Okej. Biere ten rozdział jako niezakończony, bo mam nadzieję zrobić z tego dłuższą historię. Zapewne znajdzie się tu kilka niejasności bądź bezsensownych błędów i proszę o wybaczenie. Pewne rzeczy odmieniam tak, a nie inaczej (chociażby problem z imionami, to jest pradawna czarna magia i zauważyłam, że nie, nie tylko ja mam z tym problem, więc jak większa część osób lecę po fonetyce). Uwagi i kopanie w dupę mile widziane.
Eksperyment miał trwać nie więcej niż trzy godziny. Nikt nie przewidywał, że potrwa dłużej niż do dziesiątej, tymczasem operacja przeciągała się w nieskończoność, a przywrócenie trzeźwości umysłu brązowowłosego młodziana stało się nie lada wyzwaniem. Kwestią czasu było, nim niebo okryło się płaszczem czerwieni i purpur, zaś silny wiatr pogonił chmury na wschód, wygrywając pojedyncze nuty pomiędzy rykami rozwścieczonego tytana. Plac zamkowy drżał pod ciężarem piętnastometrowej bestii, pragnącej strzaskać cały oddział zwiadowców, usiłujący wymyślić cokolwiek, byleby nie odbierać piętnastolatkowi życia. Wszelkie próby przemówienia do rozsądku chłopca, przebywającego wewnątrz zbitej góry mięśni, spełzły na niczym.
Eren był daleko. Za daleko. Przechadzał się ulicami miasta w świecie bez okrucieństwa, bez strachu na każdym kroku. Świecie nieznanym, nieodkrytym, tak zwariowanym i groteskowym, że nie sposób było się nadziwić. Miał ochotę już na zawsze opuścić krwawe uniwersum, nie oglądając się za siebie. Tutaj miał dom, kochającą rodzinę i przyjaciół. Nie musiał ich widzieć, po prostu to czuł. Zewsząd otaczały go karykaturalne budowle i symbole, skrzące się tysiącami barw i świateł. W tym świecie spokój i radość były niemalże namacalne, rozbijając się pomiędzy zatłoczonymi ulicami przedziwnego grodu. I śnieg, mój boże, Eren tak dawno nie widział śniegu! Z szerokim uśmiechem patrzył na gromady dzieci, przewalające się przez srebrnoszary deptak, przykryty białym puchem. Spojrzał w górę, pragnąc utwierdzić się w przekonaniu, że to nie jest kolejne, sielankowe urojenie.
Czuł, jak pojedyncze, białe płatki opadają na jego twarz i włosy, roztapiając się pod wpływem gorącego ciała i tym samym tworząc cienkie, kryształowe strużki, migoczące w blasku zachodzącego słońca tysiącem odcieni czerwieni i pomarańczy. Oddychał głęboko i miarowo, wciągając do płuc mroźne, rześkie powietrze, wraz z wydechem zamieniane w kłęby pary, rozpływające się w powietrzu niczym rozpalone zwłoki gigantów z którymi zwykł walczyć. Nastolatek pragnął, by ta chwila trwała wiecznie, bacznie badając każdy szczegół parą szmaragdowych oczu, odbijających kontrastowe barwy nieboskłonu, jakoby niezmącona tafla oceanu. Jednakże czuł pustkę, wśród utopijnej rzeczywistości nie potrafił dopasować brakującego elementu układanki, na siłę starając się dobrać niepasujący kształt. Im bardziej łamał sobie nad tym głowę, tym dalej był od rozwiązania. Na dodatek ciche szepty imienia młodzieńca odbijały się echem w jego umyśle, rozszczepiając zdrowy rozsądek na szorstkie odłamy szaleństwa.
– Levi! – wrzasnęła zdruzgotana Hanji, nie potrafiąc w żaden sposób zatrzymać pędzącego mężczyzny. Jedyne, co mogła uczynić sekundę przed tragedią, to wpleść palce w kasztanowe kosmyki i opaść na kolana w akcie rozpaczy, obserwując ostatnie chwile Jaegera.
Może poczekałby jeszcze moment, zastanowiłby się, przemyślał swoją decyzję, gdyby nie fakt, że to bydlę – tak, bydlę, bo Erena nie można było w tym momencie nazwać człowiekiem – nie zbliżyłby się do Armina, łapiąc go w garść i miażdżąc drobne ciało. Oddział z niedowierzaniem patrzył, jak chłopiec topi się w męczarniach, czując łamanie każdej, nawet najdrobniejszej kostki, rwanie każdego ścięgna czy mięśnia. Wykrzywił twarz w grymasie, dając na swoich strunach głosowych przerażający koncert, rozchodzący się echem po całej posesji. Cierpienie było nie do zniesienia, mozolnie pełzając po całej powłoce kłującym bólem, przypominającym przeszycie tysiącem ostrzy wbitych w każdy milimetr delikatnej powierzchni. Jednak w środku było gorzej. Na deskach tego teatru pękające wnętrzności grały końcowe akty barbarzyńskiego dramatu, trwającego zaledwie kilkadziesiąt sekund. Szkarłat spłynął ze zsiniałych ust miniaturowym wodospadem, kończąc katusze młodzieńca.
Kapral nie potrafił dłużej patrzeć na powyginane w agonii zwłoki blondyna, przypominającego teraz groteskowy fresk w stonowanych barwach. Jednym skokiem pokonał odległość dzielącą go od bruku do karku bestii, rżnąc na tyle głęboko, na ile pozwalała mu siła. Czuł jak stalowe ostrze bez problemu pokonuje napięte mięśnie, obficie obryzgując go gorącą posoką, tryskającą strumieniem z otwierającej się rany. „Wybacz, Eren." wyszeptał, dostrzegając rozszarpane plecy młodego zwiadowcy. Nie było szans, że przeżyje.
Levi zsunął się na glebę wraz ze ścierwem tytana, dumnie stawiając kroki na kamienną powierzchnię. Bez słowa minął drużynę, nie zwracając uwagi na zawodzenia Mikasy, pragnącej w tamtym momencie rozgromić go wzrokiem. Czuł na swoich plecach lawinę piorunów, ciągnących go za nogi do świeżo wykopanego grobu. Nie mógł się złamać. Nie teraz. Nie w tej chwili. Nie, gdy wszyscy patrzą na najsilniejszego człowieka ludzkości, niepokonanego kaprala Levi'a.
Nim całkowicie opadnie z sił, zniknie w ciemności zamkowego holu i skieruje się do swojego pokoju – to obrał sobie za cel i tego planu się trzymał. Wraz z przekroczeniem progu budowli każdy kolejny ruch sprawiał mu coraz większą trudność, jak gdyby silne dłonie martwej armii trzymały go za kończyny w żelaznym uścisku. Jego czas jeszcze nie nadszedł. Pomimo wszystkich uczuć ściśniętych w malutkim naczyniu wiedział, że jest potrzebny tu, po tej stronie i musi walczyć, póki synowie Adama i Ewy nie zedrą kajdan, założonych przez obrzydliwe kreatury.
Zacisnął długie, szczupłe palce na stalowej klamce, wyczuwając pod wrażliwymi opuszkami starannie wyżłobione ornamenty florystyczne, po czym z trudem skierował ją w kierunku podłogi. Jeszcze przez moment toczył pojedynek z dębową taflą, by w końcu przekroczyć próg własnego raju. Moment później jego skrzydła wolności zostały brutalnie podcięte.
Przylgnął do drzwi, czując stłumiony chrzęst pojedynczych kręgów, przeskakujących boleśnie o twardą powierzchnię, po czym zsunął się w dół, wprost na lodowatą posadzkę z ciasno ułożonych, matowych kamieni w różnych odcieniach szarości. Myśl o ohydnym brudzie, ciele zalepionym potem i posoką było nie do zniesienia i zapewne gdyby nogi w tym momencie nie odmawiały mu posłuszeństwa, zanurzyłby się w wannie zimnej wody po sam czubek głowy. Krucze włosy nieprzyjemnie przylgnęły do porcelanowego lica, skrytego pomiędzy kolanami mężczyzny, zaś mokra koszula szeleściła przy każdym oddechu.
– Eren, o boże, Eren, dlaczego mój Eren? – szeptał raz po raz, pozwalając łzom na drążenie wzorów w chłodnej twarzy.
W pewnym momencie brunet poczuł ból pleców tak nieznośny i przeszywający, że zgiął się wpół, kuląc się na zaśnieżonym placu. Przypominał teraz konające zwierzę, wijące się na podłodze w dokuczliwych spazmach, bełkocząc przekleństwa przez zaciśnięte zęby. Z każdą kolejną chwilą rejestrował coraz mniej, z trudem dostrzegając gromadkę dzieci, zbliżających się w jego stronę. Zaciskał pięści na przemian, raz lewą, raz prawą, zdzierając do krwi paznokcie o betonowe płyty, zostawiając na nich wąskie, czerwone smugi.
– Tamara, zawołaj matkę! – zakrzyknęła jakaś czerwono-czarna plama do nieco mniejszej, zielono-niebieskiej plamy. – Zanim przyjdzie milicja.
Eren przymknął powieki, starając się opanować wariujący żołądek, zbliżający się do zwrócenia bliżej nieokreślonej zawartości. Nie potrafił skupić się na słowach dziecka, a tym bardziej zastanowić się nad ich znaczeniem. Jego ucho łowiło coraz to nowe, przedziwne świsty ponad głową, a wokół rozlegał się huk silników i mieszanina języków, których nigdy w życiu nie słyszał. Milion pytań rzucało się na niego ze zdwojoną siłą, odbijając się od kruchego ciała i tłukąc o twarde podłoże, pozostając bez odpowiedzi.
– Hej, nic ci nie jest? – Ten sam głos dotarł do niego z oddali i przez chwilę brunetowi zdawało się, że ten wysoki, dziewczęcy pisk dochodzi gdzieś z piekielnych otchłani, podszeptując herezje ukryte pomiędzy wierszami. Usilnie starał się coś odpowiedzieć, jednakże jego próby skończyły się na kilku niezrozumiałych słowach, wymamrotanych pod nosem i jedyne, co można było wyłapać pośród niewyraźnej paplaniny to „kapral Levi".
– Hej, hej, nie zasypiaj! – krzyknęła dziewczynka, chaotycznie nim potrząsając.
Ciemność, znów ciemność, lodowata i nieprzenikniona…
Kapralu, jak mam wrócić?
Raz. Dwa. Trzy. Do świadomości Erena powoli zaczęły docierać pojedyncze bodźcie, poczynając od cichych pojękiwań drewnianej podłogi pod czyimiś stopami nieopodal łóżka. Właśnie, łóżko! Nim zielone oczy zdążyły przywitać się z rażącym słońcem, spostrzegł, że leży w wygodnym, ciepłym łóżku, zanurzony w oceanie miękkiej pościeli. Nie miał zielonego pojęcia ile czasu minęło. Godzina, dwie, dzień?
– Och, ocknąłeś się – mruknął znajomy, męski głos i Eren za cholerę nie potrafił sobie przypomnieć, do kogo należy, zanim nie odwrócił głowy w bok. – Dzieci sąsiadki przyniosły cię do nas wczoraj wieczorem.
Na krześle usytuowanym tuż obok posłania, dostrzegł twarz przyjaciela. Jasne włosy w kolorze miodowego blondu były równo przycięte na wysokości podbródka, modelując okrągłą twarzyczkę. Młodzieniec pociągnął kilka razy zadartym nosem, wbijając błyszczące, jasnoniebieskie oczy w podłogę. Ostre, słoneczne promienie gładziły tylko część jego twarzy, tworząc modelunek światłocieniowy w bardzo malarski sposób. Wyglądał jak anioł w jednej z tych książeczek dla dzieci.
– Armin? – zapytał ciemnowłosy nastolatek, jak gdyby nie wierząc własnym zmysłom. – Gdzie wszyscy się podziali? Gdzie Mikasa, Hanji, Levi?
– Skąd znasz moje imię? – wypalił nagle blondyn, przebijając tym samym serce Erena zaostrzonym prętem.
– Nie żartuj sobie ze mnie, do ciężkiej cholery! Przecież jesteśmy przyjaciółmi! – krzyknął zrozpaczony brunet. – Znamy się od dzieciństwa, byliśmy razem w armii…
– Na pewno nie uderzyłeś się w głowę zbyt mocno? – wtrącił Armin, unosząc pytająco brew. – Bredzisz jak potłuczony.
– Co jest, do cholery?! – Eren czuł się jak wariat, który przed sekundą uciekł z zakładu i nie potrafił dostosować się do społeczeństwa. Cała sytuacja stała się tak zawiła i niezrozumiała, że miał ochotę uderzyć głową o ścianę, chcąc ocknąć się z nieprzyjemnego snu. Miało być pięknie i spokojnie, a teraz los po raz kolejny kopnął go w brzuch, fundując serię przykrych wydarzeń i mógłby się zastanowić, czy aby na pewno ten świat jest lepszy od trzech murów odgradzających społeczeństwo od krwiożerczych bestii. – Gdzie ja jestem? Który mamy rok?
– Skąd ty się urwałeś, człowieku? Jest rok tysiąc dziewięćset czterdziesty i jesteśmy w Berlinie. Trwa druga wojna światowa, a ty nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy?!
Młodzieńca wmurowało. Gdzie, co, jaki Berlin? Jaka woja światowa?! I dlaczego nagle przeskoczył w czasie ponad tysiąc pierdolonych lat?! Złapał się za głowę, powtarzając sobie w kółko, że to nie dzieje się naprawdę. Ponownie czuł się niedobrze, jakby jego wnętrzności były obwiązane grubym chropowatym sznurem i za wszelką cenę starały się wyswobodzić poprzez bolesne skurcze. Miał ochotę zwymiotować przed siebie, nie zważając na czystą pościel. Nie potrafił pojąć, co się dzieje, zbyt wiele informacji przepływało rzekami jego duszy, wylewając się na boki i tworząc wiosenne rozlewiska – pomniejsze plamy rozrzucone w pewnych odległościach od siebie, wymieszane ze sobą, nie zdolne do ponownego połączenia.
– Dobrze się czujesz?
Obraz ponownie zawirował mu przed oczami, tym razem pozbawiając przytomności szybciej niźli by się tego spodziewał. Kończyny po kolei odmawiały posłuszeństwa, ciągnąc bezwładne ciało na puchatą pościel. Nie śnił. Zwyczajnie padł jak długi, zatapiając się w czerni na długie godziny, słysząc jedynie cichy szept ukochanego głosu, dobiegającego z bardzo daleka i Eren wiedział, że musi się tam dostać za wszelką cenę.
Tamtego dnia noc zarzuciła na sklepienie pelerynę przyozdobioną czarnymi chmurami, zasłaniającymi liczne konstelacje i srebrzysty księżyc. Silny wiatr rozbijał się o mury dziedzińca, świszcząc złowrogo przy każdym podmuchu. Wyginał gałęzie drzew do samej ziemi, rwąc i łamiąc najsłabsze z nich przy akompaniamencie grzmotów i błyskawic, jednak warunki atmosferyczne nie przeszkadzały, a może wręcz dopisywały rozmyślaniom.
Raptem jasny błysk przeciął czarne jak heban niebo, rozświetlając sylwetkę mężczyzny, wpatrującego się w ziemię pod stopami. Niesprzyjająca pogoda koiła jego rozszalałe zmysły, otulając wiotkimi ramionami jakoby jedwabną chustą. Stukot kropli zatapiających się w miękkiej glebie co nieco go uspokoił. Matka Natura mówiła do niego aksamitnym, spokojnym głosem, gładząc czarne kosmyki przylepione do twarzy, po których swobodnie spływały cieniutkie strużki deszczu, kierując się w dół po białym jak papier licu i tworząc większe linie, wędrujące przez policzki i usta aż do brody.
– Eren, mój mały Eren, moje światełko… – szepnął ledwo słyszalnie, poprawiając przemoczony kaptur. – Dlaczego musiałeś zgasnąć tak szybko?
Przygryzł zsiniałą wargę niemal do krwi. Próbował powstrzymać się od łez, bo przez ostatnie dwa dni czarka zdążyła się zapełnić, tworząc menisk wypukły.
– Byliśmy niepokonani. Mogliśmy razem poprowadzić ludzkość do zwycięstwa. – Głos Levi'a drżał. Mówił coraz ciszej, jakby bał się, że ktokolwiek może go zobaczyć. Że może zobaczyć człowieka nie potrafiącego sobie poradzić z wewnętrzną walką, że może zobaczyć uczucia, jakimi obdarzył tego energicznego, rozwrzeszczanego dzieciaka. – Chciałem pomóc ci spełnić marzenie, pokazać ocean, który tak bardzo pragnąłeś zobaczyć, a teraz… Wszystko się popieprzyło.
Pomału uniósł parę jasnych, stalowoniebieskich oczu ku niebiosom, strzepując z rzęs kryształowe kropelki, skrzące się w świetle błysków niczym szlachetne kamienie. Nie chciał skończyć swojego monologu, mając cichą nadzieję, że chłopiec może jednak go usłyszy.
– Gdybym tylko mógł porozmawiać ze stwórcą, poprosić, żeby cię oddał…
– Levi – usłyszał za sobą. – Wracaj do kwatery. Daj spokój, leje jak z cebra. Jeszcze się przeziębisz.
– Wrócę, jak będę miał na to ochotę, cholerna czterooka – ni to warknął, ni jęknął. – Nie oleję swoich obowiązków, więc możesz już wypieprzać w podskokach i zostawić mnie samego.
– Tylko nie stój tu jak słup do rana.
Wiedział, że Hanji wcześniej czy później odpuści i faktycznie, po ostrej wypowiedzi usłyszał odgłos kroków, z każdą chwilą słabnący wśród huku nasilającego się deszczu i grzmotów, rozlegających się gdzieś w oddali. Na przekór świadomości, że Jaeger nie żyje, czuł, że to jeszcze nie koniec. Pomimo, że sam pozbawił go życia, że konał na jego oczach, a następnie czarnowłosy trzymał w dłoni akt zgonu, to jednak gdzieś tam w głębi miał przeczucie, że ta książka jeszcze nie jest skończona. Tej historii ewidentnie brakowało kilku rozdziałów i kapral miał zamiar pomóc w ich napisaniu.
