------------------------

1.

trzy

------------------------


Trzech mężczyzn siedziało po turecku na pylistej, rozciągającej się jak okiem sięgnąć równinie i grało w karty. Wszyscy trzej czarnowłosi, czarnoocy, bladolicy, z wąskimi ustami i krzywymi, jakby złamanymi nosami. Nawet ubrani byli identycznie, w czarne peleryny z kapturami, czarne szaty i czarne półbuty. Wyglądali jak bliźniacy jednojajowi w wersji dwa plus jeden. Nic dziwnego, skoro byli tą samą osobą.

Ciemnoszary pył unosił się kłębami, kiedy rzucali na ziemię karty - jedna za drugą szóstki pik.

- Nudzę się - stwierdził w końcu ten, który właśnie pozbył się kartonika z niemalejącej kupki. Położył się na plecach, wciąż mając skrzyżowane nogi, i wlepił wzrok w szare sklepienie.

- Może dla odmiany zagram w kości? - z namysłem zapytał siedzący po jego lewej stronie.

- Te z szóstkami na każdej ścianie - uzupełnił kolejny.

- Zawsze wypada sześć-sześć-sześć, bardzo adekwatnie - zauważył leżący.

Dalsza pseudorozmowa toczyła się monotonnie w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara.

- Mam jeszcze ruletkę...

- ...z szóstkami do wyboru...

- ...i kolorem nieodmiennie czarnym.

- Faktycznie, jest co obstawiać.

- Dla urozmaicenia może być rosyjska ruletka.

- Gdzieś był ten sześciostrzałowy rewolwer...

- ...ze ślepakami w każdej komorze.

- Dobrze, że koników tu nie ma.

- Pewnie miałyby po sześć nóg.

- To może testrale...?

- ...ale testrale też mają cztery...

- Bez znaczenia. Mógłbym obstawiać wyścigi testrali.

- Tylko że nie znałbym wyniku, bo ich tu nie ma.

- Chyba szybko by mi się znudziło.

Potężne potrójne westchnienie i znoów zapadła cisza, zakłócana jedynie dźwiękiem upadających kartoników.

- Crucio!

Leżący odchylił głowę, spoglądając na stojącą nad nim czerwonooką parodię człowieka. Nowo przybyły wskazywał na niego różdżką, powtarzając:

- Crucio! Crucio! Crucio!

- Jeszcze mu nie przeszło - zauważyła niedoszła ofiara klątwy.

- Crucio!

- Pewnie nie zdążył się zorientować, że magia tutaj nie działa. - Siedzący po prawej stronie obserwował, jak poprzednik sięga po kartę ze stosiku umieszczonego na piersiach i rzuca ją na oślep. Kartonik wirował przez chwilę w gęstym od pyłu powietrzu, po czym upadł na sporą kupkę zużytych blotek. Szóstka pik.

- Crucio!

- Że też nie może się nauczyć czegoś nowego...

- Avada kedavra!

- Prawda, zapomniałem, że jeszcze to umie.

- Avada kedavra!

- Szkoda, że wcześniej nie zauważyłem, jaki on jest potwornie nudny...

- Avada kedavra!

- Jak to potwory.

- Avada kedavra!

- Idź sobie, szu, szu - leżący usiadł i machnął ręką, żeby odgonić uparciucha.

- Avada kedavra!

- Który to raz? - Kolejny przyglądał się swoim kartom, zastanawiając głęboko, którą szóstkę pik ma rzucić.

- Avada kedavra!

- Ten był ostatni. Zmiana repertuaru.

- Crucio!

- Strasznie jest przewidywalny.

- Crucio!

- To jego główna wada.

- Crucio!

- Zawsze był straszny...

- Crucio!

- ...ale nigdy wcześniej aż tak przewidywalny.

- Crucio!

- Dłużej tego nie wytrzymam...

- Cru...!

Cała trójka poderwała się na nogi, doskoczyła do miotającego niewybaczalne pseudoczarodzieja i siłą wepchnęła mu do gardła wszystkie zużyte szóstki pik.

- Trochę szkoda, to by było ostatnie "Crucio!" - zauważył jeden, kiedy z powrotem usiedli.

- Ciekawe, na jak długo - zastanowił się siedzący po prawej stronie.

- Na sześć "Avada kedavra!" - oświecił się kolejny.

Karty nadal padały na ziemię z cichym plaskiem, pył unosił się ciemnoszarymi kłębami.

Grający milczeli. Można powiedzieć, że niedługo, ale czas był w tym miejscu pojęciem wyjątkowo względnym.

- Może dla rozrywki się przejdę? - nie mógł się zdecydować ten, który wcześniej żałował zakneblowania niewydarzonego magika.

Rzeczona niedoróbka stała kawałek dalej, plując szóstkami pik. Tylko czarnego cylindra jej brakowało, żeby mogła uchodzić za mugolskiego prestidigitatora. I nieco bardziej ludzkiego wyglądu.

- W końcu i tak nie mam nic innego do roboty - zgodził się następny.

Trzeci wstał bez słowa. Rzucił karty na ziemię, bez zainteresowania patrząc, jak opadają, wirując. Kilka większych chmur pyłu uniosło się niemal do poziomu jego oczu, ale to było jedyne urozmaicenie. Wzruszył ramionami, a pozostali niczym w zwierciadle powtórzyli jego gesty. Wszak byli jednym. I tym samym.

Kiedy ruszał w drogę bez celu, jego czarne szaty zafalowały w nieruchomym powietrzu... czy cokolwiek to było, to, co nie było ciemnoszarym pyłem. Całą trójką ruszył w tę samą stronę, całkiem identyczną, jak każda inna, ile by ich w tym dziwnym miejscu nie było. To było jak odruch - w ogóle nie musiał o tym myśleć. Nikt nie musiał: każdy człowiek, którego spotykał, zawsze był obecny we wszystkich osobach, jakie tutaj pozostały. Gdziekolwiek to "tutaj" było. Podejrzewał, że nigdzie, ale był prawie pewien, że jest to równie dobra odpowiedź, jak "wszędzie" albo "na samym dnie twojego umysłu, ciołku".

Mijając wciąż plującego kartami byłego czarodzieja nie mógł powstrzymać sarkastycznego uśmieszku. Oto jeszcze jeden dowód na to, że wszystkie osoby trzymają się razem w tym miejscu... oczywiście zakładając, że to jest miejsce.

Dobrze, nieważne.

Naprawdę.

Wokół wysokiej postaci o czerwonych oczach wręcz się kłębiło. Kłębiło i piszczało, z jednym wyjątkiem, który całkiem wyraźnie syczał - kłębiąc się wraz z pozostałymi, oczywiście. W tym całym bałaganie trudno było policzyć, ile tam tego w ogóle jest, ale czarnooki był przekonany, że od ostatniego razu nic się nie zmieniło w tej materii... o ile to była materia, naturalnie.

Dygresje, dygresje... Wszyscy trzej panowie, zgodnie podążający w tym samym, nieokreślonym kierunku, jednocześnie pokręcili głowami z bardzo podobnymi wyrazami niesmaku na twarzach.

Sześciu. Było go sześciu, włącznie z tym najwyższym, który stał i nadal pluł. Zważywszy, że czas tutaj... w tym miejscu... wszystko jedno - nie istniał, mogło mu to zająć długo. Chociaż równie możliwe było krótko, które trwało dokładnie tyle samo czasu... którego nie było. Filozoficzne rozważania nie były jego mocną stroną o tej porze. Jakakolwiek nie byłaby to pora. Zakładając, że w ogóle w takim przypadku można mówić o porze.

No właśnie.

Osobiście najbardziej się dziwił, że było go sześciu, a nie siedmiu. Domyślał się, gdzie się podział ostatni... miejmy nadzieję, bo przecież zawsze mógł to być pierwszy, a tego nawet Severus by nie chciał.

Tak, to było co najmniej zastanawiające. Nawet nieco bardziej, niż to, że jego samego było obecnie trzech. Różnica polegała na tym, iż on wiedział... a przynajmniej mógł się domyślić z dużą dozą prawdopodobieństwa, za czyją sprawą było go już tylko trzech. Nie mógł tego samego powiedzieć o Voldemorcie, którego brakowało jednego. Któż mógł się nad nim zlitować, matka? Bellatriks? Owszem, był pewien, że nie żyła - miał wątpliwe szczęście spotkać ją tutaj. Nie zauważyła go, zapewne dlatego, że jak szalona poszukiwała swego pana, mając prawdopodobnie nadzieję, że go nie znajdzie; bo przecież oznaczałoby to, że on wciąż żyje i kontynuuje swe błyskotliwe dzieło zniszczenia. Jej strata. Gdyby słuchała Severusa, mogłaby się dowiedzieć, że owszem, Voldemort tu jest, w prawie całej swej świetności, pomijając jedną siódmą i fakt, że piątka z pozostałej szóstki w ogóle nie przypominała człowieka. Ano tak, bo szósta przynajmniej przypominała ludzką postać; reszta albo była kwilącymi skrawkami ciemności o nieokreślonych kształtach, albo wężem do złudzenia przypominającym Nagini. Bardzo starał się nie patrzeć na tę część Voldemorta, która z jakiegoś dziwnego powodu budziła w nim zimne dreszcze. Mógłby też Belli uświadomić, że do skończenia czasu - który i tak nie istniał w tym nieistniejącym miejscu - nie będzie jej dane ujrzeć Voldemorta. Po prostu nie było szans, aby natknąć się tu na osobę, którą pragnęło się zobaczyć. Severus mógł coś na ten temat powiedzieć: wciąż był wystarczająco normalny, by wiedzieć, z kim rozmawiał. Chociaż czasami wątpił w to, co widzi.

Odruchowo odwrócił wszystkie trzy głowy i spojrzał za siebie. Fascynowało go to jak zawsze: nie zostawiał śladów na pylistym podłożu. Nikt nie zostawiał - sprawdzał to przy każdej okazji. Jedna ze stałych niezmiennych tutaj. Może nawet było logiczne, że niematerialna dusza nie zostawiała materialnych śladów, choć przecież to miejsce było też niematerialne, więc właściwie dlaczego nie? No, chyba że było niematerialne inaczej...

Trzech mężczyzn znowu patrzyło przed siebie, bez przekonania idąc dalej. Chodzenie było równie interesujące, jak granie w karty czy ruletkę. A nawet bardziej, ponieważ chodząc można się było na kogoś natknąć. Właściwie nie chodząc można było to samo, ale Severus zawsze przedkładał działanie zamiast biernego oczekiwania. Po śmierci mu to nie przeszło, z czego był nawet zadowolony. Urozmaicenie było tutaj w cenie. Jakkolwiek waluta pozostawała nieznana.

Nie zastanawiał się, kogo spotka. Możliwości było dużo albo i jeszcze więcej. Mógł mieć jedynie nadzieję, że Voldemorta pozostawił za sobą na tyle daleko, że na jakiś czas będzie miał z nim spokój. Biorąc pod uwagę nieistnienie tutaj odległości ani czasu - ani nawet samego "tutaj" - pomarzyć zawsze mógł.

Bardzo chciał, żeby to się już skończyło. Jeśli ludzie myśleli, że piekło ma dziwięć kręgów, zamieszkują je, prócz dusz potępionych, tabuny diabłów i demonów, a wieczność spędza się tam na wesołych balangach wokół kotłów ze smołą, musiał ich rozczarować. Piekło było niewiarygodnie nudne, płaskie jak stół, ciche i rozczarowująco bezbolesne. I nawet jeśli było cię trzech, sześciu czy siedmiu, było piekielnie samotne. Bez wzgledu na to, kogo się w nim spotkało.


--------------------

KONIEC
1.

--------------------


Uprzejmie informuję szanownych Czytelników, że nie trzeba być zarejestrowanym, aby móc komentować teksty na tej stronie. Służy do tego poniższy przycisk Review this Story / Chapter - wystarczy na niego kliknąć, w nowym oknie w wąskim pasku wpisać przezwisko, w dużym polu komentarz i kliknąć przycisk pod spodem. Komentarze są dla mnie bardzo ważne, ponieważ pozwalają mi poznać Czytelników i ich opinie na różne sprawy. Poza tym czyta się je zwykle wyjątkowo przyjemnie ;-).