Tradycją dla Belli było coroczne pieczenie czekoladowych wypieków. Rokrocznie w okolicach 14 lutego jej apartament był przesycony rozkosznym zapachem babeczek, ciasteczek albo gofrów, który sączył się przez drzwi do długich, nowoczesnych korytarzy na jej piętrze.
Mieszkanie w tym dniu lśniło czystością tak, jakby miało oczekiwać gościa, lecz poza tym niewiele znaczącym faktem (przecież żyć w czystości można zawsze) i aromatem ciasta w każdym kącie skromnych 90 metrów kwadratowych, nic nie wskazywało na to, żeby Belgia szykowała się do spotkania. Wszystkie mniej lub bardziej oficjalne suknie były nienagannie powieszone w sterylnej, nowoczesnej szafie. Buty i torebki zresztą też tam spoczywały.
Z rozgłośni radiowej nadawano jakieś przesłodzone piosenki dla zakochanych, a między nimi mężczyzna o niskim, namiętnym głosie opowiadał jakieś niewiele znaczące anegdotki o walentynkach. Bella nie słuchała. Radio grało, by grało.
Tak szczerze – jeśli ktoś nie może spędzać tego święta z kimkolwiek, bo skomplikowane i tajne ustawy mu tego zabraniają, to czy ten ktoś chciałby słuchać, że tego właśnie dnia tyle a tyle procent społeczeństwa odwiedza kina, kawiarnie albo wesołe miasteczka, a młodzi kawalerzy wydają miliony euro na róże dla swoich wybranek?
No właśnie.
Tik. Tak. Tik. Tak.
Za szesnaście piąta.
Belgia wyłączyła piekarnik i uchyliła drzwiczki, by babeczki mogły troszkę „pooddychać", jak to zwykła mówić, zanim wyjmie je na dobre i zacznie dekorować. Nie wiedziała, dla kogo to robi rokrocznie, ale lubiła uśmiechać się do swoich wypieków. Wydawały jej się wtedy jeszcze bardziej udane.
„Dla siebie. Uwielbiam babeczki." tłumaczyła sobie w myślach. Tak, jakby potrzebowała zapewniać się o tym nieustannie.
Za piętnaście piąta.
Ding dong.
„Jak w zegarku", pomyślała Bella. Akurat skończyła zdejmować fartuch i rzuciła go niedbale na fotel. Robiła tak co roku. „A co tam? Zaraz i tak go z powrotem założę", uśmiechała się sama do siebie.
Kierując się do drzwi chwyciła z półki specjalnie odliczone drobne na napiwek – 5 euro. Wiedziała już, kto, lub raczej co czeka za drzwiami, ale dla pewności (bo nigdy pewna nie była) zajrzała przez wizjer.
Otworzyła kurierowi drzwi. Ten, jak co roku, wydukał jakieś walentynkowe życzenia, wręczył kwiaty, a ona mu w zamian wręczyła napiwek. Grzecznościowa wymiana uśmiechów, żartobliwe uwagi posłańca, że fajnie by było, gdyby tajemniczy wielbiciel się w końcu ujawnił (bo to już tyle lat) i zamknięcie drzwi na zamek.
Belgia nigdy się nie dowiadywała, od kogo rokrocznie dostawała bukiet 7 nabrzmiałych czerwienią róż. Co prawda miała jakieś podejrzenia, ale litości. Ile razy można oskarżać Francję o jakąkolwiek formę manifestowania swoich uczuć do świata z tego tylko powodu, że jest romantykiem? Wiedziała tylko, że to dla tego tajemniczego kogoś piekła obdarzane najpiękniejszymi uśmiechami babeczki, gofry i ciasta czekoladowe, które ostatecznie zjadała sama narzekając losowo wybranej żeńskiej personifikacji, że będzie gruba, jeśli nie pójdzie na odwyk od czekolady i jej pochodnych.