Witam w moim nowym projekcie :)
Nie wiem, co z tego wyniknie, ale może coś się uda. Przy pisaniu tego przede wszystkim dobrze się bawię.
Rozdziały będą na razie podzielone na trzy części, zobaczymy co będzie dalej.
Miłego czytania ^^
Nie-wolne
Rozdział 1
w którym Lena już wie, choć nie wierzy, Shisha chce naprawić swoje życie, a Magda ma zagadkę do rozwiązania
Część 1
przed południem w najurokliwszej szkockiej wiosce
You're never fully dressed without a smile
And if you stand for somethin' you can have it all
'Cause if is real your love will never die
[Sia, You never fully dressed without a smile]
Wiosna w niewielkiej wiosce Canvastown, gdzieś w środkowej Szkocji, nie mogła nadejść w lepszy dzień. Ostatnie kilka miesięcy było naprawdę dziwnych i przygnębiających. Kiedy tylko odwilż pociągnęła za sobą resztki marcowego śniegu, wioskę otoczyła, niby jakiś mroczny całun, srebrzysta i gęsta mgła. Bywały dni w czasie których strach było wyjść na ulicę, bo kierowcy nie byli w stanie dojrzeć śpieszących błotnistym poboczem przechodniów, a także te lepsze, kiedy robiło się nieco bardziej przejrzyście i ludzie wystawiali wiklinowe krzesła na gankach, żeby złapać chociaż kilka promieni zimnego, słabego słońca. Jakby tego było mało, przez całą końcówkę kwietnia okolicę nawiedzały bezustanne ulewy, które nie tylko zniszczyły dach stodoły u Clarków i zalały piwnicę panny Primplesmith, ale także całkiem obmyły wszystkich mieszkańców z nadziei na słoneczną wiosnę. Deszcze co prawda pozbyły się mgły, ale na jej miejsce stworzyły poważne zagrożenie powodzią. Pojawiały się już nawet głosy za tym, by ewakuować wszystkich mieszkańców. Canvastown było naprawdę niewielkie i położone na odludziu. Kilka domków z kolorowymi dachami, niewielki kościół, sklep, świetlica, a dalej to już tylko lasy i pagórki. Dzieci wychodziły na sklecony z paru desek przystanek pół godziny przed ósmą, żeby autobus zdążył odwieźć je na czas do szkoły. Nic dziwnego, że w przypadku tak długo trwających ulew nie dawali już sobie rady sami.
I kiedy każdy był już gotów spakować najważniejsze rzeczy i pozwolić się wsadzić na specjalne strażackie samochody, wszystko nagle się uspokoiło. Pewnego dnia ludzie obudzili się, by ujrzeć za oknami stalowoszare, przysłonięte cienkimi chmurami niebo. Przestało padać i nawet mgła już nie wróciła. Wszyscy jak jeden mąż wysypali się na rozmoknięte podwórka, by zacząć coś porządkować. Rolnicy szacowali straty, gospodynie zbierały zerwane dachówki, a babcie rozpaczały nad grządkami peonii i różyczek, gorączkowo reanimowanymi przez uzbrojonych w kalosze i łopatki nastolatków. Jeszcze przez kilka dni niebo było ponure i ludzie łypali na nie z niepewnością, obawiając się kolejnych deszczów, ale dzisiejszy poranek okazał się na nowo rozbudzić w nich nadzieję. Lena stała właśnie przy otwartym oknie w kuchni, pozwalając by jej twarz muskało ciepłe, majowe słońce, a rude włosy rozwiewał delikatny wietrzyk. Cała wioska stała się nagle tak piękna, tak pełna szczęścia, że dziewczyna odniosła wrażenie, że to już środek lata, choć tak naprawdę był to pierwszy tak wiosenny dzień w tym roku. Na błękitnym niebie nie było widać ani jednej chmurki, kury biegały po podwórku, doglądane przez starego kocura, mieszkająca naprzeciwko pani Clark rozwieszała pranie na sznurku, a nad linią lasu za domami co chwilę tańcowały ptaki, jakby i one chciały obwieścić całemu światu swoją radość. Tak, wiosna zdecydowanie nie mogła nadejść w lepszy dzień. Dlaczego? Ponieważ dziś był czwarty maja roku 1998, dziesiąte urodziny jej kuzynki Andy.
Lena, a tak właściwie Marlena, mieszkała w Canvastown od kiedy tylko sięga pamięcią. W tym właśnie domu wychowywała się od noworodka, tu przeżyła większość swoich najlepszych i najsmutniejszych chwil. Choć otoczenie nie zmieniło się prawie wcale, życie mieszkańców płynęło tak powoli i leniwie jak zawsze, na drzwiach kuchni wciąż można było znaleźć wyskrobane imiona Scott oraz Irma i nawet stary kocur Miky był cały czas taki sam, może tylko trochę grubszy, to życie Leny zdążyło obrócić się kilka razy do góry nogami. Jako małe dziecko mieszkała w tym piętrowym domu razem z dwójką rodziców. Kiedy była nieco starsza już tylko z tatą, bo mama zmarła na ciężką chorobę w tym samym roku w którym dziewczyna zaczęła chodzić do szkoły. Natomiast teraz Lena miała dziewiętnaście lat i od ośmiu miesięcy dzieliła dom także z ciotką, która niewiele wcześniej się rozwiodła, oraz oczywiście ze swoją małą, wiecznie rozgadaną kuzynką.
Twarz rudej dziewczyny rozjaśnił przyjemny, nieco melancholijny uśmiech. Odsunęła się od okna i poprawiła firanki.
- Trzeba dodać więcej czekolady - usłyszała za plecami dziecięcy głos, więc odwróciła się szybko, w samą porę, żeby zobaczyć jak Andy z miną eksperta miesza drewnianą łyżką w misie z masą do ciasta.
Lena uniosła z rozbawieniem brwi i przesunęła dwa krzesła, żeby dostać się do przybrudzonego masłem i mąką blatu. Co z tego, że w kuchni domu Sandersów zawsze panował chaos? Tata często mówił, że dom powinien być najpierw ciepły i rodzinny, a dopiero potem czysty. Gdy była młodsza lubiła mu to przypominać w czasie wiosennych porządków. Wtedy uśmiechał się, mrużąc charakterystycznie jedną powiekę, i odpowiadał, że ich dom może być ciepły i przytulny tylko tak długo, jak długo da się w nim oddychać bez zaciągania się kurzem. Chociaż Lena zdecydowanie miała swoje humorki, Scott Sanders nigdy na córkę nie krzyczał. Zawsze miał dla niej jakąś żartobliwą uwagę, nad którą mogła się chwilkę zastanowić. Traktował jej słowa poważnie i rozmawiał z nią niemalże jak z równym sobie. Nieistotne, czy było tak tylko dlatego, że wychowywał ją samotnie i po śmierci żony dziecko okazało się wszystkim, co mu zostało. To właśnie dzięki takiemu dorastaniu Marlena była dzisiaj tak pogodna, przyjacielska i wyrozumiała.
- Naprawdę tak myślisz? Mi się wydawało, że dałam wystarczająco - odpowiedziała spokojnie, nachylając się nad miską i delikatnie opierając dłoń na ramieniu drobnej kuzynki. Spojrzała powoli najpierw na kakaową masę, a potem na leżące obok opakowanie po wielkiej tabliczce czekolady, której połowę zdążyła już zużyć - No cóż, na pewno coś na to poradzimy. Co ty na to, żebym upiekła jeszcze czekoladowe ciasteczka?
Niebieskie oczy Andy zrobiły się wielkie jak monety. Pokiwała szybko głową i pobiegła po niebieski fartuszek małej kucharki, najwyraźniej zamierzając pomóc. Lena pokręciła z uśmiechem głową, spięła długie włosy w rudą kitę i uchyliła jeszcze jedno okno, tworząc w kuchni przyjemny, ciepły przewiew. Zaraz potem zabrały się do pracy. Wszystkie przysmaki na popołudniowej zabawie urodzinowej Andy musiały być przecież najlepsze z najlepszych.
Lena westchnęła, kiedy w jej twarz uderzyły pierwsze krople przyjemnie letniej wody. Wszystko było już gotowe. Tort czekał w lodówce, a sałatki, paszteciki i ciastka rozłożone zostały na stoliku w salonie, w którym niemal na każdej ścianie można było dziś znaleźć jakąś kolorową ozdobę, wybraną osobiście przez solenizantkę. Scott, Irma i Marlena wciąż trzymali swoje prezenty w ukryciu, odmawiając wręczenia ich przez rozpoczęciem przyjęcia, więc Andy, ubrana w swoją najlepszą sukienkę, prawdopodobnie od dobrych paru minut siedziała na ławce przed domem, mając zamiar przywitać pierwszych gości. Zadbali o to, żeby własnoręczne zaproszenia zostały dostarczone do wszystkich dzieci w wiosce. Na pierwszy rzut oka mogło się to wydawać nieprzemyślane, w końcu ich dom wcale nie był taki wielki, ale Canvastown to w końcu maleńka miejscowość i tak na dobrą sprawę nie spodziewali się więcej niż dziesięciu osób, licząc z dorosłymi. Biorąc pod uwagę, że tata pojechał pracować do miasta, a ciotka miała na głowie sprzątanie po deszczach, to Lena wzięła na siebie obowiązek przygotowania przyjęcia i zajęła się tym z radością, wiedząc, że to wszystko dla kochanej Andy. Małej należała się porządna, wiejska impreza urodzinowa. Rok temu cieniem pokładł się na ten dzień zbliżający rozwód jej rodziców, a niewielkie mieszkanie w Glasgow i słabe dochody rodziny i tak uniemożliwiały zorganizowanie czegoś ciekawego. Ostatecznie, przy tych wszystkich przygotowaniach, Lena dopiero teraz znalazła chwilę na to, żeby wziąć prysznic i jakoś się wyszykować na to przyjęcie.
Przez kilka chwil po prostu stała, rozkoszując się orzeźwieniem, jakie dawała spływająca po ciele woda, a potem szybko umyła głowę i wyszła z kabiny, czując jak długie, rude i dwa razy cięższe od wilgoci włosy oplatają jej plecy niczym mokra koszulka. Chwilę zajęło jej wysuszenie ich, a kiedy ubrała już kraciastą koszulę i spodnie i zabierała się właśnie do ułożenia fryzury w jakiś rozsądny sposób, rozległo się ciche pukanie.
- To ja. Mogę wejść?
Rzuciła krótkie "tak" i nie odrywając spojrzenia od lustra sięgnęła do kluczyka, żeby otworzyć drzwi. Do środka weszła ciocia Irma z naręczem pościeli do prania. Była to kobieta o jasnych włosach w stylu Pixie i bystrych, orzechowych oczach. Od śmierci mamy Marleny bardzo często bywała w Canvastown i pomagała bratu w wychowaniu córki, stając się przy tym dla dziewczyny prawdziwym kobiecym autorytetem, kimś w rodzaju drugiej matki. To ona zabrała Lenę do sklepu, żeby kupiła sobie pierwszy stanik i to do niej Lena przyszła, gdy w piątej klasie zaczęło jej się robić gorąco na widok Roberta Henley'a. Teraz, kiedy to ona potrzebowała pomocy, Scott i Marlena przyjęli ją z otwartymi ramionami. Bądź co bądź kiedyś był to także jej dom, wychowała się w nim razem z bratem. Ruda dziewczyna uśmiechnęła się lekko do własnego odbicia i przerzuciła wszystkie włosy na jedną stronę, żeby zapleść je w luźny warkocz.
- Jesteś gotowa, skarbie? - zapytała Irma, upychając pościel w koszu na pranie. - Przyszła już pani York z Lucy - jakby na potwierdzenie jej słów na dole rozległy się chichoty, których Lena nie usłyszała wcześniej przy zamkniętych drzwiach.
- Tak, jeszcze tylko umyję zęby - odpowiedziała dziewczyna, kładąc szczotkę do włosów przy umywalce i odwracając się, żeby spojrzeć uśmiechniętą kobietę. - I jak? Dzwonił chociaż? Coś...
Uśmiech natychmiast spełzł z twarzy Irmy, uwydatniając zmarszczki, jakie stres i nerwy zdążyły już wymalować na jej dość młodej twarzy. Pokręciła głową, marszcząc lekko brwi, a potem zacisnęła usta i machnęła ręką, jakby chciała pokazać, że to nic takiego. Chwilę później już jej nie było, a Lena usłyszała krzyki na schodach.
- Alicjo! Jak się masz? Podwórko posprzątane? Słyszałam, że macie dostać odszkodowanie za to rozmokłe pole. A gdzie Lucy i Andy? Pewnie już coś podjadają...
Lena powoli sięgnęła po szczoteczkę do zębów, z ledwością zmuszając się do tego, żeby przestać zaciskać zęby. W sumie mogła w ogóle nie poruszać tego tematu, ale nie było to coś, co byłaby w stanie przemilczeć. Odkąd parę miesięcy temu mąż ciotki Irmy zostawił ją dla młodszej i lepiej zarabiającej kobiety, nie utrzymywał ani z nią ani z córką prawie żadnego kontaktu. Choć stale płacił alimenty, a sąd nie odebrał mu praw rodzicielskich, najwyraźniej zbyt dobrze żyło mu się w Irlandii z nową żoną i jej maleńkim synkiem. Za każdym razem, kiedy Lena o tym myślała, wypełniał ją gniew, którego nie była w stanie powstrzymać. Nie rozumiała jak można być tak perfidnym, by w taki sposób ignorować własne dziecko, tym bardziej, kiedy był nim ktoś tak słodki jak Andy. To już samo w sobie było okropne, ale mogłoby się wydawać, że ze zwykłej przyzwoitości powinno się chociażby zadzwonić, żeby złożyć córce życzenia urodzinowe. Najwyraźniej jednak ojcu Andy brakowało też tego.
Wyszorowała zęby trochę zbyt mocno niż powinna i po wypluciu pasty zobaczyła w umywalce krew. Zignorowała to, umyła ręce, odłożyła szczoteczkę i wyszła z łazienki, przywołując na twarz nieco spokojniejszy uśmiech. To będą najlepsze urodziny, jakie Andy kiedykolwiek miała, Lena sama tego dopilnuje. Na dole spotkała już nie tylko sympatyczną panią Alicję York, która nawet tutaj przyszła w jednym ze swoich nieodłącznych kuchennych fartuszków, ale także pana Tima Clarka, który przyprowadził ośmioletniego Dennisa i jedenastoletnią Katherine.
- Wciąż naprawiamy stodołę - wyjaśnił, kiedy Lena zlustrowała spojrzeniem jego wyblakły, przybrudzony ziemią i wiórami kombinezon - Nie będziemy mogli sami przyjść, ale zostawiamy dzieciaki w dobrych rękach - uśmiechnął się, wychodząc na ganek, żeby włożyć na nogi ubłocone kalosze - Kiedy wróci Scott?
- Tata powinien być za chwilę. Obiecał, że się nie spóźni - odpowiedziała uprzejmie Lena, a pan Tim pokiwał głową, poprawił kombinezon i odszedł w stronę własnego domu na drugim końcu ulicy. Dziewczyna nawet stąd mogła zobaczyć uwijających się ludzi przy niemalże pozbawionej dachówek stodole.
Pierwszym, co rzuciło jej się w oczy, gdy weszła do salonu, była czwórka dzieciaków okrążających zastawiony stół i wyciągająca ręce, żeby wypróbować przysmaki przed czasem. Ciocia i pani York siedziały na przykrytej patchworkową narzutą kanapie i rozmawiały o ubezpieczeniach i problemach z urzędami. Na niewielkim telewizorze w rogu leciała jakaś kreskówka, a otwarte okna wpuszczały do środka ciepłe, pachnące polem powietrze, przy okazji trzepocząc koronkowymi firankami.
- Pani Leno, te ciasteczka są taaakie dobre - pisnęła piegowata Lucy, przy okazji właśnie jedno przeżuwając. Alicja York przewróciła oczami, ale Marlena tylko się uśmiechnęła. To nie był dzień na reprymendy. Urodziny Andy miały być szczęśliwe od początku do końca. Nie mogła napatrzeć się na to, jak wspaniałą przemianę przeżywała przez ostatnie miesiące jej kuzynka. Od milczącej, przygnębionej i nieco wystraszonej dziewięciolatki, którą była, kiedy zaraz po rozwodzie rodziców przyjechała z mamą do Canvastown, w pełną życia, uśmiechniętą, nigdy nie zamykającą buzi dziewczynkę. To miała być nie tylko jej pierwsza w życiu prawdziwa impreza urodzinowa, ale także początek pierwszego lata w pełni spędzonego na wsi. Lena miała ogromną nadzieję, że 4 maj 1998 roku stanie się dla od dziś dziesięcioletniej Andrei Oswald początkiem nowej ery. Oby lepszej niż poprzednia.
- Tylko nie zjedzcie wszystkich, żeby zostało coś dla Jimmy'ego i Suzie - powiedziała z rozbawieniem, głaszcząc Andy po głowie, choć doskonale wiedziała, że przy ilości, którą wcześniej upiekły, było to raczej niemożliwe - I nie mów do mnie "pani", Lucy. Czuję się wtedy staro - dodała konspiracyjnym szeptem.
Dziewczynka na początku zrobiła wielkie oczy, jakby bała się, że ją rozzłościła, ale potem jej twarz rozjaśnił szczerbaty uśmiech, który pociągnął za sobą chichot ze strony pani York. Andy zadarła głowę do góry, żeby na nią spojrzeć, wydymając przy tym śmiesznie usta, w wyraźnym zniecierpliwieniu.
- Kiedy przyjdą Jimmy i Suzie? I wujek, czemu jeszcze go nie ma? Nie mogę się doczekać, żeby zdmuchnąć świeczki.
- I pomyśleć życzenie - dodał natychmiast Dennis, sięgając pulchną dłonią do miski z cukierkami.
Lena pokręciła głową i delikatnie poprawiła jej długi, jasnobrązowy warkoczyk.
- Spokojnie, jeszcze czas. Pobawcie się w coś, a ja wyjdę, żeby sprawdzić, czy już idą, dobrze? - powiedziała, wysyłając cioci porozumiewawcze spojrzenie. Czekanie na ganku na pewno nie było potrzebne, ale miała nadzieję, że załagodzi to nieco niecierpliwość Andy.
Irma pokiwała głową z uśmiechem i sięgnęła z powrotem po filiżankę kawy, którą zrobiła dla siebie i pani York. Lena puściła warkocz Andy i wyszła z salonu, słysząc za plecami śmiechy i szepty. Tak całkiem szczerze, to nie chodziło jej tylko i wyłącznie o kuzynkę, pomyślała, wychodząc przed dom i wystawiając się na ciepłe słońce i wspaniałe widoki. Chciała po prostu po raz kolejny rozkoszować się tym dniem, w końcu ostatnie miesiące spędzała raczej zamknięta w czterech ścianach, czy tu, czy w mieście. Odetchnęła głęboko i podeszła do płotu, opierając się o niego i spoglądając na drogę. Kiedy tort zostanie pokrojony, a podwieczorek zjedzony, na pewno przeniosą się z zabawą na podwórko za domem. Sandersowie przetrwali ulewy wyjątkowo dobrze w porównaniu do sąsiadów. Kilka zerwanych dachówek, połamanych gałęzi i porwana plandeka osłaniająca do tej pory drzewo na opał to naprawdę niewiele przy zalanej piwnicy i zniszczonym dachu. Lena zastanawiała się właśnie nad tym, czy tata dałby radę znowu przyczepić do drzewa huśtawkę z opony, kiedy coś dziwnego na końcu ulicy przykuło jej uwagę.
W pierwszej chwili serce mocniej zabiło jej w piersi, bo pomyślała, że to jakieś olbrzymie zwierzę, wilk albo dzik, który z jakiegoś całkowicie irracjonalnego powodu opuścił okoliczny las i przez pola dostał się na drogę. W miarę jednak, jak figura coraz bardziej się przybliżała, zdała sobie sprawę, że był to człowiek. Ubrany w dziwny, czarny płaszcz, zdecydowanie nieodpowiedni na taką pogodę, zgarbiony w pół, ale jednak człowiek, chyba mężczyzna. Poruszał się dziwnie, jakby zmuszał się zacięcie do szybkiego marszu, chociaż lekko utykał. Lena przez chwilę biła się z myślami - powinna wyjść i mu pomóc, czy najpierw skonsultować to z ciotką? Bądź co bądź ta osoba mogła być niebezpieczna. Nigdy wcześniej nie widziała kogoś ubranego w ten sposób, poza tym już i tak dziwne było to, że najwyraźniej przybyła do Canvastown pieszo. Do najbliższego miasta było przecież przynajmniej z dziesięć kilometrów, jeśli nie więcej, a nie wydawało jej się, by ktokolwiek mieszkał pomiędzy, gdzieś na tych pokrytych lasami pagórkach. Położyła dłoń na klamce metalowej furtki, ale jednak coś nadal trzymało ją w miejscu, jakby nogi wrosły jej się w ziemię. Nim zdążyła pozbierać się i podjąć decyzję, mężczyzna wszedł już pomiędzy pierwsze domy, domy Sandersów i Clarków, stojące na obrzeżach wioski. Serce Leny przyspieszyło po raz kolejny, kiedy zauważyła, że płaszcz przybysza jest przykurzony i podarty, a na jego policzku widnieje świeże zadrapanie. Nie, ten człowiek zdecydowanie potrzebował pomocy. Nacisnęła klamkę, która wydała z siebie głośny skrzek.
Wzdrygając się od tego dźwięku, mężczyzna podniósł gwałtownie głowę, przyciskając spazmatycznie dłoń do bocznej kieszeni płaszcza. Do tej pory cały czas wbijał spojrzenie we własne buty, więc gdy Lena zobaczyła w końcu jego oczy - przekrwione, rozbiegane i wymęczone, z wrażenia cofnęła się kilka kroków od płotu.
- Prosz... Proszę pana? Co się panu stało? - zapytała powoli, nie mogąc powstrzymać nieznacznego drżenia w głosie. Nigdy wcześniej nie była w takiej sytuacji i przez krótką chwilę pożałowała nawet, że w ogóle wyszła z domu.
Człowiek nie odpowiedział. Rozchylił usta, nabrał gwałtownie powietrza i rozejrzał się szeroko otwartymi oczami naokoło. Jego wzrok spoczął najpierw na spoglądającej na niego niepewnie, rudej dziewczynie, ubranej w ładną koszulę i dżinsy, potem na grupie ludzi naprawiającej dach w ogrodzie po drugiej stronie. Żadne z nich nie zauważyło go, zbyt zaaferowane pracą, żeby obserwować ulicę. Ostatecznie mężczyzna uniósł wysoko brwi i jakby zaszokowany spojrzał na rozciągające się przed nim rzędy kolorowych domów z nieco podniszczonymi po ulewach podwórkami, prowadzące prosto do niewielki rynku z kilkoma zamkniętymi teraz stoiskami na których zazwyczaj kupić można było świeże warzywa i przetwory. Potem zrobił coś, czego Lena tak bardzo się nie spodziewała, że z jej gardła wyrwał się głośny okrzyk. Rzucił się przed siebie, biegnąc szaleńczo w stronę centrum Canvastown, najwyraźniej nie zwracając uwagi na dziwnie uginającą się pod nim nogę, tę, na którą jeszcze przed chwilą utykał. Darł się przy tym tak zapalczywie, jakby miał zamiar wywabić z domów wszystkich mieszkańców i pociągnąć ich za sobą.
- LUDZIE! LUDZIE! SZYBKO! LUDZIE!
Marlena z wrażenia prawie upadła tyłkiem na trawę. Zdążyła się jednak opanować, kiedy usłyszała za plecami szybkie kroki na ganku.
- Lena! Lena, co się dzieje? - ciotka Irma zbiegła błyskawicznie ze schodów i doskoczyła do swojej bratanicy, chwytając ją z całej siły za ramię. Za nią pojawiła się pani Alicja York, stając jednak w drzwiach, żeby zablokować wyjście dzieciom, których podniecone okrzyki i rozmowy dobiegały do nich nawet pomimo nieustających wrzasków mężczyzny, wciąż pędzącego w stronę rynku.
Wzrok ciotki spoczął najpierw na nim, a potem na sąsiadach, którzy wyglądali z okien albo podchodzili do płotów, żeby popatrzyć za nim ze zdziwieniem. Panu Clarkowi po drugiej stronie ulicy powypadały z rąk wszystkie dachówki, które niósł w stronę naprawianej stodoły. Przez chwilę stała tak, równie osłupiała jak Marlena, a potem zmarszczyła gniewnie brwi i pociągnęła rudą dziewczynę za łokieć.
- Chodź, zadzwonimy na policję. To jakiś szaleniec... - zaczęła, ale Lena jej przerwała.
- Ciociu, on był ranny. Lepiej zadzwonić po pogotowie, ja... - zauważyła, że ludzie wysypują się z własnych ogródków i podążają za nim, niektórzy zaintrygowani, a inni wyraźnie zezłoszczeni. - ... pójdę sprawdzić o co chodzi.
- No chyba żartujesz! - odparła ciocia z irytacją. - Nie ma mowy. On może być niebezpieczny. Zostawmy to facetom z wioski, poradzą sobie z nim...
- Nie mów tego tak, jakby powinni go powalić i obezwładnić - odpowiedziała natychmiast dziewczyna i wyplątała ramię z jej uścisku. - Przecież widzisz, że jest czymś bardzo przerażony - spojrzała ponad jej ramieniem na trochę pobladłą panią York, wciąż przytrzymującą dzieci w domu - Stanę gdzieś z boku i posłucham. Tata będzie jechał z tamtej strony, akurat go złapię. Kiedy wrócimy pewnie będą już wszyscy goście i będziemy mogli zacząć zabawę.
Ciotka przez kilka długich sekund marszczyła brwi, podpierając dłonie na biodrach.
- Idę z tobą.
- Nie - odpowiedziała natychmiast Lena, nieco rozdygotanym głosem. Wszystko nagle zaczęło iść nie tak jak powinno, nie mogli pozwolić, żeby jakiś jeden obcy człowiek popsuł urodziny Andy. Odetchnęła i kontynuowała znacznie spokojniejszym głosem, mając nadzieję dotrzeć do ciotki logiką. - Zostań z Andy, będzie się bać, jak pójdziemy obie. Za chwilę przyjdę. Nic mi się nie stanie, pół wioski się tam zaraz zejdzie - wrzaski mężczyzny stawały się coraz bardziej odległe i mogła mówić nieco ciszej. - Nie psujmy jej urodzin z takiego powodu - dodała natarczywym szeptem, jeszcze raz spoglądając w stronę pani York za którą, była tego pewna, stała jej kuzynka próbując za wszelką cenę dowiedzieć się, co się dzieje.
Widziała w oczach ciotki, że sama jest ciekawa o co chodzi temu prawdopodobnie obłąkanemu mężczyźnie, ale nie chce pozwolić na to, by jej bratanica sprawdzała to sama. Ostatecznie jednak westchnęła i pokręciła głową z surową miną.
- Dobrze, ale trzymasz się od tego człowieka jak najdalej i zaraz wracasz. Masz szczęście, że masz dziewiętnaście lat, bo inaczej już dawno siedziałabyś na tyłku w salonie. Rozumiesz? - powiedziała, lekko się z nią drocząc. - To pewnie i tak tylko jakiś szaleniec albo alkoholik, Lena. Gdyby coś złego stało się w mieście obok, to już by o tym trąbili w radiu - dodała nieco lekceważącym tonem. Za jej plecami rozległ się pełen strachu okrzyk "Mamo!", więc odwróciła się na pięcie i szybko pobiegła do schodów. Namówienie pani York na to, żeby wróciła do środka i spróbowała zignorować to, co się właśnie stało, nie było łatwe, ale najwyraźniej przekonało ją to, że w domu na pewno będą spokojniejsi i bezpieczniejsi, niż poza nim, a przecież po co mieli niepotrzebnie straszyć dzieci.
- Bernie... Bernie, on tam poszedł... - mamrotała jeszcze przez chwilę, mówiąc o swoim mężu, ale ciotka Irma szybko wyjaśniła jej, że jeden mężczyzna na pewno nie miał żadnych szans z połową wioski i że na pewno ktoś zadzwonił już na policję. Lena zauważyła, że przed zamknięciem frontowych drzwi ciotka rzuciła jeszcze zaintrygowane spojrzenie w stronę rynku. Lena uśmiechnęła się blado, myśląc o tym, że według taty Irma już od dziecka była bezpośrednia, twardo stąpająca po ziemi, ale równocześnie chętna do brania udziału w rzeczach dziwnych i podnoszących adrenalinę, jak choćby skoki spadochronowe, czy jazda motorem. Urodzenie dziecka zdecydowanie ją uspokoiło, ale nic dziwnego, Marlenę uczono, że każdy normalny rodzic powinien stawiać dobro córki lub syna ponad swoje własne zachcianki. Na pewno takie stwierdzenie nie pasowało za to do ojca Andy.
Sytuacja była jednak w tej chwili zbyt dziwna, by dawać się ponosić rozmyślaniom, do czego Lena miała zdecydowanie zbyt wielką skłonność. Podeszła do furtki i lekkim truchtem zbliżyła się do grupy sąsiadów, idących żwawo w stronę rynku. Na wielu twarzach malowała się złość i niepokój. Canvastown to spokojna wioska i nie często spotykało się tutaj szaleńców biegnących panicznie ulicą i zdzierających sobie gardło, tym bardziej w takie sielskie, majowe popołudnie. Im bliżej podchodzili, tym krzyki stawały się wyraźniejsze, choć głos mężczyzny zdążył już ochrypnąć, a słowa nieco się plątały. Wciąż powtarzał to samo; ludzie! i szybko!, jakby za kilka chwil miał nastąpić koniec świata. Lena pamiętała o tym, co powiedziała ciotka i trzymała się z tyłu, ale zdołała zauważyć w kilku dłoniach telefony, scyzoryki, a nawet jeden kij, jakby wszyscy, tak jak ciotka Irma, założyli, że człowiek ten może stanowić zagrożenie. Z jakiegoś powodu Lenę to zabolało, chociaż kiedy na początku zobaczyła przybysza, sama miała ochotę uciec. Po jej prawej stronie kroczył szybko pan Clark razem ze swoimi kuzynami (żonie najwyraźniej kazał zostać w domu), dzierżąc w dłoni pokaźną dachówkę, a zaraz przed nią szła dwójka zaaferowanych nastolatków, wyciągając głowy, żeby zobaczyć, kto dokładnie tak krzyczy. Z powodu ostatnich ulew dzisiejszy dzień wciąż był wolnym od szkoły. Prawie wszyscy byli w wiosce, poza tymi, którzy pracowali w mieście.
Wkrótce krzyki ucichły. Wszyscy przyspieszyli, chcąc jak najszybciej dotrzeć na miejce. Marlena, nie mogąc już wytrzymać tej niepewności, wyminęła kilku wolniejszych sąsiadów i przepchnęła się do tłumu, który zebrał się wokół niewielkiego rynku w centrum wioski, pełniącego nie tylko funkcję centrum spotkań, ale także handlu. Stąd rozchodziły się wszystkie drogi, te prowadzące do domów, do niewielkiego kościoła, na pola i na wylot do najbliższego miasta, na którym stał niewielki przystanek. Lena zmarszczyła brwi, kiedy uświadomiła sobie, że to, iż mężczyzna przyszedł z drugiej strony czyniło całą sytuację jeszcze bardziej niepewną. Czy tam w ogóle coś było? Być może tylko parę gospodarstw... Nie mogąc już okiełznać własnej ciekawości, dziewczyna złamała dane ciotce słowo i wskoczyła na murek wokół niewielkiego sklepu, żeby móc mieć lepszy widok, nawet, jeśli sprawiało to, że sama była bardziej widoczna. Ludzie zebrali się w niewielkie półkole, krzyżując ramiona na piersi, szepcząc między sobą i marszcząc brwi na widok człowieka, który przed chwilą zakłócił ich spokój. Człowieka, który teraz wszedł na jedną z rynkowych ławek i rozglądał się po nich rozbieganym wzrokiem, machając przy tym rękami, jakby miał nadzieję w ten sposób powstrzymać ich od podejścia bliżej. Kilka osób westchnęło i odwróciło głowę na widok jego poszarpanego płaszcza, lepiących się do czoła włosów i rany na twarzy.
- Co pan sobie myśli! Niech pan zejdzie z tej ławki! Oszalał pan? - krzyknęła któraś ze starszych kobiet.
Inna dodała:
- Jest pan ranny! Zaraz zadzwonimy na pogotowie, niech się pan uspokoi! Nic panu nie grozi!
- Właśnie! Co się panu stało? Pan zejdzie i opowie, jakoś pomożemy, tylko niech pan więcej nie krzyczy, dzieci pan straszy!
Lena obserwowała z rozchylonymi ustami jak dziwny człowiek kręci szybko głową i zamyka oczy, mamrocząc coś do ciebie. Kilku mężczyzn zaczęło zbliżać się, żeby ściągnąć go z ławki, ale wtedy zaczął kręcić głową jeszcze mocniej i chrypieć te same słowa: Nie, nie, nie, słuchajcie, słuchajcie! Jakaś kobieta stojąca pod murkiem, zaraz obok Leny, cmoknęła głośno z irytacją. Dziewczyna rozpoznała w niej panią Henriettę Leighton, matkę Jimmiego, Gregory'a i Rachel. Jej najmłodszy syn zaproszony był na przyjęcie Andy (pozostali byli już zbyt starzy i mieli własne zajęcia), a sądząc po sukience, którą miała na sobie, właśnie się na nie wybierała.
- Przecież pana słuchamy! Niech się pan uspokoi i powie wreszcie o co chodzi!
- Skąd pan jest? Kto pana tak urządził?
- Czy ktoś już zadzwonił na to pogotowie?
- Chyba na policję!
Podnosiło się coraz więcej głosów, a człowiek stojący na ławce coraz bardziej się trząsł. Lena zaczęła nawet odczuwać wobec niego współczucie. Wyglądał, jakby wciąż nie do końca wiedział gdzie jest i co się z nim dzieje. Po raz kolejny przycisnął dłoń do kieszeni płaszcza, a potem jakby go olśniło.
- LUDZIE! - krzyknął po raz kolejny, a niektórzy zrobili takie miny, jakby wyraźnie tracili cierpliwość. - Ludzie... - ściszył głos; najwyraźniej zaczął już coś kontaktować i miał zamiar w końcu powiedzieć o co chodzi. - Ludzie... Uciekajcie... Uciekajcie! Pakujcie najważniejsze rzeczy, nie oglądajcie się za siebie. Uciekajcie jak najdalej, najlepiej wyjedźcie z kraju! To się wkrótce zacznie... wkrótce... - przyłożył brudną dłoń do równie brudnego czoła i gorączkowo odgarnął włosy, jakby sam właśnie zrozumiał znaczenie słów, które wypowiedział.
- Jasna cholera, co on plecie... - wymamrotał jakiś starszy pan, który dopiero co dołączył do tłumu, bo poruszał się o lasce.
- Przecież ulewy się już skończyły! Zapowiadają kolejne? - rozległo się czyjeś drżące pytanie.
- Nawet jeśli, to po co niby kraj opuszczać? Trzeba ratować dobytek! - odkrzyknął ktoś.
Lena widziała jednak, że dziwny przybysz zaciska powieki i kręci głową, co wyraźnie sygnalizowało, że wcale nie o to mu chodzi.
- Nie! Nie chodzi o deszcz! - stęknął i podparł się ręką o oparcie ławki na której stał - Czym jest deszcz przy... Merlinie... Wy nie rozumiecie! Jak macie rozumieć? Jesteście tylko mugolami! - krzyknął bardziej do siebie niż do nich, co spowodowało wrzawę oburzenia wśród ludzi.
- Jakżeś nas nazwał, człowieku? - warknął jakiś barczysty rolnik w przybrudzonych dżinsach, wychodząc parę kroków do przodu. Pan Clark rzucił się w jego stronę, wypuszczając dachówkę z rąk i łapiąc go za ramię.
- Peter, poczekaj, posłuchajmy go lepiej do końc...
- SAMI WIECIE KTO ZWYCIĘŻYŁ! - przybysz zawył nagle z żalem, który ciężko było słuchać. Brzmiał jak więzień na chwilę przed wyrokiem śmierci, ktoś, kto całkowicie stracił nadzieję. Kobiety zasłaniały twarze i cofały się w głąb tłumu, zostawiając mężczyzn na przodzie. Kilku z nich automatycznie wybiegło na środek, kiedy zauważyło, że człowiek chwieje się i traci równowagę. Złapali go i siłą posadzili na ławce.
- Nie czuję alkoholu - powiedział jeden z nich, a sądząc po skocznym, naturalnie pogodnym tonie głosu, Lena mogła stwierdzić, że to Stephen, chłopak w jej wieku, z którym jeszcze rok temu jeździła autobusem do szkoły - Może to jakieś narkotyki, czy co...?
- Kto zwyciężył? - dodał drugi, marszcząc brwi i patrząc sceptycznie na zmanierowanego człowieka - Niech ktoś przyniesie jakąś wilgotną szmatkę, tę ranę trzeba przemyć - krzyknął zaraz potem do tłumu, a Lena usłyszała, że ktoś rzeczywiście pobiegł w stronę najbliższego domu. Nie odwróciła się jednak, żeby spojrzeć kto. Nie była w stanie oderwać wzroku od sceny, która rozgrywała się właśnie przed jej oczami. Serce biło jej szaleńczo z powodu nieokreślonych emocji. Stresu, niepokoju? Może i tego i tego.
- Sami-wiecie-kto - powtórzył ciszej przybysz, pociągając nosem i wpatrując się nieco nieprzytomnie przed siebie. - To znaczy, nie wiecie... To czarnoksiężnik, okropny i przerażający. Zwyciężył i teraz nas wszystkich czeka zagłada - wydał z siebie dziwny odgłos, coś pomiędzy prychnięciem, a szlochem - Harry Potter nie żyje, Hogwart jest w ruinie. Dwa dni się tu wlokłem. Dwa dni! Uciekłem z Hogsmeade, kiedy zrozumiałem, że nie ma już nadziei. W ostatniej chwili, bo szmalcownicy prawie mnie schwytali - złapał za koszulę jednego z pochylających się nad nim mężczyzn. Wszyscy patrzyli na niego z przestrachem i w milczeniu, w ogóle nie rozumiejąc o co chodzi. Także i Lena nie miała pojęcia o czym on mówi. Mózg uparcie podpowiadał jej, że ten człowiek jest obłąkany, musiał być, bo magia przecież nie istniała, a w Szkocji nie działo się nic złego, ale nie była w stanie przestać go słuchać - Musicie uciekać. Musicie. To się tutaj zacznie. Od wiosek najbliżej Hogwartu, jestem tego pewien. Nie macie dużo czasu. Idźcie. Idźcie! DLACZEGO JESZCZE STOICIE!
Mężczyzna po raz kolejny zaczął sprawiać wrażenie obłąkanego. Zerwał się z ławki, odpychając mężczyzn, którzy byli zbyt zszokowani, żeby od razu zareagować. Tłum gwałtownie się cofnął, a Lena automatycznie podwinęła pod siebie nogi, które do tej pory zwieszała nad murkiem. Człowiek jednak nie zamierzał lub nie był w stanie nic im zrobić. Noga dokuczała mu coraz bardziej i po chwili zatrzymał się, a włosy znów opadły mu żałośnie na twarz, przysłaniając zasychającą krew na policzku. W tłumie powoli zaczynał podnosić się szmer, którzy wibrował w uszach Leny jak brzęczenie natrętnej muchy. Coś w jej mózgu odkształcało się pod wpływem właśnie otrzymanych informacji, ale już chwilę później wyrzuciło z siebie triumfalne, znane i jedyne logiczne rozwiązania. Albo narkotyki albo choroba psychiczna albo jakiś inny rodzaj obłędu. Nic innego nie było tu możliwe. Mieszkańcy Canvastown dochodzili najwyraźniej do takich samych wniosków.
- Co on opowiada? Czarnoksiężnik? Hogsmeade? Hogwart?!
Ta sama staruszka, która krzyczała wcześniej do przybysza, żeby zszedł z ławki, teraz zamachała rozjuszona pięścią.
- Szaleniec! Co ty człowieku, Boga się nie boisz? Opowiadać takie dyrdymały! Nie ma takiego miasta jak Hogsemade, na pewno nie w naszej okolicy!
- Pani Amelio, spokojnie - powiedział jakiś mężczyzna obok, kręcąc głową z łagodnym uśmiechem i kładąc jej dłoń na ramieniu. - Spokojnie. Ten mężczyzna jest chory, musimy mu pomóc. Pewno chodzi mu o te ruiny tam, na północ od wioski, pomiędzy Canvastown, a Firlake. Zobaczył je i dopowiedział sobie jakąś niestworzoną historię, chorzy ludzie tak mają...
- Ale dlaczego jest ranny? - zapytał ktoś z niepokojem.
- Pewnie gdzieś po drodze...
- Jeśli magia istnieje, to możesz ją pokazać? - rozległ się nagle czyjś cichutki, rozdygotany głos, przerywając wszystkie rozmowy.
Lena obserwowała z sercem w gardle, jak panna Primplesmith robi kilka kroków do przodu. Wszyscy uważali ją za stereotypową "starą pannę z kotami" (rzeczywiście miała koty i to trzy), choć tak naprawdę była jeszcze całkiem młoda. To jej sposób bycia i ubioru wpływał na te plotki. Nawet dziś, pomimo temperatury, miała na sobie wełniane rajstopy i łososiową sukienkę, a na głowie niewielki kapelusik. Ręce przycisnęła mocno do serca, wpatrując się z oczekiwaniem w mężczyznę. Wśród tłumu rozległo się kilka chichotów i prychnięć.
- Nelly, proszę cię, wracaj tutaj... bądź poważna... dobrze wiesz, że to bzdura... - jedna z kobiet próbowała ją zaciągnąć z powrotem, ale bez powodzenia.
Przybysz, który do tej pory tylko krzywił się z bólu i rozglądał z desperacją po ludziach, uznających go za obłąkanego, zatrzymał teraz wzrok na drobnej kobiecie, drżącej jak liść szarpany wiatrem. Jeśli było to w ogóle możliwe, jego wyraz twarzy stał się jeszcze bardziej zrozpaczony niż wcześniej.
- Przysięgam... przysięgam, że magia istnieje! Ale nie mogę jej pokazać! - przycisnął brudne dłonie do twarzy, przysłaniając oczy w geście bezsilności - Nie mam mojej różdżki! Straciłem ją w walce ze szmalcownikami!
W tłumie przez kilka sekund było cicho. Potem na twarzach ludzi zaczęły pojawiać się niewielkie uśmieszki, zamieniające się następnie w tłumione chichoty.
- No proszę, kto by się spodziewał...
- Ciekawe, co było tą różdżką? Patyk?
Chociaż Lena uważała, że wyśmiewanie się z chorych i przerażonych ludzi jest rzeczą okropną, sama za wszelką cenę powstrzymywała cisnący jej się na usta uśmiech. Napięcie opuściło jej ramiona, a serce zalała dziwna ulga. Zupełnie jakby jej umysł w końcu zarejestrował absurdalność tej sytuacji i zrozumiał, że nie było się czego obawiać. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby urodziny Andy spędziła kuląc się w kącie przed jakimiś różdżkami i czarnoksiężnikami.
- Dobra, niech pan słucha - zaczął Tim Clark tonem, który sugerował, że ma zamiar zakończyć tę farsę. - Ja przyniosę panu coś do picia i jedzenia, odpocznie pan chwilę, odetchnie, przemyje twarz... do tego czasu karetka na pewno już dojedzie.
Kiedy mężczyzna zobaczył zbliżających się do niego ludzi, z których każdy jeden miał na twarzy uspokajający uśmiech, podszyty rozbawieniem, najwyraźniej coś do niego dotarło. Znów zaczął krzyczeć, na co niektórzy przewrócili oczami i jęknęli z irytacją. Na tym jednak się nie skończyło. Zrobił kilka kroków do tyłu, po raz kolejny ignorując ból w kostce i odwrócił się, jakby zamierzał uciec.
- O nie! Ooo nie! Jeśli wy chcecie dać się pozabijać, to niech wam będzie! Ja... ja nie zamierzam tu zostawać ani sekundy dłużej!
Przygryzając wargę do krwi i powłócząc jedną nogą, popędził przed siebie w stronę drogi wylotowej z wioski. Lena prawie spadła z murku, kiedy zobaczyła, jak połowa mężczyzn rzuca się za nim, najwyraźniej mając zamiar go złapać. Ostatecznie zeskoczyła, uznając, że widziała już dość i najwyższa pora wracać na urodziny kuzynki. Wtedy właśnie rozległ się po raz kolejny okrzyk pana Clarka.
- CZEKAJCIE! To nie ma sensu! Nie ścigajcie go, skoro tego nie chce! Po co mamy się z nim siłować? Po prostu skończmy z gadaniem i niech ktoś w końcu naprawdę zadzwoni po policję i powie, że na drodze pomiędzy Canvastown, a Firlake biega jakiś ranny i oszołomiony człowiek. Gilbert, widzę ten telefon w twojej ręce! Dawaj go tu!
Ruda dziewczyna przestała słuchać tego, co dzieje się na rynku. Przepchnęła się pomiędzy ludźmi, zapominając, że miała przecież czekać na tatę, a potem ruszyła prawie opustoszałą ulicą w stronę domu, czując, jak serce po raz kolejny mocno dudni jej w piersiach. Chwilę później zrównała się krokiem z panną Primplesmith, która mamrotała coś do siebie i rozglądała się nerwowo dookoła.
- Też pani już idzie do domu? To wszystko... no, mogło trochę napsuć krwi. Ale jak go złapią, to na pewno mu pomogą, nie ma co się martwić - spróbowała przyjaźnie zacząć rozmowę, ale zamilkła, zauważając powagę w niebieskich oczach kobiety i jej wyraźnie zmarszczone brwi.
- Idę do domu tylko po to, żeby się spakować, Marlenko, i wam też to radzę. Widziałam w oczach tego człowieka prawdę. Dla własnego bezpieczeństwa lepiej stąd odejść.
Rudą dziewczynę tak zaskoczyło to oświadczenie, że przez kilka chwil nie mogła wydusić z siebie żadnej odpowiedzi. Wbiła spojrzenie we własne brązowe trampki, którymi raz po raz rozkopywała małe kamyczki na drodze.
- Chyba mi pani nie powie, że pani wierzy w magię? - wyszeptała ostatecznie, nie chcąc przypadkiem powiedzieć czegoś niemiłego. Mimo to, panna Primplesmith wyraźnie posmutniała i odwróciła smętnie głowę.
- Sama już nie wiem, w co mam wierzyć.
Chwilę później rozdzieliły się, bo dom Nelly stał o wiele bliżej rynku niż dom Sandersów. Lena wciąż miała jeszcze kawałek do przejścia. Jej gardło było dziwnie ściśnięte, a nogi wydawały się ruszać same, bez żadnej kontroli. Wrażenie odrealnienia, zupełnie jakby cała ta sytuacja była jedynie snem, wzmocniło się, kiedy spojrzała na linię lasu i ptaki, która co chwilę z niego wyfruwały. Wcześniej, stojąc przy oknie w kuchni, pomyślała, że też chcą cieszyć się pogodą, ale teraz umysł podszeptywał jej coś innego, coś zupełnie absurdalnego.
Uciekają.
Ciężko jej było uwierzyć, że panna Primplesmith, choć zdecydowanie ekscentryczna, wzięłaby słowa obcego człowieka na tyle poważnie, by opuścić swój dom i wyjechać, być może nawet za granicę. Z drugiej strony, jeśli miałaby wskazać jedną osobę z wioski, która byłaby w stanie zrobić coś tak niespodziewanego i nielogicznego, to na pewno padłoby właśnie na nią. Lena nigdy otwarcie nie nazwała panny Primplesmith "dziwną" i karciła innych, kiedy w jej obecności rzucali na temat sąsiadki prześmiewcze, czasem nawet wręcz niesmaczne uwagi. Kilka lat temu Nelly Primplesmith była przecież tylko typową mieszkanką Canvastown - pieliła rabatki w swoim ogródku, plotkowała na rynku i przez płot, brała udział w spotkaniach w świetlicy. Kiedy jednak pewnego dnia (o ile Lena wciąż dobrze pamięta, był to pierwszy wrzesień) kobieta wróciła z jednego ze spacerów na polu, przysięgając wszystkim sąsiadom, że widziała latający po niebie samochód, wszystko się zmieniło. Nikt nie uwierzył w jej zapewnienia, co więcej, ludzie wyraźnie zabronili jej dzwonić z czymś takim na policję, nie chcąc by Canvastown, dotąd znane jako jedna z najurokliwszych szkockich wiosek, straciło przez to na wizerunku. Nelly Primplesmith jednak nie zapomniała. Zrobiła się cicha i strachliwa, rzadko opuszczała dom, a łatka wariatki przylgnęła do niej na dobre.
Ruda dziewczyna odetchnęła głęboko, zbliżając się w końcu do domu. Zanim weszła do środka, jeszcze raz oparła się o płot, spoglądając na otoczoną polami drogę, teraz spokojną i pustą. Czy naprawdę chwilę temu przyszedł stamtąd człowiek podający się za czarodzieja? Uniosła obie ręce i przetarła gwałtownie oczy. To wszystko było zbyt dziwne.
Część 2
też przed południem, ale w nie-urokliwym londyńskim mieszkaniu
'Cause I'm just holding on for tonight
Oh, I'm just holding on for tonight
On for tonight
[Sia, Chandelier]
Pierwszym, co poczuła, było natarczywe dudnienie w głowie i taka suchość w ustach, jakby chwilę temu próbowała zjeść łyżkę piachu. Świadomość powracała nieprzyjemnymi falami i z chęcią odwróciłaby się po prostu na drugi bok i po raz kolejny odpłynęła w orzeźwiającą ciemność, ale niestety, jej mózg najwyraźniej nie zamierzał już na to pozwolić. Ból wzmagał się, teraz pulsując nie tylko w skroniach, ale też z tyłu głowy i w okolicach czoła, a przyciśnięty do poduszki nos zaczynał powoli rejestrować mdlący smród alkoholu. Porter, prawdopodobnie, albo jakiś tani gin. Podniosła się nieco na rękach, ale nie zdążyła nawet dobrze otworzyć oczu, a świat już zawirował gwałtownie, posyłając ją z powrotem na wymiętą, śmierdzącą potem i kurzem pościel. Na tę chwilę zrezygnowała, przerzucając rękę przez łóżko i tęsknie muskając palcami zimną podłogę. Wszystko na co mogła się jeszcze zdobyć to kilka zirytowanych burknięć, nie skierowanych do nikogo konkretnie. W mieszkaniu i tak była przecież sama.
Jeszcze przez kilka chwil trwała w świecie własnych doznań; mdłości, dudnienia w czaszce i oślepiającego światła padającego z bliżej nieokreślonego kierunku, aż w końcu zdołała odzyskać względną zdolność łączenia myśli w logiczną całość. Była u siebie, tego mogła być pewna, dało się rozpoznać po zapachu. Wczoraj, korzystając z wolnego tygodnia, wyskoczyła ze znajomymi do baru. Potem impreza przeniosła się do niej, choć w międzyczasie na pewno odwalili jakieś głupstwo na mieście, ale po prostu jeszcze sobie tego nie przypomniała. W tej chwili był już następny dzień, w najlepszej wersji ranek, a w najgorszej późne popołudnie. Ale nie, musiało być wcześnie, bo słońce nie waliłoby tak po oczach, w każdym razie na pewno nie w Londynie. Wydała z siebie głuche westchnięcie, owiewając poduszkę oddechem. Sekundę później zrobiła w duchu notatkę, żeby nie chuchać sobie na kacu przed nos, dopóki nie umyje zębów. Na drżących rękach podjęła jeszcze jedną próbę podniesienia się do siadu, tym razem skuteczną. Zawinięta w cienkie prześcieradło, oparła się plecami o chłodną ścianę i rozejrzała po pokoju. Oczywiście wszyscy zdążyli się już zmyć, zostawiając jej gigantyczny burdel do posprzątania.
Mieszkanie, które wynajmowała, nie było duże. Zaledwie jeden większy pokój i dwie klitki na kuchnię i łazienkę. Walające się wszędzie butelki, papiery po czipsach, czy żarciu na wynos i pety z najtańszych fajek sprawiały, że wydawało się jeszcze mniejsze. Przechyliła głowę, żeby padające zza firanki światło tak bardzo nie podrażniało jej wrażliwych, przymrużonych oczu. W całym mieszkaniu były jedynie dwa okna, ale jakimś cudem i tak potrafiły doskonale uwydatnić zeschłe plamy po kawie na stoliku i fruwający w powietrzu kurz. Obserwowała to wszystko z dziwną obojętnością. Być może nie była w stanie zastanawiać się teraz nad tym, co się stało, bo głowa zbyt mocno ją bolała. Przez dłuższą chwilę po prostu tkwiła bez ruchu, odkrywając coraz to nowsze obrzydliwe szczegóły w wyglądzie pokoju, takie jak chociażby wielka pajęczyna na parapecie, czy kupka rozbitego szkła zmieciona pod ścianę, wcześniej prawdopodobnie będąca jakąś szklanką lub miską. Potem, jakby nagle coś w niej zaskoczyło, pochyliła się do przodu, próbując sięgnąć rękami po na wpół pełną butelkę wody przy pełniącym funkcje łóżka tapczanie, oraz leżący na skraju stolika pilot od telewizora. Zadowolona ze swojego małego zwycięstwa, przechyliła butelkę i załagodziła trochę tę Saharę w gardle, przy okazji krztusząc się i tworząc kilka mokrych plam na czarnym t-shircie do spania. Jeny, nawet nie pamiętała, kiedy się w nią przebrała. Mogła mieć tylko nadzieję, że nikt jej nie pomagał. Drugą ręką włączyła telewizor i zatopiła się głębiej w pościeli, doskonale wiedząc, że przez najbliższe pół godziny nie podniesie się z łóżka, nawet po proszki na ból głowy, czy żeby zagarnąć część śmieci do jakiegoś worka.
W tle coś zaczęło brzęczeć. Po ekranie co chwilę przebiegały dziwne paski, zniekształcając obraz. Zazwyczaj przestawały, kiedy się go mocno trzasnęło po obudowie, ale jako, że nie zamierzała w najbliższym czasie podnosić tyłka, wpatrywała się tylko z obojętnością jak rozmazany człowieczek opowiada z zapałem o podwyżce cen paliw, czy jakim innym dziadostwie. I tak tego nie słuchała, zamiast tego poświęcając się swoim coraz liczniejszym depresyjnym myślom. Kolejny wolny weekend spędzony na imprezowaniu i piciu, kolejny niewyobrażalny syf w mieszkaniu, kolejne zmarnowane pieniądze. No ale z drugiej strony co innego mogłaby robić? Nie miała znajomych, którzy nie spędzaliby czasu właśnie w taki sposób, ani pieniędzy na rozwijanie ambitnych zainteresowań. Jeśli akurat nie pracowała albo nie snuła się po ulicach Londynu, to siedziała w pubach i na domówkach. Z westchnieniem uderzyła potylicą o ścianę za sobą, jakby mając nadzieję w ten sposób złagodzić nieco pulsujący ból głowy. Nie wyszło, teraz doszło do niego jeszcze uciążliwe ściskanie w klatce piersiowej, prawdopodobnie będące efektem rozczulających myśli nad własnym życiem. Niepotrzebnie. Taka już była i raczej się to w przyszłości nie zmieni. Spróbowała skupić swoje myśli na telewizorze, ale wyłapała tylko jakąś migawkę twarzy strapionego Blaira i szybko skierowała uwagę na plamę światła na dywanie. Uważała to za drwinę losu, że wtedy, gdy rzeczywiście miała ochotę coś ze sobą zrobić, chodziła zmotywowana do pracy i na strzelnicę, cały Londyn spowity był depresyjną mgłą, ale kiedy w końcu po raz kolejny zdecydowała się na wyskok godny nastoletniego punka, do miasta przybyła słoneczna wiosna. Wszyscy inni najpewniej cieszyli się właśnie ciepłem i pogodą, a ona nie wyobrażała sobie wstania z łóżka bez zarzygania wszystkiego wokół. Cudownie.
Gdyby Shisha, bo taką właśnie ksywkę dziewczyna przybrała lata temu, miała rodziców, prawdopodobnie pomarliby ze wstydu. Rzecz jednak w tym, że nie miała, a przynajmniej nie naprawdę. Cała jej rodzina została na Ukrainie, a to, że jeszcze jej nie znaleźli, sugerowało, że tak naprawdę wcale im na tym nie zależało. Nie, żeby im się dziwiła. Wcale nie chodziło o jej buntowniczą naturę i chaotyczny styl bycia, choć pewnie miało to również jakiś wpływ na całokształt. Najważniejszy był jednak fakt, że ona do tej rodziny po prostu nie pasowała i to tak bardzo, że bardziej chyba się nie da. Mimo pulsującego bólu, dała się ponieść wspomnieniom, jak zawsze, gdy budziła się na kacu. Bo widzicie, nie ważne jak absurdalnie by to nie brzmiało, jej rodzice i rodzeństwo byli czarodziejami. Prawdziwymi czarodziejami, z różdżkami, miotłami i sowami; mieszkali na skraju lasu w wielkim domu niedaleko Lwowa. Prawie każdego dnia coś się tam błyskało lub szumiało. Był taki czas, kiedy uwielbiała to miejsce, ganiając za kugecharami (czy jakoś tak, słabo już pamięta te wszystkie nazwy), razem z siostrą podjadając chałwowe znicze (ten zjadł, kto go najpierw pierwszy złapał) i obserwując z zazdrością szkolne szaty brata, uczęszczającego do Durmstrangu (szkoły magii gdzieś w Finlandii). Jej nastawienie przeszło jednak gruntowną przemianę, gdy dowiedziała się, że jej nieporadność w lataniu na zabawkowych miotłach, niezwykle rzadkie wybuchy przypadkowych czarów i nadwrażliwość na eliksir pieprzowy, po którym zwykle dostawała jeszcze większej gorączki, oznaczają, iż jest charłakiem. Byłaby w stanie założyć się o wszystko, że nie ma gorszej rzeczy w tamtym świecie niż charłak. Wolałaby urodzić się w całkowicie mugolskiej rodzinie i nigdy nie dowiedzieć o istnieniu magii niż być jedyną czarną owcą w domu, nie potrafiącą nawet dobrze trzymać różdżki.
W szparze pomiędzy tapczanem, a ścianą zauważyła wymiętoszoną paczkę tanich papierosów i zapalniczkę z rudym kotem. Wyszarpnęła je z nadzieją, brudząc przy tym prześcieradło drobinkami tytoniu. W środku znalazła jeszcze dwie samotne fajki. Zapaliła jedną i z satysfakcją zaciągnęła się dymem, który wkrótce zaczął tworzyć malownicze wzory w strudze wpadającego przez okno światła. Tak pogrążyła się we wspomnieniach, że kompletnie już nie rejestrowała dźwięków, dobiegających ze starego telewizora.
Kiedy dowiedziała się, że jest charłakiem w praktyce nie zmieniło się wiele. Chociaż jej rodzice byli czarodziejami czystej krwi i często wygadywali różne nieprzyjemne rzeczy o mugolach, nie zamierzali wyrzucać jej z domu. Nadal miała swój pokój na piętrze, swoje szaty i swoje poruszające się bez baterii figurki. Matka przywiozła jej jednak parę mugolskich swetrów i posłała do zwykłej szkoły, dla niemagicznych ludzi. I tak była w niej jedynie dziwakiem mieszkającym na odludziu za lasem, więc nie nawiązała tam zbyt wielu przyjaźni. Siostra wkrótce wyjechała do Durmstrangu, ale to nawet lepiej, bo nie była w stanie znieść jej i brata, kiedy przyjeżdżali w wakacje do domu i z ekscytacją gadali czego to się nauczyli i co potrzebują dokupić na następny rok. Nie mogła znieść tych spojrzeń pełnych współczucia. Kiedy udawali się na Macierz, kupować czarodziejskie rzeczy, nie zabierali jej już ze sobą. Nikt nie pytał się jak tam w jej szkole. Ogólnie niewiele ze sobą rozmawiali. Chociaż ojciec i matka zapewniali, że kochają ją tak samo, wyraźnie widać było, że coraz bardziej ją wyobcowują. Przestała należeć do ich świata, a jej świata nawet nie chcieli próbować zrozumieć. Na nią również zaczęło to działać. Z czasem przestało ją obchodzić to, co dzieje się w świecie magii, zacierały się wspomnienia czarodziejskiego szpitala i sklepików na Macierzy. Gdyby ktoś ją teraz zapytał co to takiego Macierz, powiedziałaby pewnie, że coś w stylu Pokątnej, tylko w środku gęstego lasu. Nie jest nawet pewna, czy to do końca prawda. Ciekawa historia jej życia zaczęła się tak naprawdę mniej więcej w tym czasie, w którym właśnie dowiedziała się o istnieniu Ulicy Pokątnej. Na której i tak nigdy osobiście nie była.
Przymknęła oczy i powoli opadła na poduszki, nadal delektując się fajką. Kawałek pościeli zsunął się na podłogę, ale to zignorowała. Wbiła spojrzenie ciemnych oczu w szarawy sufit, odgarniając z czoła włosy, które musiały się do niego przylepić, gdy spała. Przy okazji mogła przyjrzeć się swoim niechlujnie pomalowanym, poobgryzanym paznokciom. W kilku miejscach odłaziły jej skórki, a na palcu serdecznym lewej dłoni znalazła zadrapanie, którego wczoraj na pewno nie miała. Och, ślady poprzedniego wieczoru dopiero zaczną do niej wracać. Zawsze tak było. Teraz jednak, co również już doskonale znała, mogła poświęcić się wspominkom. Jej wewnętrzne retrospekcja zbliżała się przecież właśnie do swojej najlepszej części.
Gdy skończyła szesnaście lat, życie w rodzinnym domu przestało być znośne. Po tylu latach, które spędziła czując się tam jak ktoś obcy, niepasujący element układanki, wystarczył tak naprawdę tylko mały pretekst do tego, żeby w końcu stamtąd prysnęła. Od dobrych paru miesięcy szukała informacji o tym, gdzie najlepiej byłoby się podziać. Odrzucała mugolską Ukrainę. To był zbyt biedny kraj dla kogoś, kto nie był aż tak dobrze obeznany w niemagicznym świecie, poza tym, przez wzgląd na wszystko, czuła do niej pewną niechęć i chciała się stamtąd wyrwać. Najbardziej podobały jej się Stany, ale raczej nie dałaby rady dostać się za ocean, nie chciała nadużywać pomocy, którą otrzymała. Zostały więc Niemcy, Francja i Anglia. Ostatecznie wybrała to trzecie. Ukradła rodzicom trochę czarodziejskich pieniędzy i rozmieniła je u mieszkającej niedaleko młodej czarownicy, która była przebojową, nowoczesną dziewczyną i doskonale rozumiała jej motywy. To ona zresztą pomogła jej dostać się na wyspy. Potem, pod wpływem nalegań, zostawiła ją tam samą i wróciła na Ukrainę.
Samodzielnie chciała zapoznać się z tym nowym światem, w którym nareszcie powinna przestać czuć się jak wyrzutek. Wcale nie bała się tego, że sobie nie poradzi. Znała już trochę mugolskiego prawa i dobrze wiedziała, co się stanie. Sama nasunęła się policji, która, z jakiegoś tajemniczego, na pewno niezwiązanego z pewnym eliksirem powodu, zrezygnowała z szukania jej rodziców. To były ostatnie momenty, gdy używała czegokolwiek związanego z magią i czarodziejami. Symboliczny koniec jednej ery, a początek drugiej. Ostatecznie trafiła na dwa lata do sierocińca, tracąc niepewny status nielegalnego imigranta. Chodziła jakiś czas do szkoły, potem trafiła na praktyki do niewielkiego zakładu piercingu i tatuażu. Dość obskurne miejsce, ale tanie, więc miało całkiem sporo klientów. Do salonu z prawdziwego zdarzenia nie wzięliby jej bez szkoleń i doświadczenia. Poza pensją zaczęła brać też zasiłek dla sieroty bez rodziny i w ten właśnie sposób kupiła sobie tę klitkę z częścią wyposażenia. Zaczęła jakoś żyć, nareszcie wśród swoich. A teraz, w tej właśnie chwili, leżała na kupce śmierdzących prześcieradeł w zasyfionym pokoju, na koszmarnym kacu i z fajką w zębach. Ale wszystko było dobrze, bo takie było życie Shishy Myrovej.
Svetlana Myrova odeszła dawno temu, w wieku dziesięciu lat. Świetlana. Okropne imię pozostawiało niesmak na jej języku nawet wtedy, gdy wypowiadała je tylko w myślach. Dopaliła fajkę do końca, czując nieprzyjemny ucisk w piersi i pulsującą w żyłach złość, które, choć na pewno nie wywołane kacem, zdecydowanie były przez niego potęgowane. Zgniecionego peta rzuciła na podłogę obok tapczanu, dochodząc do wniosku, że w mieszkaniu jest taki syf, że i tak nie zrobi to żadnej różnicy. Kiedy odzyska chęć do życia zajmie się sprzątaniem. Sama. Znowu.
Z westchnieniem obróciła się na bok, zakrywając kołdrą głowę, żeby schronić się przed nęcącym światłem dnia, które próbowało nachalnie pokazać jej jak wiele właśnie traciła przez wczorajszą popijawę. Następne pół godziny spędziła na granicy jawy i snu, wiercąc się z boku na bok i próbując zapanować nad mdłościami. Nadal nie słyszała dobrze głosów z telewizora, o wiele głośniejsze były echa wspomnień w jej obolałej głowie. Kiedy słońce na niebie przesunęło się tak, że jego promienie nie padały już bezpośrednio na jej łóżko, podniosła się, żeby w końcu naprawdę wstać. Dopiła resztki wody z butelki, przesunęła dużym palcem stopy kilka petów, które zdążyły zgromadzić się na dywanie i zaciągnęła zatęchłym zapachem brudu, krzywiąc się przy tym tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy próbowała mocnego alkoholu. W telewizji właśnie leciał serwis informacyjny. Łysiejący facet, mający na sobie tandetną koszulę w kratę, trajkotał jak najęty, patrząc to w kamerę to na towarzyszących mu gości.
- ...studio donosi o dziwnych anomaliach na północy kraju. Wczoraj we wczesnych godzinach wieczornych huragan spustoszył niewielkie miasteczko w Lake District. Na tę chwilę mówi się o 6 zabitych i 28 rannych...
- ...meteorolodzy podają, że może to mieć związek z nagłymi zmianami pogodowymi. Wiosna zaskoczyła w tym roku nie tylko anglików, ale także szkotów i walijczyków...
- ...to pierwsze słoneczne dni od wielu miesięcy. Według przewidywań, nie powinniśmy w najbliższym czasie doświadczyć nawrotu tak tragicznych w skutkach huraganów, mgieł ani deszczów. Także, drodzy państwo, nadeszła pora wyciągać rowery i kosze piknikowe...
Shisha zmarszczyła brwi, prychając pod nosem. Wsunęła na stopy proste, gumowe klapki i wstała, na chwiejnych nogach zbliżając się do niewielkiego przedsionka, wyposażonego w trzy wieszaki i niski stolik pełniący funkcję półki na buty. Poza tym wisiało tam także kwadratowe lustro, z niewielkim pęknięciem w rogu. Kiedy się w nim zobaczyła, na jej ustach pojawił się niewielki, wymuszony uśmieszek. No cóż, bywało gorzej. Dziewczyna w lustrze miała sięgające do pół szyi, krótkie, czarne włosy z jaskrawozielonymi końcówkami, które choć były przetłuszczone i sterczały we wszystkie strony, to przynajmniej nie wyglądały na nadpalone albo podcięte. Kredka, którą przed wyjściem na miasto obrysowała ciemne oczy, była teraz tragicznie rozmazana i sprawiała, że jej dolne powieki wydawały się jeszcze bardziej cięższe niż zwykle na kacu. Nie zamierzała jednak nigdy opuszczać bez niej mieszkania. Twarz Shishy wyglądała naturalnie zbyt łagodnie i milusio, by mogła pozostawiać ją bez makijażu. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby ludzie w salonie i klubach nazywali ją "słodką". Nawet dwa kolczyki, jedno kółko w ustach, a drugie na płatku nosa, nie zniwelowałyby samodzielnie tego wrażenia. Machinalnym ruchem odgarnęła do tyłu włosy, spoglądając na wystający spod kołnierza tatuaż, przestawiający niewielkiego, czarno-białego węża. Wyglądał trochę jakby oplatał jej wystający obojczyk. Zrobienie go sobie w takim miejscu było dość bolesne, ale wzór jej się podobał i chciała go mieć. Poza nim miała jeszcze kilka innych.
Może i Shisha Myrova wyglądała niezwykle odważnie i buntowniczo, no ale jak mogłoby być inaczej, biorąc pod uwagę miejsce w którym pracowała. Ludzie, którzy chcieli zrobić sobie kolczyk albo tatuaż mogli zawsze spojrzeć na nią, Daniela, czy Kris i stwierdzić, czy na pewno są przekonani co do swoich decyzji. Zamrugała i odwróciła się od lustra, żeby przejść do łazienki, ale jej uwagę przyciągnął jakiś papierek na drzwiach, przylepiony do nich niechlujnie kawałkiem przeźroczystej taśmy. Mając bardzo złe przeczucia, zbliżyła się, żeby móc przeczytać, co jest na nim napisane.
Mandat za zakłócanie porządku publicznego
40 funtów
- Blyat - warknęła i szarpnięciem zerwała mandat z drzwi. - Nawet tego nie pamiętam - jej głos był zachrypnięty od kaca, więc zamiast dalej gadać do siebie, po prostu zgniotła zwitek papieru w dłoni i szarpnęła drzwiami od łazienki. Ktoś musiał mieć wielkie poczucie humoru, żeby przykleić go do drzwi. Nie ma szans, że będzie to płaciła sama. Tak naprawdę to przypominała sobie część wydarzeń ostatniej nocy, po prostu nie miała ochoty głębiej ich analizować. Śmiechy i zajmowanie grupą całego chodnika, a potem przegadywanie się z policjantem to było coś, co mniej więcej kojarzyła, choć nie ze wszystkimi szczegółami. Jednego mogła być jednak pewna: mieli ogromne szczęście, że trafili na takiego, co nie zamyka pijanych w areszcie za znieważanie funkcjonariusza. Chociaż w jej uszach już pulsowała złość i chęć natychmistowego zadzwonienia do znajomych i wykrzyczenia im, że nie zamierza spłacać tego sama, to jednak jakaś samokrytyczna część jej umysłu próbowała tłumaczyć, że pozostawienie przez nich tego świstka wcale nie musiało było bezpodstawne i żartobliwe. Ostatecznie, sama przed sobą musiała przyznać, że jeśli nie zaczynała większości awantur, to ostatecznie i tak stawała się szybko ich główną osią. Od kiedy dowiedziała się, że jest charłakiem, miała bezustanne problemy z panowaniem nad gniewem. W miarę upływu lat wszystko tylko się pogarszało, zupełnie jakby staczała się po spirali, która swój koniec będzie mieć prawdopodobnie za kratkami.
Rzuciła zgnieciony mandat na umywalkę i po raz kolejny przejrzała się w lustrze, choć teraz bardziej dokładnie, bo przy świetle, które uwydatniło wszystkie ślady ostatniej nocy i zrobiło z niej straszydło. Banshee, tak by pewnie powiedziała Iniessa. To, że nie była sobie w stanie dokładnie przypomnieć wyglądu ich ogrodu w starym domu, ale kojarzyła takie nazwy było nieco niepokojące. Ucisk w klatce nasilił się. Pochyliła głowę, żeby ochlapać twarz chłodną wodą i nieco się otrzeźwić. Naprawdę musiała przestać ciągle ich wspominać. To nie miało znaczenia, nie była taka jak oni. Albo raczej oni nie byli tacy, jak ona. Parę lat temu, jeszcze kiedy mieszkała w sierocińcu, spotkała w Londynie inną charłaczkę, nieco starszą od niej. Choć w stylu ubierania się, guście muzycznym i ogólnie spojrzeniu na świat znacznie się różniły, to łączył ich przynajmniej przymus życia na krawędzi dwóch światów. To ona, Cathy, opowiedziała jej o Pokątnej i paru innych ciekawostkach z brytyjskiego świata czarów. O niedawno minionej wojnie, o której obie słyszały tylko z opowieści, bo w czasie jej trwania były jeszcze bardzo małe. Niedługo później wyprowadziła się do Francji i ich kontakt się urwał. Doskonale zapamiętała jednak zdanie, które kiedyś do niej wypowiedziała.
Przestań ciągle żyć żalem o brak magii, bo nie będziesz miała życia wcale.
Wykrzyczała jej wtedy, że to nie prawda, że w ogóle nie dba o to, że nie jest czarownicą i jest zadowolona z życia jakie prowadzi. Cathy w odpowiedzi spojrzała na nią wymownie, doskonale wiedząc, że to nie prawda, ale nie powiedziała już nic więcej, żeby nie wywołać kłótni. Były takie momenty, szczególnie, gdy była na kacu, kiedy Shisha żałowała, że nie pociągnęły tego tematu dalej. Były takie momenty, kiedy miała wrażenie, że chciałaby z kimś o tym porozmawiać. No ale przecież nie miała z kim.
Przez chwilę przyglądała się w lustrze, jak niewielkie kropelki, zabarwione na czarno przez kredkę do oczu, spływały po jej policzkach, tworząc długie, niemalże jak wyjęte ze smutnego filmu szare ślady. Potem prychnęła coś sama do siebie, zdjęła piżamę i wskoczyła pod niewielki, zawalony pustymi opakowaniami szamponów prysznic. Woda i piana zmyły z niej nie tylko senność oraz smród potu i alkoholu, ale też większość nieprzyjemnych przemyśleń. Jak zawsze.
Niecałe pół godziny później znów siedziała na tapczanie w głównym pokoju. Jej włosy były wilgotne i związane w niewielką kitkę, na sobie miała granatową bluzę i dżinsy, a w ręku trzymała kolejnego papierosa, ostatniego z paczki. Przez uchylone okno wpadało trochę wiosennego wiatru, rozganiając zatęchłe powietrze, a w telewizji leciał jeden z odcinków Beverly Hills 90210. Zaciągała się powoli dymem i wpatrywała tępo w ekran, próbując zebrać w sobie chęć na ogarnięcie tego syfu. Czuła się już odrobinę lepiej. Wzięła proszki na ból głowy, wypiła jeszcze więcej wody i chociaż raz po raz odczuwała nawracające mdłości, to nie były one tak intensywne jak wcześniej. Leżąca na stole Nokia kusiła wielką informacją o trzech nieodczytanych wiadomościach, ale na sprawdzanie ich miała jeszcze mniejszą ochotę niż na sprzątanie. Siedziała w takiej apatii aż do wypalenia papierosa. Gdy w końcu to zrobiła nie rzuciła peta na podłogę tylko do przepełnionej popielniczki. Ten mały gest znaczył więcej niż mogłoby się wydawać. Nie miała zamiaru już więcej marnować całych tygodni, spijać się na umór, a potem przez kilka godzin walczyć z kacem i wspominać życie, które mogłaby mieć, a które nie było jej pisane. Kiedy w wieku szesnastu lat Shisha Myrova uciekła z domu, zrobiła to po to, żeby być szczęśliwą. I Brenda Walsh jej świadkiem, że będzie.
Część 3
wieczorem w bogatszej części Londynu
Come along it is the break of day
Surely now, you'll have some things to say
It's not the time for telling tales on me
[Sia, Soon We'll Be Found]
Czwarty maj, pierwszy słoneczny dzień tego roku, chylił się już ku końcowi, ale powietrze w Londynie z pewnością wciąż było ciepłe i parne. Większość ludzi wracała właśnie z pracy, szkoły, czy popołudniowych spacerów, aby odpocząć i rozkoszować się pięknym wieczorem razem ze znajomymi. Magdalene Howard, która teraz w ciszy podziwiała ferię barw, jaką przybierało niebo, miała przez chwilę wrażenie, że jest jedynym człowiekiem w mieście, który nie miał dzisiaj szansy zrelaksować się i w ciekawy sposób wykorzystać ten cudowny dzień. Oczywiście nie była to prawda. Takie założenie byłoby niezwykle egocentryczne. Westchnęła, odgarnęła z czoła zbłąkany kosmyk brązowych włosów i odwróciła głowę od ogromnego okna, mieszczącego się na jednym z wielu pięter londyńskiego szpitala. Jej gabinet był pusty, choć zapewne nie na długo. Stos schludnie poukładanych papierów na biurku wciąż czekał na sprawdzenie, a biały telefon z wielką słuchawką przypominał o konieczności wykonania telefonu z potwierdzeniem cotygodniowej wizyty u Smithów. Mimo pobudki o godzinie piątej rano wciąż pozostawało wiele rzeczy, które należało zrobić. Takie były jednak uroki pracy lekarza, jednego z bardziej wymagających i wyczerpujących zawodów. Obeszła biurko, stukając cicho niskimi obcasami i powoli zajęła miejsce na swoim wygodnym, czarnym fotelu. Łyk kawy, jeden folder, łyk kawy, drugi folder, ostatki kawy, telefon z izby przyjęć i kolejny folder. Wieczór jak każdy inny.
Mimo prawie całkowitego braku wolnego czasu i ogromnej ilości pracy, Magda nigdy nie narzekała na swój zawód. Od dziecka kochała wyzwania, potrafiła zachować trzeźwy umysł w tragicznych sytuacjach i odznaczała się ponadprzeciętnym intelektem, więc lekarski kitel wydawał się być celem idealnym i nigdy nie miała zbyt wielkich wątpliwości co do tego, jaką karierę obierze. Jedynym prawdziwym problemem był dla niej wybór specjalizacji. Ostatecznie zwyciężyła w niej niechęć do monotonii oraz pociąg do tajemniczości; razem złożyło się to na to, iż od dobrych pięciu lat pracowała tutaj, na wydziale chorób psychicznych i umysłowych. Niektórzy ludzie nazywali go najsmutniejszym, inni najstraszniejszym. Sama Magda całkiem lubiła to miejsce. Nie chodziło tylko o to, że nie odczuwała żadnego lęku przed pacjentami, doskonale zdając sobie sprawę, że nad sobą nie panują. Najważniejsze było to, że na tym wydziale była najzwyczajniej w świecie potrzebna. Mało było psychiatrów z prawdziwego zdarzenia, którzy daliby radę pracować nie tylko z ludźmi w depresji i po traumach, ale także ze schizofrenikami, a momentami i z psychopatami. Nawet tutaj, w najlepszym takim szpitalu w Londynie, Magda budziła podziw wśród kolegów, potrafiąc leczyć nie tylko z pełnym profesjonalizmem, ale także z empatią, która wielu chorym była niezwykle potrzebna. Na tę chwilę właśnie tutaj znajdowało się jej miejsce na świecie, tu odnalazła swoje powołanie. Nikła ilość czasu na życie prywatne zdecydowanie była tego warta.
Drzwi gabinetu otworzyły się nagle, więc Magda podniosła głowę z ciekawością, żeby zobaczyć, kto przyszedł. Bettany, młodziutka pielęgniarka, świeżo po studiach, zawsze ze starannie upiętym warkoczem i malowniczą ilością piegów na nosie. Była tu nowa, ale niezwykle zdolna, mimo to jednak ciągle chowała się za barierą nieśmiałości. Nie żeby nie było to w pewnym sensie uzasadnione, w końcu rzadko kiedy zdarzało się, by najlepszy londyński szpital przyjmował pielęgniarki bez doświadczenia. Rozumiała tę dziewczynę, ale ostatecznie na tym w dużej mierze polegał jej zawód, by potrafić ludzi zrozumieć.
- Witaj, Bettany. O co chodzi? - zapytała uprzejmie, odkładając pustą filiżankę kawy na czystą, niezapełnioną dokumentami część biurka.
Bettany wzięła głęboki oddech i uśmiechnęła się lekko, w profesjonalny, ale nieco nerwowy sposób.
- Pani doktor, chciałam tylko panią poinformować, że doktor Quibley przybył już do szpitala, żeby objąć nocną zmianę. Poprosił mnie o dostarczenie mu dokumentów na temat pacjentki Carpenter i pacjenta Mason, a także przypomnienie pani doktor o tym, że powinna po pracy wrócić prosto do domu i zażyć zasłużonego odpoczynku.
Magda prawie parsknęłaby śmiechem, ale na szczęście udało jej się zachować w miarę kamienną twarz. Szybko przejrzała teczki, znalazła odpowiednie i wstała, podając je dziewczynie. Ich spojrzenia na sekundę się przy tym spotkały i kobieta nie mogła przeoczyć podziwu, z jakim obserwowały ją te szaroniebieskie oczy. To było naprawdę osobliwe. Doktor Magdalene Howard nie uważała się za kogoś godnego tak wielkiego szacunku, w każdym razie jeszcze nie. Miała tylko dwadzieścia osiem lat, naprawdę!
- Proszę, masz tutaj teczki. I przekaż doktorowi Quibleyowi, że doskonale wie o tym, iż czeka mnie jeszcze osobista wizyta w domu pacjentki - powiedziała nieco żartobliwie, żeby dziewczyna nie pomyślała, że jest to nagana.
Niewiele od niej starszy doktor Jordan Quibley wykazywał niezwykłe wręcz zainteresowanie samopoczuciem swojej znajomej z oddziału i gdyby Magda nie wiedziała, że z natury jest on człowiekiem przyjacielskim, bezpośrednim i pełnym poczucia humoru, pomyślałaby, że to jakiś rodzaj flirtu.
Bettany uśmiechnęła się nieśmiało i przycisnęła teczki do swojej niebieskiej, starannie zapiętej koszuli.
- Pani Smith - wymamrotała nazwisko pacjentki, przechylając nieznacznie głowę. - Pojawiły się już jakieś postępy? Słyszałam, że... p...przepraszam! - dziewczyna pohamowała się szybko, pod jej piegami zakwitł blady rumieniec - To nie moja sprawa, wiem. Już sobie idę!
Odwróciła się, żeby odejść, ale Magda powstrzymała ją, lekko chwytając za łokieć. Wcale nie odczuła tego, że pielęgniarka zachowuje się natrętnie w sprawie jej osobistego pacjenta, chociaż inny lekarz mógłby na to spojrzeć właśnie w ten sposób. Bettany była niezwykle ciekawska i wydawała się interesować psychologią w równym stopniu, co doktorzy tego oddziału. Kiedyś Magda zapytała ją, dlaczego zdecydowała się jedynie na pielęgniarstwo. Do teraz nie uzyskała pełnej odpowiedzi, Bettany zawsze zbywała to pytanie wzruszeniem ramion. W każdym razie nie było nic dziwnego w tym, że kobiecie wnikliwość młodszej koleżanki w żadnym stopniu nie przeszkadzała. W pewnym sensie widziała w niej samą siebie, doskonale pamiętała, że kiedyś zachowywała się podobnie.
- Nie powiedziałaś niczego złego, Bettany - Magda uniosła łagodnie jedną brew - Choć szczegóły prowadzonego przeze mnie leczenia rzeczywiście nie są tematem do pogaduszek na oddziale, to mogę ci przekazać przynajmniej tyle, że stan mojej pacjentki polepsza się - puściła jej łokieć.
Pielęgniarka zagryzła wargę, pokiwała szybko głową i wyszła prędko z gabinetu, zostawiając Magdę sam na sam z myślami, które coraz intensywniej obracały się wokół sprawy Sary Smith. Odwróciła się, spojrzała przelotnie na zegarek i podeszła do biurka. Zanim wyjdzie ze szpitala czekało na nią jeszcze uporządkowanie papierów i istotny telefon.
Londyn wieczorem to niezwykle urokliwe miejsce; taka myśl uderzyła ją, kiedy srebrną Hondą wyjeżdżała spod szpitala, by dostać się w nieco dalsze dzielnice miasta. Słońce stykało się już z horyzontem, nadając czystemu niebu wspaniałej, pomarańczowo-żółtej barwy. Piękne kamienice powoli ogarniał mrok, zapalały się latarnie, ale chodniki wciąż były pełne przechodniów. Śmiejący się nastolatkowie, starsze panie z pieskami, mężczyźni w garniturach - w tej części Londynu nie należało spodziewać się chuliganów i bandytów. Magda przez kilka chwil napawała się tym widokiem, pozwalając myślom błądzić swobodnie po raz ostatni przed wizytą u Smithów. Kiedy stała na światłach, obserwowała z zadowoleniem dzieci biegające po okolicznym parku, jej wzrok kilka razy przyciągnęły eleganckie wystawy sklepów odzieżowych. Nie miała pojęcia dlaczego akurat dziś tak uderzył ją urok tego otoczenia, skoro pokonywała tę trasę niemal każdego dnia. Podejrzewała jednak, że chodziło o brak mgły i ponurej atmosfery, które przez ostatnie miesiące bezustannie dręczyły miasto. Prawie wszyscy pozostali pracownicy szpitala podzielali jej entuzjazm. Chyba tylko Stary Jack, jak nazywali najstarszego, ale wciąż niezwykle skutecznego psychiatrę na oddziale, krzywił się i bezustannie kręcił głową. "Nie wiem z czego się tak szczerzycie. Wiadomo, że deszcz wróci, zawsze wraca, to przecież Londyn. A takie nagłe, gwałtowne rozpogodzenie to jakieś dziwo. Stan pacjenta ma w zwyczaju niespodziewanie się poprawiać na kilka dni przed śmiercią. Tu będzie podobnie. Najgorsze wichry jeszcze przed nami". Pewnie miał trochę racji, ale nikt, nawet Magda, nie był w stanie się zmusić do przejmowania jego złorzeczeniami.
Skręciła w prawo, wjeżdżając w mniejszą i znacznie spokojniejszą ulicę. Jeszcze kilka minut i znajdzie się na miejscu. Przez ostatnie półtora miesiąca cotygodniowe wizyty u rodziny Smith stały się już dla niej niemal rutyną, choć każde jedno takie spotkanie było tak samo ważne. Gdy rok temu przyjmowała sprawę tej kobiety, najpierw leczonej w szpitalu, a potem wypuszczonej do domu z wymagającą receptą, była przekonana, że stanie się ona kolejną długą i wyboistą drogą do prawdy o tym, skąd tak właściwe wzięła się jej choroba. Jej przewidywania i w tym przypadku okazały się słuszne. Zdrowy człowiek nie zapadał z dnia na dzień na tak ciężkie choroby psychiczne, jak schizofrenia i silne stany lękowe - nie była to jedyna z podręcznikowych zasad, którą złamała Sarah Smith. Takie sprawy były najbardziej intrygujące, ale też najbardziej trudne, Magda jednak przyjęła ją bez wahania. Choć stan pacjentki zdecydowanie poprawił się przez ostatnie pół roku; mogła pozostawać we własnym domu i nie przyjmowała już tak silnych leków, jej choroba nadal nie została wyleczona do końca. Magda wątpiła, by kiedykolwiek udało się to osiągnąć. Najważniejsza w takich przypadkach była przyczyna, a ta wciąż pozostawała nieodkryta.
Pamiętała to tak, jakby to było wczoraj. Zapłakana, przerażona i krzycząca kobieta w brązowym swetrze, którą musieli przypiąć pasem do łóżka, by nie zrobiła sobie krzywdy zanim zdążyliby podać jej jakiś środek uspokajający. Całą sprawę wyjaśnił jej pobladły mąż, który rwał sobie włosy z nerwów, całkowicie oszołomiony tą sytuacją.
"Wstała dziś rano normalnie do pracy i wszystko było w porządku! Właśnie mieliśmy pić kawę ale ona nagle zaczęła tak dziwnie na mnie patrzeć... nie wiem... a potem wyleciała z kuchni, jakby ją ktoś pogonił! Wpadła do pokoju gościnnego i zaczęła krzyczeć... ja... nie mogłem jej uspokoić... ja..."
Ważniejsza od rozmowa z otępiałym mężem była jednak próba porozumienia się z samą pacjentką, która udała się dopiero po dłuższej chwili, gdy leki zaczęły działać. Tyle, że zadziałały o wiele intensywniej, niż powinny. Kobieta całkiem się uspokoiła i z zaskoczeniem zaczęła dopytywać, co tak właściwie robią w szpitalu. Cała ta sytuacja od początku była dziwna, ale taki był już urok pracowania na tym oddziale. Na prośbę Magdy rodzina namówiła Sarę Smith, żeby została jedną noc na obserwacji. Była to bardzo dobra decyzja, ponieważ nie zdążyła jeszcze nawet skończyć swojego dziennego dyżuru, a kobieta po raz kolejny dostała gwałtownego ataku paniki. Kiedy pielęgniarki wyprowadziły stawiającego się męża i niedowierzającą siostrę pacjentki, Magda w końcu mogła poważnie zabrać się za zidentyfikowanie choroby i nękającego kobietę problemu. Problemu, który przez najbliższe miesiące miał zacząć nękać także i ją, choć w całkowicie innym kontekście. Sarah Smith jeszcze przez dłuższy czas powtarzała to samo jak katarynka i za wszelką cenę chciała wydostać się ze szpitala. "Oni go zabrali... nie ma go... zabrali... pomóżcie mi... pomóżcie... nie mogą, błagam, nie mogą...".
Ataki paniki podszyte omamami i obłędem dręczyły kobietę jeszcze przez długi czas i to właśnie z tego powodu Magda nie zezwoliła na opuszczenie przez nią szpitala, chociaż w nielicznych momentach trzeźwości umysłu zapewniała ją, że nic jej nie jest i na pewno sobie poradzi. Im więcej czasu spędzała z tą pacjentką, im więcej informacji udawało jej z niej wyciągnąć, tym bardziej niepokoiła ją ta sprawa. Wkrótce stało się bowiem jasne, że w czasie swoich napadów Sarah Smith jest absolutnie i histerycznie przekonana, że jej jedyny syn został porwany przez tajemniczych ludzi w czarnych płaszczach, którzy nie zamierzali pozwolić na to, by kiedykolwiek znów go zobaczyła. Takie sytuacje oczywiście się zdarzały i podciągane były pod zaburzenia lękowe. Przekonanie o śmierci najbliższej osoby lub nieustannie wiszącego nad nią zagrożenia, ba, czasami ludzie byli pewni, że ich mąż, brat, ojciec lub dziecko zostało podmienione przez jego idealnego klona. Ludzki umysł potrafił zadziwiać szeroką gamą intrygujących zaburzeń. Sprawy pokomplikowały się jednak, gdy skonsultowała to z jej rodziną. Pacjentka podczas niektórych sesji psychologicznych potrafiła bowiem z zadziwiającymi szczegółami przytoczyć jak ten syn wyglądał, jak się zachowywał i jak przebiegło jego porwanie. Rzecz w tym, że Sarah Smith tak naprawdę nigdy nie miała żadnego dziecka. Rodzice, siostra, sąsiedzi, nawet sam mąż, wszyscy zapierali się, że Smithowie byli sympatycznym, ale bezdzietnym małżeństwem. Rzekomemu synowi, którego imię nigdy jeszcze nie padło, brakowało aktu urodzenia, dokumentów, kartotek szkolnych, jakichkolwiek zdjęć i wszystkiego innego co powinno wiązać się z istniejącym człowiekiem. Pan Herald Smith bezustannie powtarzał, że jego żona jest bezpłodna. Dodatkowo zlecone badania ginekologiczne wykazały jednak, że nie tylko jest ona stuprocentowo płodna, ale też była taka od zawsze. Nadal nie istniały jednak żadne dowody na to, że kobieta rzeczywiście miała syna, a ciężko było uwierzyć, by dziadkowie i ojciec mogli tak po prostu zapomnieć o dziecku, które z opisów chorej wydawało się mieć od dziesięciu do trzynastu lat. Według wszystkich praw normalnej psychiatrii, Magda była więc zmuszona uwierzyć, że zdrowa kobieta obudziła się pewnego ranka przekonana o tym, że miała syna, który został jej brutalnie odebrany. Powinna przepisać jej leki oraz terapię i leczyć ten przypadek tak, jak leczyło się wszystkie inne tego typu zaburzenia. Coś w tej sprawie jednak na tyle nie dawało jej spokoju, że choć stan Sary Smith pozwalał już na wygaszanie regularnych sesji domowych, wciąż i wciąż ją odwiedzała, mając nadzieję dojść do jakichś nowych wniosków.
Skręciła po raz ostatni i zatrzymała się na podłużnym, prowizorycznym parkingu przy chodniku. Aut nie było tu wiele, tak samo jak ludzi. Spokojna uliczka sprawiała wrażenie opustoszałej, zupełnie jakby zamieszkiwali ją jedyne emeryci odpoczywający wieczorem przy telewizorze lub radiu albo małżeństwa z szykującymi się właśnie do snu dziećmi. No tak, dziećmi.
Do umówionej godziny wizyty zostało jeszcze dziesięć minut, więc nie chcąc pojawiać się niegrzecznie przed czasem, sięgnęła po torbę i zaczęła machinalnie sprawdzać, czy na pewno ma wszystkie potrzebne dokumenty i notatki. Ostatnimi czasy zmuszona była zakupić sobie zdecydowanie większą teczkę i kilka dodatkowych notesów. Przełom roku 1997 i 1998 wydawał się być swego rodzaju eksplozją, nagłym podskokiem w ilościach zachorowań na lżejsze oraz intensywniejsze zaburzenia psychiczne i mentalne. Szpital od naprawdę wielu lat nie przyjmował na raz tylu pacjentów. Ludzie w głębokiej depresji, zdołowani i niezdolni do prowadzenia normalnego życia. Ludzie pełni lęku, przekonani o tym, że coś lub ktoś bezustannie ich śledzi. Ludzie z nieuzasadnionymi problemami z pamięcią. Ludzie zachowujący się w całkowicie irracjonalny, niemalże śmieszny sposób, zupełnie jak po zażyciu środków psychotropowych. Nie brakowało im intrygujących spraw, choć zazwyczaj, kiedy pojawiał się jakiś naprawdę niecodzienny przypadek, którego nawet Magda nie byłaby w stanie od razu zdiagnozować, ordynator jeszcze tego samego dnia wypisywał pacjenta, wysyłając go do "odpowiedniejszego szpitala dla tak ciężko chorego człowieka". Magda nie wyobrażała sobie, gdzie na Wyspach Brytyjskich mógłby znajdować się szpital lepszy niż ich, podniesiony do rangi krajowego instytutu. Na początku drażniło to nieco jej ego i kilka razy próbowała rozmawiać o tym z przełożonym, ale jako, że potrafiła rozpoznać z góry przegraną walkę w którą nie należało brnąć, szybko zrezygnowała. Pacjentów jednak wciąż przybywało. Niektórzy zaczynali winić bezustanne deszcze i mgły, które roztaczały nad Londynem i okolicznym miastami naprawdę ponurą i dołującą aurę. Magda nie wyobrażała sobie jednak, by mgła mogła powodować kłopoty z pamięcią, chyba, że był to tak naprawdę jakiś nieprzyjemny w skutkach gaz, a nie zwykłe krople wody zawieszone w powietrzu.
Dłuższa wskazówka w jej zegarku zbliżała się już powoli do liczby sześć, więc przewiesiła brązową torbę przed ramię i wyszła na przyjemnie ciepłe, wieczorne powietrze. Ostatecznie była umówiona ze Smithami na godzinę dwudziestą trzydzieści. Gdy szła wzdłuż rzędu kamieniczek, w poszukiwaniu właściwych drzwi, wsłuchiwała się w odległy szum samochodów i ciche brzęczenie telewizora, dobiegające z uchylonego okna na czyimś parterze. Nawet nie zauważyła, kiedy znalazła się na właściwej klatce schodowej, przed drzwiami z mosiężnym numerkiem 4. W ostatnim czasie tak wiele razy pokonywała te trasę, że była w stanie dotrzeć we właściwe miejsce niemalże bez zastanowienia. Machinalnie poprawiła swoje perfekcyjnie proste i starannie obcięte, czekoladowobrązowe włosy i zapukała w cichy, uprzejmy sposób, który zawsze dawał Smithom do zrozumienia, że oto przybyła właśnie ona, doktor Magdalene Howard, zdeterminowana, by rozwikłać kilka zagadek i pomóc ciężko chorej kobiecie. Drzwi otworzyły się prawie natychmiast, jakby pan Herald, krępy mężczyzna z intrygującym wąsikiem, od dłuższego czasu czatował w przedpokoju, oczekując na jej przyjazd.
- Dobry wieczór, panie Smith - kiwnęła uprzejmie głową i wślizgnęła się do środka. Nie czekała na zaproszenie, po pierwszych trzech wizytach stało się to zbędne.
- Dobry wieczór, pani doktor - mruknął mężczyzna, zamykając drzwi i drapiąc się powoli po brodzie - Mówiłem już, że może pani po imieniu. Tyle, co pani dla nas zrobiła...
Zbyła te słowa niewielkim uśmiechem. Zabawnie było, kiedy człowiek oczekiwał iż przejdziesz z nim na ty, podczas gdy sam wciąż uparcie trzymał się form grzecznościowych, wtykając je prawie w każde wypowiadane zdanie.
- To nic wielkiego, taka jest moja praca - zdecydowała się użyć typowej formułki, którą większość jej znajomych z pracy miało wbite na pamięć. Jeśli było się zdolnym i przyjaznym psychiatrą, chirurgiem, położnym, czy jakimkolwiek innym lekarzem, słyszało się tego typu podziękowania przynajmniej raz w tygodniu; ludzie często nie widzieli pracy tam, gdzie ktoś ratował życie lub zdrowie ich najbliższych - Gdzie mogę znaleźć panią Sarę? - dodała, zsuwając z nóg pantofle.
Herald Smith zmarszczył brwi, jakby nieco zażenowany. Znów podrapał się po brodzie, a potem poprowadził Magdę w stronę kuchni, która pełniła funkcję głównego pomieszczenia w tym mieszkaniu i można się z niej było dostać do każdego korytarza.
- W tym pokoju. Zawsze tam siedzi, jak pani doktor ma przyjechać - Magda skinęła głową, zdając sobie z tego sprawę; wcześniejsze pytanie zadane było tak naprawdę jedynie z grzeczności. - Może herbaty albo kawy? - dodał, chwytając za czajnik.
- Poproszę herbatę, zwykłą, dwie łyżeczki cukru i odrobina śmietanki - Magda była w tym domu zbyt wiele razy, by odmówić proponowanego napoju. Zauważyła już, że wprawiała gospodarza w zakłopotanie, jeśli nie pozwalała mu w odpowiedni sposób ugościć lekarza, nawet jeśli był tutaj tylko służbowo.
Po kolejnych minutach wymieniania prostych grzeczności, które zawsze musiało mieć miejsce, nawet, jeśli przybywała tu po raz siódmy, w końcu zdołała wyrwać się z nieco nerwowej obecności pana Smitha. Mężczyzna wciąż był skrępowany i przygnębiony nagłą chorobą żony, która obróciła całe ich życie o trzysta sześćdziesiąt stopni. Mimo wszelkich trudności, wydawał się jednak zbyt mocno ją kochać, by móc odejść. To dobrze. Nie wyobrażała sobie jak ta biedna kobieta przetrwałaby bez wsparcia rodziny. Nadal przecież nie chodziła do pracy. Choć jej ataki histerycznej paniki praktycznie się już nie zdarzały, wciąż mówiła bardzo dziwne i nierozsądne rzeczy, sprawiając wrażenie oderwanej od rzeczywistości. Jeśli dodać do tego przyjmowane leki, zdecydowanie lepszym wyjściem było odwleczenie ewentualnego powrotu do zawodu. Magda zabroniła jednak panu Smithowi zachęcania żony do nieustannego pozostawania w domu. Nawet, jeśli w okolicy były osoby uważające ją za wariatkę i pomyloną, nie mogła pozwolić, by Sarah Smith odzwyczaiła się od ludzi i stała więźniem niewielkiego mieszkania. To nigdy nie pomagało w leczeniu.
Takie właśnie myśli chodziły Magdalene po głowie, kiedy z dwoma filiżankami gorącej herbaty w rękach, zbliżała się do drzwi pokoju gościnnego. Bo tym teoretycznie był, chociaż pacjentka zwykła nazywać go "jego pokojem". To było naprawdę niewielkie pomieszczenie, prawdopodobnie najmniejsze w całym mieszkaniu. Pojedyncze łóżko w rogu, przykryte w tej chwili prostą, białą kołdrą, puste biurko, szafa pełna prześcieradeł i firanek oraz kilka wetkniętych w kąt pudeł z bibelotami. Na jasnoniebieskiej tapecie wisiał nieaktualny kalendarz ze zdjęciami zwierząt, którego Sarah Smith nie pozwalała nikomu zdjąć. No właśnie. Pacjentka, jak prawie zawsze, gdy Magda tu przychodziła, przysunęła sobie drewniane krzesło do okna i z opartym na parapecie łokciem wpatrywała się nieprzytomnie w niebo nad kamienicami. Była to drobna i koścista kobieta o krótkich, jasnych włosach, poprzetykanych gdzieniegdzie siwizną. Gdy pierwszy raz ją zobaczyła, tamtego dnia w szpitalu, wyglądała o wiele młodziej, ale kilka miesięcy męczącej choroby znacznie ją postarzyły. Na twarzy pojawiło się mnóstwo nowych zmarszczek, a szaroniebieskie oczy były zmęczone i otępiałe. Na ile była to wina leków, a na ile wyczerpania psychicznego, zawsze trudno było stwierdzić.
- Dobry wieczór, Saro - przywitała się cicho, ostrożnie zbliżając do okna, by położyć filiżanki na parapecie. Choć przy mężu kobiety zawsze nazywała ją w formie grzecznościowej "pani Sara" lub "pani Smith", rozmowy z pacjentami miały lepszy efekt, jeśli udało się nawiązać z nimi więź bliższą niż służbową.
Sarah przechyliła lekko głowę i uśmiechnęła się słabo na jej widok. Gdy tylko choroba złagodniała i zaczęła rozumieć, że wszyscy pragną jedynie jej pomóc, wyraźnie odczuła do Magdy pewien rodzaj sympatii. Być może chodziło o to, że ona jako jedyna nigdy się z nią nie spierała. Nie tak jak mąż, czy rodzice, którzy, choć zmartwieni i współczujący, bezustannie powtarzali jej, że nie ma i nigdy nie miała syna, że to tylko urojenia. Magda natomiast słuchała. Pozwalała jej mówić i mówić i mówić, zadawała pytania i oferowała wsparcie w sprawie, w którą nikt inny nie wierzył. Sama nie była pewna, czy pozostali psychiatrzy zaaprobowali by takie leczenie, które w pewien sposób mogło niemal utwierdzać pacjentkę w jej wywołanych chorobą przekonaniach. W każdym razie nie wierzyła, by próba zaprzeczania i terapia szokowa mogła mieć jakkolwiek lepszy efekt. Prawdopodobnie tylko wzmocniłaby jej ataki histerii. Nie, ta sprawa była zbyt delikatna, by dało się ją leczyć w inny sposób niż przez powolną, konsekwentną terapię, wypełnioną zrozumieniem. Próbę dotarcia do przyczyny. Od ogółu do szczegółu. Krok po kroku.
Usiadła na skraju łóżka, swoim zwykłym miejscu, i wyjęła notatnik, długopis oraz kilka dokumentów, jeśli zaszłaby potrzeba zajrzenia do nich. Potem zwróciła całą swoją uwagę na siedzącą przed nią kobietę, dbając o to, by wyglądać łagodnie, a nie jak psychiatra, który właśnie miał zamiar zadać ci masę dociekliwych i bolesnych pytań. To był błąd często popełniany przez ludzi z jej zawodu. Nie zamierzała pospieszać kobiety, chciała by powiedziała jej to, co chce powiedzieć i w takim tempie w jakim będzie w stanie. To właśnie dzięki takiej taktyce zdobyła jej zaufanie. Terapia psychiatryczna dawała prawdziwe efekty tylko wtedy, gdy była konsekwentna, być może nawet żmudna. Czekała jeszcze kilka chwil, ale Sarah Smith najwyraźniej nie zamierzała odpowiedzieć na jej powitanie. Jej uśmiech przygasł, oczy na powrót stały się smutne i znów wbiła spojrzenie w okno. Był to dla niej sygnał, że tym razem sama musi rozpocząć rozmowę.
Niezbyt dobry sygnał, jeśli się nad tym zastanowić. Podczas ostatnich trzech wizyt kobieta była bardziej żywsza, mniej przygnębiona. Coś było nie tak jak powinno.
- Czy w czasie ostatniego tygodnia stało się coś, o czym chciałabyś ze mną porozmawiać? - zaczęła powoli - Może coś sobie przypomniałaś?
Zakładanie w rozmowie, że domniemany syn był jedynie wytworem wyobraźni kobiety zazwyczaj skazywało całą sesję na porażkę; Magda nie zamierzała popełniać kilka razy tego samego błędu. Jedynym co mogła na tę chwilę robić było łagodzenie objawów nerwicowych i lękowych oraz próba odkrycia przyczyny, impulsu, jakiegoś czynnika, który wpłynął na tak nagłe pojawienie się tej choroby. Dopóki tego nie osiągnie, nie mogła próbować prawdziwie zwalczać jej urojeń. Tak trywialne rzeczy, jak całkowity brak dowodów na istnienie jakiegoś człowieka nie miały znaczenia dla osoby z zaburzeniami. Doprawdy ciężka jest praca psychiatry.
Sarah powoli odwróciła wzrok od okna, ale zanim odpowiedziała, rzuciła jeszcze szybkie, nerwowe spojrzenie na zeszłoroczny kalendarz. Na Magdzie nie zrobiło to wrażenia, ponieważ wiele razy była już tego świadkiem. Ten wiszący na ścianie plik kartek stał się dla niej kolejną zagadką bez odpowiedzi. Pozostawiony na sierpniu 1997 roku, za każdym razem aż krzyczał, by na niego spojrzeć. Magda powstrzymała się jednak, bo wiedziała, że nic nowego jej to nie przyniesie, a jeszcze może ją rozproszyć. Jego wygląd znała już zresztą niemal na pamięć. Obrazek z owczarkiem niemieckim, a pod spodem kratki, symbolizujące dni. Od piętnastego sierpnia oznaczane niewielkim krzyżykiem w rogu, jakby ktoś coś odliczał. Pierwszym co mogło przyjść na myśl było oczekiwanie na koniec wakacji, co było absurdalne, biorąc pod uwagę, że Herald i Sarah byli dorosłymi ludźmi i nic specjalnego raczej nie mogło się dla nich rozpocząć pierwszego września. Poza tym znaczki urywały się już dwudziestego dziewiątego sierpnia. Kiedyś zapytała pana Smitha dlaczego ktoś zaznaczał dni na kalendarzu w pokoju gościnnym, ale mężczyzna nie był w stanie jej odpowiedzieć. Zapomniał. Najchętniej już dawno by go wyrzucił. Gdyby nie protesty żony, oczywiście. Ale jeszcze nie to było najgorsze, najwięcej niepokoju budziło w niej to, że przecież drugiego września, czyli zaledwie cztery dni później, Sarah po raz pierwszy pojawiła się na ich oddziale. Większość kolegów ze szpitala uznała to za dziwne, ale nie zagłębiali się w szczegóły, bo mieli własnych pacjentów. Herald Smith i większość jego rodziny, dość intrygująco, w ogóle nie uznała tego za coś wartego uwagi. Sarah Smith natomiast ciągle mówi, że kalendarz odlicza ostatnie chwile z jej synem.
Magda chciałaby po prostu poznać prawdę.
Kiedy Sarah w końcu skupiła na niej wzrok i zebrała się na jakąś odpowiedź, jej głos był zachrypnięty i nerwowy, a oczy smutne i szkliste.
- Mówiłaś... - urwała i odetchnęła powoli - Mówiłaś, że jeśli znów zacznę się bać albo... albo stresować, że jeśli znów zacznę się czuć źle... Żebym spróbowała wziąć kartkę, ołówek i trochę porysować, skupić się na tym...
Magda przechyliła głowę z zainteresowaniem, ale Sarah nie powiedziała nic więcej i wbiła spojrzenie we własne dłonie. Rzeczywiście, poleciła jej to, mając nadzieję znaleźć jakąś alternatywę dla bardzo niezdrowej ilości przyjmowanych przez nią leków.
- I próbowałaś? - zagadnęła cicho. - Czy to choć trochę pomogło?
Sarah oblizała wargę i pokiwała głową.
- Tak, było lepiej, ale... - zamiast kontynuować, wychyliła się, sięgnęła do jednej z szuflad biurka i wyjęła z niej płócienny worek na zakupy w niebiesko-różowe kwiaty.
Okazało się, że w środku znajdował się starannie złożony plik kartek. Magda nie zapytała dlaczego kobieta schowała je w taki sposób i czy w ogóle pokazała je mężowi, czy komukolwiek innemu z rodziny, tylko wyciągnęła po nie rękę, gdy zostały jej podane. Ostrożnie złożyła je na kolanach, odsuwając własny notatnik na bok, a potem spojrzała na kobietę, żeby się upewnić, czy na pewno może je przejrzeć. Krótkie skinięcie głową i nerwowe spojrzenie było dla niej wystarczającą odpowiedzią. Pierwsze kartki nie okazały się dla niej zbyt wielkim zaskoczeniem. Były to proste, nieznaczące wiele szkice, które mógł wykonać ktoś za wszelką cenę próbujący skupić się na czymś innym. Kreska była rozchwiana i niepewna, w niektórych miejscach papier został podziurawiony, jak gdyby autor za mocno przycisnął ołówek. Przełożyła kilka takich rysunków kwiatków, drzew i nieskomplikowanych twarzy, wszystkich w nieco dziecięcym stylu, wskazującym na to, że Sarah nie miała pomysłu na to, co właśnie mogłaby szkicować. Po paru pierwszych stronach obrazy jednak się zmieniły. Były dokładniejsze, a kreska pewniejsza i mniej rozdygotana. Domki, fryzury, ogródki. Magda musiała przyznać, że jej pacjentka była całkiem niezłą artystką, w każdym razie na pewno o wiele lepszą od niej. Wyraźnie widać było, że rysowanie powoli ją uspokoiło, zaczęła skupiać się na szczegółach, starać. Natknęła się nawet na całkiem niezły szkic ich londyńskiego Big Bena. Wydawało się, że jej rada przyniosła efekty, więc nie rozumiała dlaczego kobieta wciąż wydawała się tak przygnębiona. Do czasu aż nie natknęła się na najbardziej dokładny i rozbudowany rysunek ze wszystkich.
Naprawdę piękny szkic uliczki, prawdopodobnie londyńskiej, z zachowanymi wszystkimi szczegółami. Ulica, latarnie, ławki, nawet gzymsy i dachówki na budynkach. Przez kilka chwil Magda przyglądała się temu obrazowi z zachwytem, ale wtedy do jej uszu dobiegł drżący oddech Sary, więc zamiast pogratulować jej talentu, skupiła się na zrozumieniu sensu tej ilustracji. Pierwszym co rzuciło jej się w oczy było to, że rzeczywiście taka ulica znajdowała się w Londynie. Poznała po wielkiej księgarni, którą często odwiedzała jeszcze jako studentka. Mogłaby z pewnością stwierdzić, że to Charing Cross Road, gdyby nie dziwny budynek pomiędzy księgarnią, a sklepem muzycznym, którego w ogóle nie rozpoznawała. Był nieco obskurny, ciemniejszy, a nad jego drzwiami znajdował się szyld z... kociołkiem? Zmrużyła oczy i pochyliła głowę. Czy na pewno?... Tak to na pewno był kociołek, przypominający nieco te z bajek o wiedźmach. Jeszcze raz obrzuciła spojrzeniem cały rysunek. A więc Charing Cross Road z wepchniętym w niego budynkiem, którego nie było. Miejscem, które nie istniało, tak jak syn, o którym ciągle opowiadała siedząca przed nią kobieta. Magda zamknęła na sekundę oczy. Pulsowanie w skroniach zwiastowało zbliżający się ból głowy.
Jakby wyczuwając napięcie, w jakim trwała Sarah Smith, Magdalene zdecydowała się w końcu odezwać, by nieco je załagodzić. Uniosła głowę i spojrzała w jej smutne, smutne oczy, pełne nieustannego zdezorientowania, tak typowego u chorych na ich oddziale.
- Czyżby to było Charing Cross Road? - zapytała, pod wrażeniem spokoju we własnym głosie, którego tak naprawdę nie czuła.
Kobieta zagryzła wargę i zacisnęła palce na materiale swoich spodni. Potem skinęła sztywno głową.
- Ale tego budynku tam nie ma? - dodała Magda łagodnie, unosząc nieznacznie ciemne brwi. Dla uszczegółowienia postukała paznokciem w naszkicowany szyld z kociołkiem.
Kobieta po raz kolejny skinęła głową.
- Więc dlaczego go tam umieściłaś? - powoli, powoli przeszła do pytania, którego odpowiedź chciała poznać od momentu w którym zobaczyła ten rysunek.
I w tym momencie Sarah Smith wydała się nie być w stanie już dłużej utrzymywać w sobie emocji. Z gardła kobiety wyrwał się zdławiony szloch, pokręciła gwałtownie głową, jej oddech przyspieszył, więc Magda szybko chwyciła ją za rękę, dając czas na uspokojenie się. Parę minut rozmowy i prawie całą filiżankę herbaty później kobieta znów oddychała normalnie, a jej spojrzenie na powrót stało się smutne i otępiałe.
- Nie wiem, dlaczego narysowałam ten budynek. Nie wiem w ogóle co to za budynek - mówiła cicho, patrząc na przemian to na Magdę, to w okno. - Mam wrażenie... - przymknęła w zmęczeniu oczy i westchnęła, jakby właśnie dyskutowały o jakimś problemie, który wspólnie próbują rozwiązać. No ale w pewnym sensie tak właśnie było. - ... że kiedy go rysowałam, wiedziałam. Ale później... zapomniałam, tak po prostu. Myślę, że to było coś ważnego, że zrobiłam ten obraz w jakimś celu, ale nawet już nie pamiętam jakim... - Magda szybko zauważyła, że kobieta znów się nakręca, więc gestem pokazała jej, że nie musi dodawać nic więcej.
Po tej wizycie doszła tylko do dwóch nowych wniosków.
Pierwszy był taki, że jutro czeka ją ponowna wizyta w okolicach ulubionej księgarni.
Drugi natomiast okazał się nerwowym chichotem, mówiącym, że ta praca chyba zaczyna ją powoli przerastać.
