Hymn ku czci tych, którzy bez końca spadają

Tytuł oryginału: A Hymn to the Endlessly Falling

Autorka: Katie Forsythe (aka wordstrings)

Tłumaczka: Pirania

Beta: Verbena

Zgoda na tłumaczenie: odgórna


Tego ranka Holmes pocałował mnie pośrodku swego ogrodu. Był zamyślony, ale jak zwykle pełen wigoru. Ponad nami, po niebie, płynęły pulchne chmury w kształcie owieczek. Potem mój przyjaciel oddalił się, trzymając pod pachą swój cienki kapelusz, a ja przypomniałem sobie, że taki był – w każdym razie oficjalnie – jego powód dla przeprowadzki do Sussex. Powodem tym było mianowicie całowanie mnie poza czterema ścianami naszego mieszkania. Holmes nigdy nie robi niczego tylko z jednego powodu, ale sądzę, że jeśli kiedykolwiek się do tego choćby zbliżył, to wtedy, gdy przenosiliśmy się do Sussex. Chyba można mi wybaczyć, iż nie od razu skojarzyłem, że właśnie podarowano mi ten konkretny skarb – powód, dla którego nasza chatka w ogóle zaistniała. Po pierwsze, nie należy po mnie oczekiwać myślenia o niczym konkretnym, kiedy on mnie całuje. A po drugie, był to rok 1927 i mieszkaliśmy tam – mniej więcej, z kilkoma przerwami w międzyczasie – od dwóch dekad.

Z namysłem przetarłem szmatką sosnowy stół kuchenny. Sprząta u nas Martha, ale ostatnimi czasy tylko raz na dwa tygodnie, gdyż wiedziemy coraz bardziej samotniczy żywot. To miało ulec zmianie za trzy dni – wybieraliśmy się do Londynu, więc zastanawiałem się, jak sprawy stoją. Pisałem właśnie coś, co okazywało się okropnym opowiadankiem; paskudny chaos, który wydawał mi się autoplagiatem. Pomyślałem, że mam coraz większe problemy z pamięcią. Więc po prostu stanąłem w naszej czystej, małej kuchni, trzymałem niebieską lnianą szmatkę i wspominałem.

Na przykład wspominałem nasz przyjazd tutaj. Przywieźliśmy ze sobą torby i walizki, i kufry, a wrzesień wydłużał cienie dookoła. Holmes miał wtedy tylko pięćdziesiąt jeden lat, więc na obecne standardy był jeszcze młody. Część jego włosów wciąż była kruczoczarna – tak naprawdę dobre trzy czwarte, jeśli nie liczyć srebrzystych skroni. Piękne, gibkie ciało pozostawało nienaruszone, jeśli pominąć tysiące drobnych krzywd, które jego prawa dłoń wyrządza lewemu ramieniu. To było przed wybuchami, przed Wojną, której żaden z nas się nie spodziewał, a która pochłonęła świat.

Mój przyjaciel wskazał domek ruchem głowy i uśmiechnął się. Był to bardzo specjalny, kapryśny uśmieszek, który nie jest chłodną kalkulacją, a z którego on niemal nigdy nie zdaje sobie sprawy. Czuję się dość absurdalnie, przyznając, jaki wpływ mają na mnie te nieświadome uśmiechy. Czczę je niczym pielgrzym relikwie.

- Co sądzisz? – zapytał.

Tak się składa, że byliśmy właśnie potwornie skłóceni. Pewnego popołudnia miesiąc wcześniej wpadł do salonu i ogłosił, że przeprowadzamy się do Sussex, więc niech lepiej zacznę pakować rzeczy. Zapytałem, czy naprawdę się spodziewa, że rzucę wszystko, opuszczę miasto, które obaj kochamy, i zamieszkam na odludziu, którego nigdy wcześniej nie widziałem na oczy. Odparł, że owszem i żebym nie zapomniał kupić lżejszych letnich ubrań. Takiego zachowania mogę się po nim spodziewać, co nie zmienia faktu, że jest nieznośne. Szczerze mówiąc, przez tę przewidywalność staje się jeszcze bardziej niewybaczalne. Pozwoliłem więc, by każda potencjalnie irytująca rzecz podczas podróży irytowała mnie jeszcze bardziej. Mówiąc otwarcie, nie odezwałem się do niego od ponad godziny.

Ale potem… potem spojrzałem.

- Będziemy tu mieszkać? – zapytałem bez tchu, jak dziecko.

Holmes zaśmiał się. Zobaczyłem kątem oka, jak pochyla głowę – inaczej bym się nie zorientował.

- Chciałeś, żebym to zobaczył na własne oczy – stwierdziłem. – Pozwoliłeś mi się na siebie obrażać przez cztery tygodnie, byle tylko nie zniszczyć niespodzianki.

- Jeśli ci przykro, możesz mi to wynagrodzić – odparł. – Nie mam nic przeciwko.

Ja też nie miałem nic przeciwko. Obawiam się, że nigdy nie mam nic przeciwko. Wynagrodziłem mu to, kiedy tylko wnieśliśmy bagaże do środka i przetestowaliśmy działanie zamka i klucza w naszych nowych drzwiach wejściowych. Uklęknąłem przed nim, tworząc zupełnie inny rodzaj zamka i klucza. Nie sądzę, żeby się tego spodziewał, gdyż po tym, jak drgały mu mięśnie brzucha poznałem, że znów się śmieje – jak już wspomniałem, wtedy jeszcze jego śmiechu nie słyszałem – i wszystko było dobrze. Wszystko, pomyślałem. Będziemy tu szczęśliwi. Jak mogłem kiedykolwiek w niego wątpić? Kiedy klęczę przed nim w taki sposób, zawsze gładzi moje brwi kciukami, i dokładnie to zrobił wtedy.

Przypomniałem sobie, że to było dawno temu. Bardzo dawno temu. I nie miało nic wspólnego z żadnym śledztwem. Co wydarzyło się nie tak dawno?

- Pszczoły – powiedział trzy miesiące później, rzucając podręcznik na moje biurko, przy którym pisałem opowiadanie… i to dobre opowiadanie, bardzo dobre, jedno z tych, które ludzie kochają. Był środek zimy.

- Nie – odparłem.

- Tak – odpowiedział. Bił od niego blask. – Muszę je mieć. Są fascynujące, Watsonie. Czy wiedziałeś, że o lokalizacji nektaru powiadamiają się za pomocą zawiłego tańca?

- Nie. I nie. – Uśmiechnąłem się do niego błogo.

- Zrobię dla ciebie miód – powiedział, a każde słowo brzmiało absolutnie nieprzyzwoicie.

- Kuszące – przyznałem, bo tak było. Ponadto właśnie zadecydował, że to jest odpowiedni moment, by usiąść mi na kolanach i położyć dłoń o długich palcach na moim policzku i linii szczęki. Bardzo rozpraszające.

- Sam będę jadł miód – zaproponował. Było to dużo sprytniejsze posunięcie.

Na wiosnę mieliśmy już pszczoły. Teraz je lubię. Holmes kocha je tak, jak kocha wszystko, czego do końca nie rozumie. To musi być przekleństwo – rozumieć tyle rzeczy. Nie od razu się tego o nim nauczyłem; nie od razu zrozumiałem, że częściowo kocha mnie dlatego, że go zadziwiam. Osobiście mam się za bardzo prostego człowieka. Moje pobudki są łatwe do zrozumienia i staram się nigdy nie robić niczego bez przyczyny. Biorąc więc pod uwagę moją stałość, czasem się zastanawiam, czemu Holmes patrzy na mnie tak, jak patrzy na fascynujące miejsca zbrodni. Ale jeśli go zdumiewam, to na zdrowie, może mieć mnie i może mieć pszczoły. A miód prosto z plastra naprawdę jest cudownie świeży. Nie posiadam się ze szczęścia, że kupiliśmy wtedy pierwszy ul.

Ale to było tak bardzo dawno temu. Chociaż opierałem się ze wszystkich sił, mój mózg domagał się, bym przypomniał sobie coś ważnego, co stało się ostatnio.

I odniosłem porażkę. Więc przypomniałem sobie poranek. Nie chciałem, ale jednak to zrobiłem. Przypomniałem sobie godzinę dziesiątą trzydzieści rano.

Przechodziłem przez jadalnię, by przygotować imbryk herbaty. Czytałem właśnie znakomity artykuł i byłem zupełnie pogodzony ze światem. A potem usłyszałem odległy dźwięk kroków i zobaczyłem przez okno, jak Holmes biegnie ku domowi. Biegł równo i sprężyście, tak jak zawsze, kiedy chce oszczędzić czas, chociaż tak naprawdę się nie spieszy, jednakże i tak poczułem serce w gardle. Powinienem był zareagować inaczej, gdyż tysiące razy wcześniej byłem świadkiem takiego biegu; oznacza on przede wszystkim, że nic niepokojącego się nie wydarzyło, ale jednak nie byłem w stanie się opanować. Holmes wślizgnął się tylnymi drzwiami, a kiedy wszedł, zobaczyłem nad jego nosem drobną zmarszczkę bólu.

- Nic ci nie jest? – zapytałem natychmiast.

- Oczywiście, że nie.

Holmes podszedł do zlewu i, idealnie spokojny, odkręcił kurki. To było do niego bardzo podobne. Kilkakrotnie widziałem, jak Sherlock Holmes niemal umierał, nie wydając z siebie nawet jęku.

- Do diabła, co się stało?! – wybuchnąłem.

Mój przyjaciel zamarł na chwilę, a potem odwrócił się, by na mnie spojrzeć.

- Zwykle użądlenia pszczół mi nie przeszkadzają – wycedził – ale to akurat znajduje się między pierwszym a drugim kłykciem palca wskazującego mojej lewej dłoni i będzie bardzo przeszkadzać podczas gry na skrzypcach, o ile szybko nie wyjmę żądła. Doktorze – dodał, wzdychając.

- Oczywiście. Pozwól, że ci pomogę – zaproponowałem ze wstydem.

Podszedłem do zlewu i stanąłem przy moim przyjacielu. Niestety, oświetlenie było tam o wiele lepsze – nie żeby Holmes potrzebował światła, by przejrzeć moje myśli. Wręcz przeciwnie. Zostałem już wcześniej poinformowany, że nie musi nawet na mnie patrzeć, by odczytać ścieżki mojego umysłu. W tamtej chwili, oczywiście, zapomniał zupełnie o użądleniu, i podniósł mój podbródek, by spojrzeć mi w twarz. Jego palce były zimne i mokre.

- Czy będziesz się zachowywał w taki sposób… - Machnął ręką w pełnym elegancji geście - …już zawsze? Kiedy podrapię sobie palce w ogrodzie albo rozboli mnie głowa, albo, na przykład, będę odczuwał ból w całym ciele, co zdarza się dość często?

- Spróbuję się opanować – przysiągłem. – Obiecuję.

Przerwałem rozmyślania. Przetarłem jeszcze raz blat stołu, by wytrzeć wilgoć. Ale wciąż kręciło mi się w głowie i czułem się, jakbym zapadał się w myśli, których wcale nie chciałem roztrząsać.

Czułem się tępym, ociężałym, starym, bezużytecznym głupcem.

Usiadłem.

Szczerze mówiąc, ostatnio dość często czuję się, jakbym spadał. Tylko tak umiem to ubrać w słowa.

Był rok 1927 i przeżyliśmy już dwa ataki serca. Nie mam pojęcia, czemu oba mnie zaskoczyły. A mówiąc „my", mam na myśli Holmesa, chociaż osobiście odczułem każdy nieznośny, bolesny, wypełniony cierpieniem moment obu z nich. Mam siedemdziesiąt pięć lat, a on jest dwa lata ode mnie młodszy, więc obaj jesteśmy starymi ludźmi. Nie umiem powiedzieć, dlaczego przy pierwszej okazji zaskoczyło mnie, że człowiek, który od wielu lat zażywa narkotyki, doświadczył jednej z najbardziej przewidywalnych konsekwencji tego nałogu, ale byłem zdruzgotany. Potem zadbaliśmy o solidny zapas nitrogliceryny i problem został tymczasowo rozwiązany. Po drugim razie, wstrząśnięty, odchodziłem od zmysłów przez cztery dni – dni, które właśnie dobiegały końca – a ja za nic nie mogłem dojść do siebie.

Kiedy w minionym tygodniu ocaliłem mu życie, pięknie mnie przeprosił. A potem natychmiast popadł w melancholię.

- Naprawdę nie chciałem cię stawiać w takiej sytuacji – wyszeptał.

- Nigdy nie chcesz stawiać mnie w żadnej sytuacji.

Trzaśnięcie wieka apteczki zabrzmiało w niewielkim pokoju zbyt głośno. Powiedziało to, czego ja bym nigdy nie powiedział. Powiedziało: „Postawiłeś mnie w piekielnej sytuacji. I owszem – nigdy tego nie chciałeś". Nie tracę czasu na zastanawianie się, czy nie byłoby lepiej, gdyby krzywdził mnie z rozmysłem. Wszak nigdy tego nie zrobił i nigdy nie zrobi; ta świadomość jest jedną z tysięcy rzeczy, które sprawiają, że nie tylko go toleruję, ale potrzebuję, chociaż sprawia mi ból. Gdyby mógł zmienić całą swoją naturę tak, by już nigdy mnie nie skrzywdzić, zrobiłby to bez zawahania, nawet jeśli miałoby być to najboleśniejsze doświadczenie na świecie. To jedna z najsmutniejszych prawd o nim, jakie znam.

- Zdajesz sobie chyba sprawę, że to nigdy nie była najlepsza część mnie – wyznał cicho. Siedział po turecku w koszuli na naszym łóżku i patrzył za okno. Był niezwykle blady nawet jak na siebie.

Przełknąłem coś, co wydawało mi się głazem, i odwróciłem się.

- Masz na myśli swoje serce?

Wzruszył ramionami i skinął głową.

- Ty tępy, przewrotny, próżny imbecylu – warknąłem. – W takim razie bardzo chciałbym się dowiedzieć, co uważasz za najlepszą część siebie.

- Nie wiem. – Zmusił się do lekkiego uśmiechu. – Kiedyś miałem całkiem niezłe dłonie. Johnie, powiedziałbym, że „tępy" to lekka przesada, nie sądzisz?

Wtedy go pocałowałem. Pocałowałem go, bo któregoś dnia umrze, nie wiedząc, że jego serce jest jedną z najwspanialszych rzeczy, jakie w życiu dane mi było poznać. Kiedyś sądziłem, że w końcu się o tym przekona. Ale tak nie będzie; jeśli kochanie go od czterdziestu lat nie przekonało go do tego faktu, to nie wiem, co innego mogłoby. Ja zrobiłem co w mojej mocy.

Holmes wszedł do środka i zastał mnie wpatrzonego z niechęcią w do połowy skończony rękopis, bardzo czysty stół kuchenny, niebieską szmatkę i własne dłonie. Muszę przyznać, że nie był to widok typowy dla naszego domostwa.

- No dobrze, mów – powiedział, siadając na stole przede mną i krzyżując w łydkach swoje długie nogi.

- Jesteś niezwykle zajmującym rozmówcą – odparłem dość niesprawiedliwie. – Nie umiem opisać tej historii. Nie umiem opisać tego, co się wydarzyło, ani nawet tego, co się nie wydarzyło.

- Czemu więc ją piszesz?

- Słucham?

Jasne, wygięte brwi mego przyjaciela drgnęły z namysłem.

- Nie sprawia ci przyjemności ani jej pisanie, ani czytanie i nie potrzebujesz pieniędzy. Tak się składa, że wiem, że nie potrzebujesz pieniędzy, gdyż jestem dość zamożny, a twoje tantiemy są wprost nieprzyzwoite. Więc dlaczego ją piszesz?

Wiedziałem doskonale, czemu piszę mimo tych wszystkich czynników, a on miał stuprocentową rację. Ale powód nie był jego sprawą. A Holmes ma tendencję do odkrywania przez przypadek rzeczy, które nie są jego sprawą. Kupiłem więc sobie trochę czasu.

- Jestem w okropnym nastroju – przyznałem, odpychając od siebie kartki. – Od wieków już nie byłem w Londynie – chyba minęły ze dwa lata? – i chyba boję się, że nie rozpoznam miasta. Albo nie rozpoznam… ludzi. Ludzi, których znaliśmy od lat, a którzy nie są Lestrade'em. Albo też boję się, że zupełnie tracę moje pojęcie o ludzkości.

- Potrzeba więcej niż dwóch lat, żeby wybudować Londyn na nowo – odparł mój przyjaciel spokojnie. – I niech Bóg się nad tobą zlituje w dniu, w którym stracisz swoje pojęcie o ludzkości, gdyż mieszkasz z dość niepoprawnym przedstawicielem tego gatunku.

- Jest całkiem znośny. – Przez chwilę bawiłem się jego długimi palcami; nigdy nie znudziłem się tą czynnością. – Co teraz robisz?

- Co tylko chcesz. Muszę napisać cztery listy, ale mogę to zrobić później.

Wyciągnął swoją wolną dłoń i przeciągnął opuszkami palców po moim karku. Niestety, chociaż dotyk ten wywarł na mnie dokładnie taki efekt jak zwykle, to nie tego chciałem. Nie chciałem tego od dokładnie czterech dni, co było dla nas dość nietypowe, ale wierzyłem, że jak do tej pory moja powściągliwość była usprawiedliwiona. Raz po prostu spałem, a on aż do rana trwał skulony w fotelu przy kominku. Raz udało mi się ułożyć przy nim tak wygodnie, że temat po prostu się nie pojawił. Raz, podczas leniwego popołudnia, udałem, że właśnie doznałem literackiego objawienia, więc wspaniałomyślnie zapewnił mi spokój.

- Jedziemy do miasta – powiedziałem, łapiąc jego dłoń i całując ją krótko.

- Czyżby? A mogę zapytać, dlaczego?

- Od tygodni nie bawiliśmy się w detektywów. Tyle rzeczy musimy się dowiedzieć bez zadawania pytań. Na przykład – czy prawnuczka pani Fairfax już się urodziła? Czy pan Brown sprzedał południowozachodnie pastwisko, czy też jak zawsze wycofał się w ostatniej chwili, bo jego najlepszy pies pasterski został tam pochowany? Czy madame DuBois naprawdę zamierza przyjąć pod swój dach obłąkanego bratanka na lato?

- Jak mniemam, wszystkie te ważkie kwestie mam wydedukować?

- Potrzebuję światła. – Jeszcze raz popchnąłem przeklęte papiery. – I hałasu, i dwóch albo trzech piw, i przypuszczam, że wtedy dojdę do siebie.

- Przejdźmy się więc spacerem. – Wzruszył ramionami. – I odmawiam siedzenia w „Lwie i Jeleniu", jeśli w zasięgu wzroku będzie znajdować się George Haversham. Jeśli będzie w zasięgu wzroku, pójdę sobie. Jeśli będzie niewidoczny, ale obecny i wyczuwalny, pójdę sobie. Jeśli jego niechybne nadejście będzie można logicznie wywnioskować, pójdę sobie.

Jedna z nieprzewidzianych konsekwencji napisania bardzo popularnej serii opowiadań wydawała się w 1927 bardzo oczywista – mianowicie, Sherlock Holmes nie był w stanie zrobić dwóch kroków, nawet w Sussex, bez napotkania… nie do końca wiem, jak ich nazwać. Może „wielbicieli", chociaż żaden z nich nie znał go osobiście. „Fanatycy" to chyba lepsze słowo.

Na szczęście w lokalnym pubie bywał tylko jeden z nich. Nazywał się George Haversham. Pewnego razu Holmes musiał znieść ponadgodzinną dyskusję na temat tego, jakiego węża konkretnie hodował doktor Grimesby Roylott; rozmówca poinformował mego przyjaciela z całą powagą, że nie ma takiego gatunku jak żmija błotna. Pomyłki tego rodzaju to oczywiście moja wina – czasem są celowe, czasem nie. Holmes tolerował tę sytuację tylko dlatego, że kątem oka widział, jak się śmieję; ostatecznie wygłosił kilka strasznych kłamstw na temat sekretnych hinduskich hodowli zwierząt nieznanych współczesnej nauce, czym tylko bardziej mnie rozbawił. Następnym razem, kiedy mój przyjaciel sączył portera, a Haversham bardzo chciał się dowiedzieć, czy jego znajomość z Irene Adler była bardziej zażyła, niż założyłby przeciętny obserwator, Holmes bardzo grzecznie zapytał go (i tutaj cytuję): „Czy byłoby bardzo nie po pana myśli, gdyby się pan odpierdolił, gdyż pan Peters wynajął mnie, żebym jak najuważniej obserwował barmana, aby upewnić się, czy nalewa należne porcje whiskey?".

- George Haversham nie chce od ciebie niczego poza poważaniem – stwierdziłem chytrze.

- I moim czasem. Groteskowymi ilościami mego czasu. Och, i jeszcze pragnie całej mojej osobistej historii. Oraz zapewne mieszków moich włosów. To szaleniec.

- Jesteś wyjątkowy. – Udałem współczucie. – Odkrył, że biały słoń mieszka w jego własnej wiosce. Skoro już go raz zobaczył, nieludzkim jest oczekiwać, że biedak powstrzyma się od…

- Chyba wreszcie postradałeś zmysły. Szkoda, na kilka dni przed weselem! A tak go wyczekiwałeś.

- Ale nie tak bardzo, jak George Haversham wyczekuje choćby mignięcia rzymskiego nosa…

- Ależ nie przeszkadzaj sobie. Powiem mu, że ukryłeś wiele moich mrocznych tajemnic i musi je wydobyć z ciebie nad talerzem mięsa w cieście.

Mięso w cieście, które podaje się w „Lwie i Jeleniu", jest tylko odrobinę lepsze od jedzenia, które jadałem podczas Wielkiej Wojny. Nie mogłem się powstrzymać. Uśmiechnąłem się szeroko. Holmes podniósł jedną z kartek i zmrużył oczy. Wyciągnął okulary do czytania z kieszeni swojego płaszcza w kolorze kości słoniowej, wsunął je na nos i natychmiast przestał mrużyć oczy.

- Świat cię uwielbia – podsumowałem.

- No cóż, przeczytawszy to, mogę stwierdzić, że moja popularność jest jednak usprawiedliwiona. Nawet kiedy brakuje talentu, by rozpoznać geniusz… bo talentu nie ma, a przeciętność aż się przelewa… nawet wtedy nic tak nie przyspiesza bicia serca jak kwiecisty melodramat. Chodźmy więc – powiedział, odkładając ostrożnie kartkę. – Aż boję się pomyśleć, jakie zdanie może pojawić się po: „Holmes wbił ostrze w trupa aż po rękojeść, a w jego przenikliwych, szarych oczach pojawiły się iskry".

- Ale tak było – zauważyłem. – Byłem tam. Widziałem cię.

- Byłeś tam – zgodził się, pochylając się, by mnie pocałować. To był krótki, suchy, wspaniały pocałunek. - Po prostu nie rozumiem, czemu muszą tam być też wszyscy inni. Weź laskę. Havershamowie tego świata nigdy nie piją przed piątą, mamy więc przewagę.

Oczywiście, nie mogłem odpowiedzieć na to prawie zadane pytanie. Pomyślałem, że nie mogę na nie opowiedzieć ani teraz, ani nigdy. Lista rzeczy, którymi zajmuje się Sherlock Holmes, a od których wolałbym się trzymać jak najdalej, jest bardzo długa. Jedną z nich jest jego skłonność do odkrywania samego sedna moich najgorszych i niezupełnie świadomych dziwactw. Więc walczyłem z czasem, czekając na moment, w którym wydrze surowy kawałek z mego serca i zaprezentuje mi go. Przez całkowity przypadek, oczywiście. Zamiast tego poszedłem po swój kapelusz i laskę.

xxx

Ostatecznie wspaniale spędziliśmy czas w „Lwie i Jeleniu". Holmes zawsze jest wspaniały, kiedy tego po nim oczekuję, George'a Havershama nigdzie nie było, a ja na trzy godziny zapomniałem o problemach. Potem wróciliśmy do domu, by spożyć kolację złożoną z chleba, sera, miodu i świeżego groszku prosto z ogrodu mego przyjaciela. Popołudnie było zbyt idylliczne, by można było przewidzieć to, co miało nastąpić. Powinienem był oczekiwać nieuchronnej konfrontacji, ale, szczerze mówiąc, pod tym względem zupełnie zawiodłem. Nie jestem głupcem. Holmes – który nie stanowi najlepszego materiału porównawczego – pierwszy to przyzna. Jednakże bywam nadmiernie optymistyczny. Tak jak przy tej okazji.

Mówiąc krótko – chyba nie będę w stanie opowiedzieć o tym inaczej – przygotowaliśmy się do snu. Pół godziny czytałem, podczas gdy Holmes napisał wspomniane wyżej listy. Przygasiliśmy światła. Położyliśmy się do łóżka, przysunęliśmy do siebie tak jak zazwyczaj, a dłoń mojego przyjaciela powędrowała w dół, w okolice, które tęskniły za jego uwagą od dokładnie czterech dni.

A ja zmartwiałem, przerażony prawdopodobnymi konsekwencjami. Boże, zmiłuj się. Tak jakby brak werbalnego komunikatu kiedykolwiek przeszkodził w czymś Sherlockowi Holmesowi.

- Co się dzieje, do diabła? – zapytał niespokojnie.

- Ależ nic – odparłem szybko. – Jestem dość zmęczony.

- Nie jesteś.

Była to szczera prawda, więc modliłem się, by raz – jeden, jedyny raz – myśleć szybciej od niego. Równie dobrze mogłem się modlić, by pofrunąć.

- Moja…

- Noga cię nie boli, nie boli cię też ramię ani dłoń – przerwał natychmiast. – Niech to diabli, co ja zrobiłem? Powiedz wreszcie, będę mógł pięknie przeprosić i wrócić do…

- To niezupełnie… niezupełnie bezpieczne – wykrztusiłem.

Holmes poruszył się. Zapalił elektryczne światło. Mój przyjaciel uważa technologię za dobrodziejstwo. Podobnie jak ja. Jednak czasem tęsknię za światłem lamp gazowych. Tak jak tęsknię za wieloma innymi rzeczami.

Mój przyjaciel uklęknął. Był bardzo pociągający z nagą piersią i smukłą sylwetką, która zawsze budziła we mnie najbardziej pierwotne instynkty. Wbił we mnie parę oczu, które przypominały sztylety. Nie boję się go nawet, gdy wpada w taki nastrój, ale jestem dostatecznie bystry, by stąpać ostrożnie w jego obliczu.

- Bezpieczne – powtórzył. – Sugerujesz, że czynność, którą podejmowaliśmy… jakieś tysiące razy, Johnie? Dziesiątki tysięcy? Liczyłeś może? Bo ja się pogubiłem.

Zmilczałem.

- …jest niebezpieczna – dokończył oschle. – Proszę, oświeć mnie, podaj przyczynę.

Przysięgam na mój honor, przemyślałem odpowiedź. Co mogła oznaczać dla mnie, dla niego, dla nas. Przemyślałem każdy wariant. Poza tymi, które ignorowałem, oczywista. W końcu zdecydowałem, że skoro i tak nie umiem mu skłamać, bez sensu jest podejmowanie prób.

- Nie jesteś zupełnie zdrowy – odpowiedziałem.

Biedny Holmes odsunął się przynajmniej o centymetr. Może ze trzy razy w życiu widziałem, jak to robi. Nigdy spowodowała tego bliskość żmij błotnych, psów z piekła rodem albo morderców z bronią w rękach. Taki ruch czynił jedynie wtedy, gdy mówiłem mu coś paskudnego. Nie jestem dumny z tego, że umiem wzbudzić w nim lęk przeważający strach o własne życie. Nie jestem dumny, że zrobiłem to kilkakrotnie. Nie jestem dumny z ani jednej sekundy tych chwil i mam na swoją obronę tylko tyle, że działałem zawsze w jak najlepszej wierze. Niełatwo mieszkać z człowiekiem, który niemal zawsze ma nad tobą przewagę; nie, kiedy jest się obdarzonym siłą woli i wybuchowym temperamentem. Nigdy nie próbował mnie kontrolować; po prostu zawsze jest jakieś pięć minut przede mną. Ta wyrwa w chronologii prowadzi do moich potwornych pomyłek. Oczywiście, należy ich oczekiwać, ale świadomość, że skrzywdziłem go bardziej niż ktokolwiek inny – wliczając w to ludzi, którzy mieli taki szczery zamiar – i to wielokrotnie, jest okropna. Gdybym był skłonny do wybaczania, powinienem sobie wybaczyć. Ale nie jestem, jeśli tylko zbrodnia jest odpowiednio wielka.

- Pomóż mi zrozumieć – powiedział Holmes głosem zimnym jak stal. – Za straszne uzależnienie płacę strasznymi fizycznymi konsekwencjami. A za te straszne fizyczne konsekwencję mam zapłacić zupełnie innym zestawem strasznych fizycznych konsekwencji. Dlatego, że uznałeś, iż nie wycierpiałem wystarczająco, patrząc, jak bledniesz za każdym razem, kiedy moje przeklęte ramię drga spazmatycznie. To lewe ramię, a zatem znajduje się w tym samym regionie co organ, o którym myślisz. To jeszcze nie wystarcza. Chcesz się jeszcze trochę odegrać.

Poczułem suchość w ustach.

- Sherlocku, na miły Bóg…

- Nie. Widzę, że chcesz czegoś jeszcze. Może powinienem zasugerować inną karę, jakąś bardziej…

- To podłe i świetnie o tym wiesz. Chciałem cię ochronić, a nie ukarać.

- Doskonale ci wyszło – prychnął.

- Nie przeproszę za to, że chcę przedłużyć ci życie.

Cały gniew, każdy jego ślad razem z kryjącym się pod nim bólem, natychmiast zniknął z jego twarzy. Znałem go wystarczająco dobrze, by z niepokojem myśleć o tym, co się zaraz wydarzy. Taki sygnał nigdy nie wróżył mi dobrze. Ani razu. Szczerze mówiąc, był to najgorszy znak ze wszystkich możliwych. Holmes podniósł się i stanął przy krawędzi łóżka, piorunując mnie wzrokiem. Przygładził włosy, aby wyglądać godniej, wygłaszając to, co – byłem pewien – miało być jakąś decyzją.

- A więc żądam rozwodu – ogłosił przyjaznym tonem.

Obawiam się, że dłuższą chwilę nie byłem w stanie wykrztusić żadnej odpowiedzi.

- Ty… ty co? – wydukałem wreszcie.

- Żądam rozwodu. Z powodu zaniedbania obowiązków małżeńskich.

- Ale ja… Ja tylko…

- Albo z powodu niedopełnienia przysięgi małżeńskiej.

- Sherlocku Holmesie, nigdy nie złożyliśmy żadnej przysięgi.

- Nonsens. Każdy dzień do tej pory był przysięgą. Brytyjski sąd natychmiast przyznałby mi rację.

- Ale nie wnosisz skargi przed brytyjski sąd! – zaprotestowałem, bezradnie rozkładając ręce.

- Racja. Napiszmy to więc na kartce papieru, a ja podpiszę. W międzyczasie natomiast się wyprowadzam.

- Dokąd się wyprowadzasz?

Wszystko było źle. Zbyt źle, bym mógł się chwilę zastanowić; zbyt źle, bym był w stanie oddychać. Z perspektywy czasu może powinno to być zabawne, ale dla mnie cała sytuacja przypominała jakiś koszmar. Chwycił koc z oparcia krzesła i zarzucił go sobie na ramiona. Zabrał poduszkę ze swojej strony łóżka. Wziął też książkę oraz okulary z szafki nocnej, i stanął – bardzo wysoki, bardzo chudy, mając na sobie jedynie cienkie, lniane spodnie od piżamy – w drzwiach naszej sypialni.

- Niedaleko. Ostatecznie jestem u siebie. Kiedy przyniesiesz odpowiednią dokumentację, z radością ją podpiszę. Dobranoc, Watsonie.

Minęło kilka minut, zanim zdołałem zebrać się w sobie i pójść jego śladem, z przygotowanym planem. Bo pójście śladem Sherlocka Holmesa znajdującego się w takim stanie bez przygotowanego planu to bardzo zły pomysł. Usiadłem, pomyślałem, walczyłem z mdłościami i w końcu doszedłem do kilku wniosków. Żadne z nich, niestety, nie były dla mnie szczególnie pochlebne. I wszystkie były odrobinę spóźnione. Wziąłem kilka głębokich oddechów, zarzuciłem na ramiona cienki szlafrok i ruszyłem na poszukiwania.

Nie było go w kuchni. Pobiegłem na piętro, spodziewając się, że zastanę go w gabinecie, ale i tam go nie znalazłem. Nie udał się też do salonu ani do połączonej z nim jadalni, w której rok wcześniej świętowaliśmy siedemdziesiąte piąte urodziny Lestrade'a (liczba uczestników: trzech; obchody skończyły się o czwartej nad ranem). Wyszedłem na zewnątrz.

Holmes rozłożył koc na miękkiej trawie pośrodku naszej posiadłości, niedaleko ogródka, i wpatrywał się w niebo z pełnym wściekłości spokojem. Podszedłem do niego z latarenką i spojrzałem na niego.

- Co niby robisz w moim nowym domu? – spytał chłodno.

- Mogę wejść?

Wzruszył ramionami, co niełatwo jest zrobić elegancko, kiedy się leży. Odstawiłem latarenkę na ziemi, wkroczyłem na koc – obaj byliśmy boso – i położyłem się, by popatrzeć na gwiazdy, które obserwował.

- Moim nieszczęsnym nawykiem – zacząłem drżącym głosem – jest tendencja do brania odpowiedzialności za kwestie, na które nie mam żadnego wpływu oraz podejmowanie się zobowiązań nieosiągalnych dla żadnego śmiertelnika. Usuwanie niebezpieczeństw z twego życia było jednym z nich, tak, i – pomijając fakt, że to niemożliwe – w tym okresie odniosłem spory sukces. Ale czasem, kiedy podejmuję się niemożliwego, przestaję jasno myśleć. Ja… pragnę cię równie mocno jak wcześniej, ale tak się bałem. Przez ostatni tydzień z trudem z tym walczyłem, i przysięgam, że zrobię co w mojej mocy, byś nie był do końca swoich dni skazany na tchórza. Proszę, wybacz mi.

Mój przyjaciel ciężko westchnął. Przesunął cudowną dłonią po twarzy. Blizny pokrywające jego pierś wydawały się całkowicie białe w świetle księżyca i przypominały sieć jedwabistych, pajęczych nitek. To piękny widok, to zawsze jest piękny widok, ale szczególnie w nocy, kiedy przypomina mi się, że mógł umrzeć tak bardzo, bardzo łatwo, ale wciąż jest mój, jest obecny i taki ciepły, i taki doskonały, kiedy moja głowa opada na jego ramię i razem zasypiamy pod kołdrą. Ale on niespecjalnie lubi słyszeć, że jego blizny są cudowne. Ja właściwie też tego nie lubię. Więc tylko patrzyłem na niego. Chciałem go dotknąć, ale jeszcze nie było mi wolno.

- Wybaczysz mi?

- John, daj mi chwilę.

- Oczywiście – szepnąłem.

Próbowałem odnaleźć na niebie poszczególne konstelacje, ale nie byłem w stanie się skoncentrować. Już rozsypywałem się na kawałki, a musiałem pójść o krok dalej i pogorszyć całą sytuację. Kogo obchodzą gwiazdy, kiedy Sherlock Holmes leży tuż obok, a ty właśnie zrobiłeś coś głupiego i nieodwracalnego? Poddałem się po kilku znakach zodiaku. Nie chciałem patrzyć na nic w Sussex, jeśli on nie będzie patrzył na to ze mną i dokładnie to stanowiło problem, dokładnie to doprowadzało do nikczemnych…

- Kochanie, czy mogę zadać ci dość potworne pytanie?

- Tak – odpowiedziałem natychmiast.

Podparł się na łokciu i zwrócił w bok, by na mnie spojrzeć.

- Czy nie wydaje ci się, że proszenie mnie, bym nie umarł, jest odrobinę niesprawiedliwe z twojej strony? Bo nie jestem w stanie sprostać temu wyzwaniu.

Z trudem przełknąłem ślinę. W gardle utkwiło mi coś bardzo gorzkiego i bolesnego.

- Tak – wyszeptałem.

- Widzisz, nie oczekiwałem, że przeżyję rok tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty pierwszy – mówił miękkim głosem. – Ty prawdziwym cudem przeżyłeś tysiąc dziewięćset osiemnasty, a i ty nie podołasz takiemu wyzwaniu. Nie uważasz, że możemy spędzić czas w lepszy sposób?

- Tak, tak, zgadzam się ze wszystkim, ale nie mogę przestać o tym myśleć.

- O mojej śmierci?

- Nie. O tym, jak wyglądasz, kiedy twoje serce nie bije. Nie masz pojęcia, jaki to widok.

- Ale doskonale wiem, jakie to odczucie. Zapewniam pana, doktorze – warknął. – Tyle pamiętam, więc będę wdzięczny, jeśli docenisz moją wyobraźnię i zapytasz samego siebie, czy jestem teraz z siebie dumny, że odstawiłem takie koszmarne przedstawienie. I to dwukrotnie.

- Przez ostatnie cztery dni moje zachowanie było zupełnie pozbawione sensu – jęknąłem.

- Nie będę zaprzeczał. Bo jeśli uważasz, że ból serca zelżeje, kiedy będziesz sobie odmawiał…

- Przestań, proszę. Wiem, że postąpiłem podle. Zapomnij o swoim sercu, zapomnij o wszystkim… możemy się wymienić. To wszystko, czego od ciebie chcę, a ty moje serce już posiadasz.

- Wspaniały handel. Coś niezrównanego za coś zepsutego. Czasem, Johnie, jesteś absolutnym idiotą, nie mogę ci tego odmówić.

- Wiem o tym. Ale powiedz, że znów mnie poślubisz. Proszę. Tylko to powiedz.

Holmes zastanowił się. Zawahał się. Przysunął się bliżej i odgarnął włosy z mojego czoła. Sięgnął po swoje okulary, założył je i spojrzał mi w oczy, pokazując całym sobą, że zaraz powie coś bardzo poważnego. Coś o ogromnym znaczeniu dla nas obu. W poświacie księżyca był cały szary, a najbardziej szare były jego oczy. Nie przeżyłbym bez niego ani jednego dnia. Czekałem, aż wyda najsurowszy wyrok, a moje serce biło bardzo mocno.

- Oczekuję aktu wyjątkowo rozpustnej sodomii – obwieścił.

Przygryzłem wargę, by ukryć uśmiech, ale przy Sherlocku Holmesie nie ma sensu się kryć. Uśmiechnąłem się więc do niego szeroko, gwiazdy nabrały blasku i przypomniałem sobie, jak się nazywają poszczególne konstelacje.

- Ależ oczywiście.

- Rozpustnej – powtórzył, znów przesypując między palcami moje włosy. – Przez co rozumiem: zdeprawowanej.

- Przystanę na każde twoje życzenie.

Zdjął okulary. Niektóre kobiety, kiedy się zestarzeją, odkrywają, że mają za mężów stworzenia zgoła nieseksualne. Może niektórzy mężczyźni – mogę tylko zgadywać, że jest zdecydowanie mniej męskich małżeństw na ziemi – cierpią z powodu podobnej straty. Ja natomiast jestem poślubiony najbardziej namiętnemu starcowi w Wielkiej Brytanii. To jeszcze jedna rzecz, która nie powinna mnie zaskakiwać. Zrobiłem ruch, by się podnieść.

- Dokąd niby się wybierasz?

- Z powrotem. Do środka – odparłem ze zdziwieniem.

- Nie, w świetle ostatnich wydarzeń nie mam najmniejszej ochoty tam wracać. Zrobimy to w moim domu, jeśli łaska.

Oczywiście, że tak powiedział. Ale – ponownie – najwyraźniej pozwalam mu zaskakiwać się w stopniu wręcz niepokojącym.

- Na dworze? – zapytałem bez tchu.

- Jakby to powiedzieć – nie zdążyłem jeszcze postawić żadnych ścian. Powiedziałem: „rozpustny", mój chłopie, możesz się spodziewać, że nie będzie lekko.

- Nigdy bym w to nie wątpił.

Całował moją szyję, odsuwając w bok moją głowę. Gwiazdy nad nami mrugały szelmowsko.

- Nasi najbliżsi sąsiedzi – kupiłem tę posiadłość dokładnie z tego powodu – mieszkają wystarczająco daleko, by nas nie podglądać, a wystarczająco blisko, byśmy słyszeli szczekanie ich psów. Ale już to wiesz. Zdejmij koszulę nocną.

Posłuchałem go.

- Holmes, ja… Niczego tutaj nie mamy.

- No cóż – powiedział, całując rozchylonymi ustami moją pierś – zobaczmy, czy jestem w stanie wykorzystać jedną część ciała, by druga stała się mokra.

Oczywiście, że był w stanie. Po dziesięciu minutach rozpadałem się na kawałki, mogąc jedynie dziękować Opatrzności, że mój przyjaciel uważa, iż jego wady odciskają się piętnem na moim ciele, więc jest w stanie wybaczyć mi największe zranienie z łatwością czterolatka. Nie, wcale nie miałem tego na myśli. Pomyłka. Wybaczenie czasem kosztuje go dużo wysiłku, tak jak kosztowało go tej nocy. Patrzyłem, jak zapomina, jak nie chce pamiętać urazy; patrzyłem na jego autokontrolę, która pozwala mu spojrzeć na cudzą winę przez zgrabne palce. Nie wolno mi mówić, że to wrodzone, podczas gdy jego umiejętność została okupiona trudną nauką. Zazdroszczę mu tej umiejętności i bardzo chciałbym sam ją posiąść, ale różnimy się od siebie, jesteśmy dwoma odrębnymi ludźmi i kochamy się na zupełnie różne sposoby. On jest w takim momencie życia, że każdy dzień jest dla niego podziękowaniem za moją obecność. A ja codziennie zachłannie pragnę go więcej. To dwie różne rzeczy, chociaż równie intensywne.

Kiedy skończyliśmy, żaden z nas nie miał ochoty na rozstanie, więc nie wstawaliśmy i nie opuszczaliśmy nowej posiadłości mego przyjaciela. Zawsze umiejętnie wybierał miejsca naszego pobytu; od pierwszego dnia. Zostaliśmy więc; moja głowa leżała na jego ramieniu, a kolano między jego nogami. Holmes sięgnął długim ramieniem po róg koca i sprawnie nas okrył.

- O czym myślisz? – spytałem. – Nie umiem czytać myśli tak jak ty.

- No cóż, i tak powinieneś umieć je wydedukować, gdybyś tylko był uważny. W takich chwilach mam w głowie tylko jedną myśl.

Bardzo, bardzo, bardzo dawno temu powiedział mi, jaka to rzecz. Powiedział mi to, kiedy nie miał jeszcze trzydziestu lat ani światowej sławy; zanim uciekł przed śmiercią do Europy. Kiedy wciąż otrząsałem się, słysząc skrzypienie drzwi i klikanie nożycy ogrodnika; kiedy marzyłem o morfinie, nie mogąc znieść smutku, w jaki wpędzał mnie świat. Przypomniałem sobie też, że powiedział mi to, kiedy leżeliśmy mniej więcej w taki sam sposób, więc miał rację – powinienem był pamiętać.

Myślę tylko jedną rzecz. Spójrz na niego.

Gdyby ktoś wiedział, jaką miłością on mnie obdarzył; gdybym mógł obwieścić ją światu; gdybym pisał erotyczne wspomnienia zamiast opowiadań… nikt na świecie by w to nie uwierzył.