał. Dla mnie nazwy wszystkich dalmackich wysp brzmią tak samo.

– Dlaczego akurat Brač w takim razie? – spytałam go przekornie pewnego zimowego wieczora, kiedy Joe drzemał przed telewizorem, a my snuliśmy wakacyjne plany. – Dlaczego nie na przykład... – spróbowałam odczytać nazwę wyspy widniejącą na mapie, ale szybko się poddałam. – ... to.

– Mljet? – podpowiedział Luka usłużnie. Czekał aż powtórzę po nim. Nie doczekał się.

– Mam tylko jeden język, nie zamierzam go sobie złamać.

– No proszę, pani doktor nie zna podstaw anatomii. Zaczynam się bać o twoich pacjentów. – Zignorowałam go i po chwili wrócił do tematu. – Mljet jest owszem, piękny. Według legend to właśnie tam Kalipso przez siedem lat przetrzymywała Odyseusza.

– Wolałabym, żeby nasze wakacje trwały odrobinę krócej – przyznałam.

– Nie wytrzymalibyśmy tam nawet siedmiu dni – Luka parsknął śmiechem. – Na Mljecie jest tylko jeden hotel. Tak się składa, że pracuje tam mój kuzyn. Nie lubię go.

– No więc Brač. Co ciekawego powiesz mi o Braču?

– Nie mam tam ani jednego kuzyna. – Teraz już oboje zaczęliśmy się śmiać. Joe otworzył oczy, zmierzył nas groźnym wzrokiem, po czym odkrył, że w telewizji leciała właśnie jedna z jego ulubionych bajek i dał nam spokój.

– A coś bardziej elokwentnego? – zaczęłam się droczyć.

– Kamienia z wyspy Brač użyto do budowy Białego Domu – oznajmił mi Luka z nutką dumy w głosie. Chorwackiej dumy narodowej nie należało lekceważyć, przekonałam sie o tym raz, kiedy rzuciłam jakiś żarcik polityczny podczas obiadu z Nikiem i Jeleną. Nawet ich piętnastoletnia córka patrzyła na mnie z żądzą mordu w oczach.

– Dobra, wystarczy, już mi się podoba – zdecydowałam. Jedziemy na prezydenckie wakacje!

No i pojechaliśmy. To znaczy w sumie to nadal jedziemy. Ale przynajmniej Sveti Rok już za nami. Nie jestem złym kierowcą, ale, nie mówiąc już o samochodach, które wymagają ręcznej zmiany biegów, chorwackie drogi jakoś nie zachęcają mnie do zajęcia miejsca za kółkiem. No dobra, dalmackie drogi. Te, które widziałam w okolicy Zagrzebia są całkiem w porządku. Ale po tym, jak za pierwszym razem Luka przewiózł mnie górskimi drogami Dalmacji w tempie kierowcy rajdowego, uznałam, że chyba jednak zostawię mu prowadzenie. Joe ucichł nareszcie i sama czuję, jak opadają mi powieki.

Nie udaje mi się zdrzemnąć nawet na kwadrans, kiedy słyszę radosny okrzyk małego.

– Mama, patrz, woda!

– Jadran. – Uśmiecham się, otwierając oczy. To jedno z nielicznych chorwackich słów, które udało mi się zapamiętać. Luka odpowiada mi uśmiechem.

– Chcecie się na chwilę zatrzymać? – pyta. Wyczuwam subtelną nutkę „mam ochotę rozprostować moje nienaturalnie długie nogi, ale jestem facetem i w życiu się do tego nie przyznam" w jego głosie, więc zgadzam się z udawanym entuzjazmem. Kiedyś się w końcu wyśpię, prawda?

Luka zatrzymuje auto na poboczu i wysiada, zabierając ode mnie Joego. Mam wreszcie chwilę dla siebie, lecz zamiast napawać oczy lazurowymi wodami widocznego w oddali Adriatyku (a jest na co popatrzeć, cholera, jeśli jest coś, czego mojemu lubemu zazdroszczę, to jest to fakt, że wychował się w absolutnym raju na Ziemi), ja nie odrywam wzroku od moich chłopców. Luka wygląda, jakby opadło z niego całe wcześniejsze napięcie. Śmieje się, łaskocze małego i zaczynają ganiać się dookoła samochodu. Myślę sobie, że może ta wizyta w Chorwacji będzie rzeczywiście inna od poprzednich? Kiedy przyleciałam tu pierwszy raz, mieliśmy ważniejsze rzeczy na głowie niż zwiedzanie czy plażowanie. Ratowanie małżeństwa na przykład, przyznawanie się do popełnionych głupot i takie tam różne (taaak, głupot, ładne słowo, prawda, Abby? Jeżdżenie po pijaku z dzieckiem w samochodzie i pójście do łóżka z szefem po jeszcze większym pijaku to niewinne głupotki, prawda?). Mój mąż to jednak wbrew pozorom chodzący anioł, to tak na marginesie. Sama bym chyba z sobą tyle nie wytrzymała...

Nie mogę się powstrzymać, podchodzę do Luki i obejmuję go w pasie. On tylko uśmiecha się, pochyla głowę i całuje mnie w czoło. Zupełnie jakby czytał mi w myślach. Cholera, zaczynam się rozczulać. Z wiekiem coraz częściej mi się to zdarza, Maggie byłaby dumna, gdyby mnie teraz widziała. Ale wracając do myśli, której wątek uciekł mi gdzieś po drodze. Te wakacje będą inne. Pokonaliśmy problemy, wyszliśmy z nich jeszcze silniejsi niż kiedykolwiek. Kochamy się, mamy cudownego syna (który właśnie próbuje wziąć kamień do buzi i Luka musi pędzić, by mu go odebrać). Jesteśmy w kraju, z którego pochodzi mój mąż, mamy poznawać tutejszą kulturę, zwiedzać miejsca jego dzieciństwa, a przede wszystkim byczyć się na plaży, relaksować się i ładować akumulatory na kolejny rok. Jest dobrze. Zdecydowanie dobrze. Więc może duchy z przeszłości zrozumieją to i nareszcie dadzą Luce spokój?