1.
Było kurewsko zimno. Niezbyt ładne określenie, trzeba przyznać, ale poczuła, że trafiła nim w samo sedno meteorologicznego problemu. Niech szlag trafi wszystkie lekcje dobrego wychowania: zimno, to bywało u wuja w Fereldenie, bardzo zimno było w Azylu. Tutaj, w Podniebnej Twierdzy, słownik dobrze ułożonej szlachcianki tracił rację bytu.
Otóż taki sobie obrazek: blanki o poranku, pani Inkwizytor daje dobry przykład i sama nadzoruje wykonywane przez podwładnych prace. I że niby tak się na wszystkim zna, że żołnierze to zdyscyplinowani, kucharze utalentowani, stajenni najstajenniejsi w całym Thedas i tak trzymać, dobra robota, jestem pod wrażeniem. Gówno tam wiedziała, prawdę mówiąc. W głowie jej się nie mieściło, jakim cudem zupa była kiedyś wodą i czymś tam jeszcze, miała wrażenie, że natura po prostu wytwarza zupy na jakimś zupnym krzaku. Na koniach i owszem, nieco się znała, jeździła wcale nieźle, swego czasu popisywała się nawet akrobacjami na grzbietach wierzchowców, ale dla niej był koń czarny, maści siwej, jakiś tam brązowawy, a nie fereldeński koń kawaleryjski, gniewosz antiviański, czy inny patatajnik pospolity. Jeszcze przy żołnierzach nie było tak źle, wszak coś tam umiała, wiedziała, jak naciągać cięciwę, demony biła własnoręcznie (średnio pięć strzał na jednego), a machania żelastwem i celowania do snopków fechtmistrz uczył ją jeszcze w Ostwick. Cóż z tego, jeśli jej umiejętności plasowały się na poziomie trochę wyższym od dziecięcej zabawy, a ona sama była jedynie małą kobietką z małymi mieczykami i uroczym łuczkiem, poruszającą się wśród rosłych chłopów, wykrzykujących "Aaaagh!" i tłukących się tarczami, jakby chodziło o jakiś konkurs taneczno-muzyczny dla uzdolnionych inaczej. Żołnierze odpowiadali na jej powitania, uśmiechali się nawet, ale nie był to uśmiech docenionego ucznia, tylko mina z cyklu "ojej, to ta nasza słodka mała Inkwizytorka!". Powiedzieć, że czuła się wówczas jak podlotek, to nic nie powiedzieć.
Mimo wszystko szła na obchód o porannej, nieludzkiej porze, w nadziei, że dobrymi chęciami zatuszuje braki zdolności. Szła na obchód, gubiąc się nieustannie w identycznych, jak jej się zdawało, korytarzach warowni, choć po dwóch miesiącach pobytu powinna przynajmniej trafiać bezbłędnie do własnej komnaty. Szła, trzymając się kurczowo kraciastego koca, który wlókł się za nią brudnymi frędzlami i nierzadko zdradliwie plątał pod nogami.
W nowej siedzibie Inkwizycji, Podniebnej Twierdzy, warowni, do której wciąż napływały nowe porcje ludności, gdzie podejmowano najważniejsze dla całego Thedas decyzje, urzędowała nieporadna, zmarznięta Inkwizytorka.
– W Ostwick było nieco cieplej, prawda?
Odwróciła się. Zza kamiennej ściany baszty wyłonił się Cullen. Niepewnym, jakby troskliwym wzrokiem spoglądał na kraciaste okrycie dziewczyny.
– Chyba nie sądziłeś, komendancie, że to taka wolnomarchijska moda, paradowanie z kapą w roli płaszcza? – zaśmiała się, a on odpowiedział krótkim, rozbawionym parsknięciem.
– Prawdę mówiąc na modzie znam się tak bardzo, że pewnie bym w to uwierzył.
– To dobrze dla mnie. Przynajmniej od ciebie nie usłyszę wykładu na temat budowania autorytetu Inkwizytorki, poprzez dbanie o prezencję.
– Niech zgadnę: Vivienne i Józefina?
Przytaknęła.
– Rozumiem twoje położenie – westchnął Cullen. – Ciągle mnie męczą kupnem jakiejś wydumanej zbroi ceremonialnej, którą miałbym zakładać podczas procesów, świąt, pochodów, obchodów czy spotkań. Zasadniczo nie powinienem w ogóle zakładać tej normalnej – dokończył tonem zażalenia.
– Nie dawaj się – Kaidean wyprostowała plecy w sztubacko dumnej postawie. – Pamiętaj, zaczyna się na ceremonialnej zbroi, a kończy na zamszowych pantoflach.
– Stwórco broń! – zaśmiał się mężczyzna, a ona mu zawtórowała, bo przecież to tak dobrze, tak miło razem cieszyć się z głupot. Niemal zapomniała o tym przeklętym zimnie, zatem górski klimat, z jego wietrzną gwałtownością, zaczął domagać się uwagi.
– Brrrrr! – zatrzęsła się dziewczyna. – Za jakie grzechy...
– Wybacz, pani, powinienem od razu... Gdzie moje maniery – komendant, nagle mocno zawstydzony i zarumieniony, zaczął majstrować przy zapince swojego futrzanego płaszcza.
– Cullenie, naprawdę nie trzeba, nie chciałam sugerować... – ale było już za późno i ciężka, ciepła narzuta wylądowała na jej ramionach.
– Pozwól mi – wymruczał miłym, niskim głosem, by zaraz znów wpaść w ten cudowny, ironiczny ton. – Może i nie jestem autorytetem w kwestii mody, ale przynajmniej nie rozchorujesz się na mojej warcie.
Podziękowała, wtulając się w futrzany kołnierz i chciała właśnie ruszyć w stronę swoich komnat, kiedy zdała sobie sprawę, że znów poległa. Cullen, nie słysząc kroków, odwrócił się ponownie i niepewnie zapytał:
– Czy... coś jest nie tak?
Nie no, gdzie tam. W ogóle. Przecież jest jej już ciepło, pogawędziła z największym przystojniakiem w Twierdzy, obchód ma za sobą, co może być nie tak?
– Znowu nie wiem, w którą stronę mam iść do siebie – powiedziała zgnębionym, zażenowanym głosem. Może jednak było warto, bo Cullen uśmiechnął się jednym kącikiem ust, w jej ulubiony sposób. I odprowadził ją pod same drzwi.
Kiedy wróciła z następnej wyprawy do Redcliffe i po kilku próbach trafiła wreszcie do swych pokoi, zauważyła na sofie coś bardzo ładnego, siwego, ze srebrnymi okuciami i ciepłym, futrzanym kapturem. Na płaszczu leżał skrawek pergaminu. "Mam nadzieję, że będzie pasował" głosiła wiadomość, napisana nieomylnie ręką komendanta.
W Podniebnej Twierdzy było kurewsko zimno. Do czasu.
