Patrzę na twe zdjęcie i co na nim widzę?

To twarz anioła, wyznać się nie wstydzę.

Widzę twarz anioła z samiuśkiego nieba,

Tyś mym aniołem i kochać cię trzeba."


Nigdy nie rozumiał tej fascynacji. Zawsze uważał, że to bujdy, wymysł ludzi, którzy nie mieli nic lepszego do roboty jak patrzenie miesiącami na ten sam film. Coś…Coś czego nie rozumieli mędrcy, uczeni i jego rodzina. Coś, czego on sam nie doświadczył. Gardził tym.

Siedząc u Mary, zastanawiał się, o co do cholery chodziło z całym tym zamieszaniem wokoło jakiegoś kolejnego bachora, kogoś kto miał zastąpić jego miejsce kiedy tylko dorośnie.

Kiedy utknął w laboratorium z grupą dzieciaków i ich rodzicami, zaśmiał się jak żałośnie brzmieli, mówiąc, że się wydostaną i wszystko będzie dobrze.

W czasie całego swojego życia odwiedził kilka rodzin biednych jak i bogatych, tych aroganckich i zapatrzonych w siebie, tych dobrych i niewinnych, tych nielicznych, którzy okazali mu dobroć i tych, którzy musieli patrzeć na śmierć ukochanej osoby.

Każda z nich była taka sama.

Każda okazywała tą „miłość".

Nie rozumiał. Nie potrafił. Dlaczego tak bardzo się uwielbiali? Dlaczego matka kochała swojego syna po tym jak zabił jej męża? Dlaczego ojciec nie zostawił żony, kiedy ta go zdradziła tej jedne nocy, kiedy się upiła?

Dlaczego tak cholernie upierali się przy tym, że „miłość" była odpowiedzią na wszystkie problemy świata?

Nie rozumiał.

I nikt nie zamierzał mu wyjaśnić.

Tak było. Przez lata, po tym wyleciało mu to z głowy, musiał w końcu podporządkować się tym…ludziom z sekty dla której został stworzony.

Ale wtedy…i tylko wtedy…

Dostał się do mieszkania niejakich Lennox'ów.

'Brooke jest inna' powiedziała ta mała, blond włosa istota podchodząc do niego, jakby nie widziała czającego się w nim potwora. Jej niebieskie oczy zamrugały kilkakrotnie, niewinnie się na niego patrząc. Wyglądała…jak aniołek. Mały, bezbronny, ale jeśli spojrzałoby się głębiej, dostrzegłoby się wojownika.

Annabelle nie widziała tego, co on.

Annabelle była dzieckiem.

A William i Sarah... Oni…

Nie rozumiał, przynajmniej dopóki major nie wziął jej na ręce po raz pierwszy, kiedy się tutaj pojawił. Kobieta zaczęła nucić. Melodię tak łagodną, że po prostu stał tam jak zahipnotyzowany, nie słysząc słów dopóki nie dobiegły do jednej, specyficznej zwrotki.

Tyś mym aniołem i kochać cię trzeba"

Dziewczynka w końcu zamknęła oczy.

A on tam stał. I stał dalej i zastanawiał się, dlaczego właśnie w tym jednym, okropnie krótkim momencie, sam dostrzegł jak delikatna była ta ich „miłość". Można było ją rozerwać w jednej chwili, kiedy była za słaba.

Jego oczy śledziły ich ruch, kiedy kobieta odeszła położyć córkę do łóżka.

Albo nie można było jej zniszczyć niczym, kiedy była za silna.