Witam. To moje pierwsze tutaj opowiadanie. Bez bety, więc gdyby ktoś coś zauważył... :)
Postacie (w większości) jak i samo uniwersum nie należy do mnie (niestety...) lecz do C. Clare.
Opowiadanie nawiązuję do każdej części Darów Anioła i nieco do postaci z Diabelnych Maszyn, ale myślę, że można czytać i bez znajomości ich wszystkich.
Tekst pisany kursywą jest retrospekcją, w kolejnych rozdziałach pojawi się tego więcej, ale wolę napisać teraz, bo potem zapomnę.
Za wszystkie grzechy popełnione w związku z opowiadaniem przepraszam i mam nadzieje, że bić mocno nie będziecie ;)
Leżąc na łóżku wśród już tak znienawidzonego zapachu drzewa sandałowego, spoglądam pustym wzrokiem na biały sufit i zastanawiam się, tak jak to robię godzinami od kilku miesięcy, jak doszło do tego wszystkiego?
Przegraliśmy wojnę. Nocni Łowcy zostali pokonani. Zdmuchnięci jak zapałki. Tak po prostu. Cały czas wydawało mi się, że wkładaliśmy w to wszystko całe swoje serce, siłę... Wszystko. Robiliśmy wszystko, aby pokonać Sebastiana.
Cóż, gdy człowiek ma tyle czasu na analizowanie każdego szczegółu tych wojennych tygodni, zauważa, że wcale nie staraliśmy się wystarczająco. Mogliśmy zrobić więcej.
Ja mogłem zrobić więcej.
-MAGNUS!
Zamykam oczy, ale od razu je otwieram, widząc złote kocie oczy. Tak, zdecydowanie mogłem zrobić dużo więcej, aby nie stracić naszej najsilniejszej karty. Aby Go nie stracić. Ale każdy popełnił błąd. Nie tylko ja. Nawet Jace. Nawet On. Każdy jest współwinny tego, że to wszystko skończyło się tak jak skończyło. Sebastian zatriumfował, zdobył wszystko co chciał i pewnie gdzieś tam wprowadza swoje niecne i przerażające plany w życie, jakiekolwiek by one nie były.
A ja? Mam wrażenie, że już dawno postradałem zmysły. Naprawdę, gdy człowiek nie ma z kim porozmawiać, siedzi sam w pogrążonym w ciszy mieszkaniu – chyba że akurat jego jedyny lokator postanawia w dość brutalny sposób zrobić przemeblowanie – zaczyna wariować. Jak ja. Więc co utrzymuję mnie jeszcze w jako takiej formie psychicznej? Sam nie wiem, chyba te wszystkie wspomnienia.
Choć i tak większość jest zbyt zamazana i niewyraźna, aby sobie o tym przypominać.
Poza tym nie lubię się nimi dzielić. A tu zdecydowanie nie mam żadnej prywatności, nawet w swojej głowie.
Oczywiście, Właściciel nie potwierdził nigdy moich przypuszczeń, ale jest potężnym czarownikiem. Nigdy by się do tego nie przyznał, ale ja wiem, że wchodzi mi do głowy i sprawdza czy nie planuję kolejnej próby samobójczej. Przecież szkoda by było tak pięknej ozdoby, prawda?
Właściciel? Oh, no tak... Zacząłem o przegranej wojnie, a potem skupiłem się na sobie. Egoista ze mnie. Nie lubię tego w sobie. To nigdy do niczego dobrego nie prowadziło. Ani to, ani ta moje cholerna zazdrość...
Dość. Dość myślenia o Nim.
Więc tak, po przegranej wojnie, wszyscy Nocni Łowcy, którzy przeżyli, zostali pozbawieni znaków i wrzuceni do klatki na czarnym rynku. Tak, byliśmy sprzedawani Podziemnym i demonom. Zaskakujące, potrafili się o nas zabijać. Dosłownie. Każdy chciał mieć swojego Nocnego Łowce, podejrzewam, że raczej w niezbyt przyjemnym celu.
Największą oczywiście szanse mieli czarownicy. Zawsze mieli mnóstwo ukrytych skarbów, które z wielką ochotą wymieniali na moich przyjaciół, współwięźniów, rodzinę... Każdego kogo znałem, choć z widzenia. Sebastian o wszystkim decydował, więc jak ktoś mu zaszedł aż nazbyt w przeszłości za skórę, podejrzewam, że trafiał do najgorszych klientów. Co ciekawe, zostałem wyciągnięty pewnego razu z klatki bez licytacji i wywieziony właśnie tu. Do miejsca, w który po przekroczeniu progu poczułem ulgę, by kilka minut później znienawidzić całym sobą.
Do Jego mieszkania.
Nigdy czarownika nie widziałem. Gdy przychodzi mnie odwiedzić, a zdarza się to naprawdę rzadko, ktoś przychodzi zawiązać mi ręce i założyć opaskę na oczy. Przychodzi wtedy i upewnia się, czy wszystko ze mną dobrze. Nigdy nie podchodzi blisko, jakby bał się, że go zaatakuję (pff... jakbym miał jakąkolwiek szanse bez broni i znaków stawić czoło czarownikowi... Choć nie powiem, skoro uważa mnie jeszcze za zagrożenie, trochę mi to schlebia) i nie mówi zbyt wiele.
Ma dziwny głos, jakby zniekształcony. Podejrzewam, że to wina jakiegoś czaru, abym... Sam nie wiem. I nie dowiem się. Pewnie prędzej mnie zabije niż odpowie na moje pytania, których jest i tak już coraz mniej. Ale on nie chcę rozmawiać ze mną. Prowadzi swój monolog o tym, co się dzieje na zewnątrz, dobiera kilka prostych słów, jakby naprawdę mnie to interesowało. A potem siedzi i nic już nie mówi. Na początku patrzył na moje napady szału, wysłuchiwał moich krzyków i przekleństw, płaczu... Ale już dawno straciłem ochotę na takie rzeczy. Muszę oszczędzać swoją energie. A jak mam jej po prostu za dużo lub się załamuję tym ciągłym myśleniem o wszystkim, demoluję każdy pokój w mieszkaniu.
Nie przejmuję się zniszczeniami, następnego ranka, gdy budzę się skulony gdzieś w kącie, wszystko wygląda jak nowe. Nawet ja tracę wszystkie przypadkowe rany, jakie sobie uczyniłem podczas ataku szału.
-Znów o tym myślisz? - zaciskam dłonie w pięści, zamykając mocno oczy. - Alec... To bez sensu. Musisz w końcu się poddać. Niszczenie mojego mieszkania nic ci nie da. - zaciskam mocno usta, aby nie pozwolić sobie na wypowiedzenie ani jednego słowa. Tak, ten głos jest zdecydowanie oznaką szaleństwa. Nie jestem pewien w sumie, czy słyszę go w swojej głowie, czy Właściciel chce mnie trochę podręczyć i w magiczny sposób sprawił, że słychać Go w całym mieszkaniu. Ale nie jest to dobry znak. Dlatego usilnie próbuję go nie słuchać, ignorować. Nie ma sensu wdawać się w dyskusje z własnym urojeniem. Tak robią ludzie szaleni.
...w sumie zaliczam się do nich, w końcu kilka razy już pozwoliłem sobie na słabość i rozmawiałem z wytworem mojej wyobraźni, która przybrała postać mojego byłego chłopaka. A właściwie ma jedynie jego głos. Nigdy nie widziałem jego postaci. Może umysł uważa, że mnie to uspokoi?
-Masz szczęście, że tylko cię tu zamknął. Mógł Cię torturować, zabić... robić naprawdę gorsze rzeczy, a Ty się łamiesz tylko dlatego, że jesteś zamknięty. Nie poznaję cię. Przecież to tylko jakieś stary zboczeniec. Pewnie dlatego tu jesteś, podgląda cię podczas kąpieli. Nie dziwię się, takie ciało...
-DOŚĆ! - krzyczę, podnosząc się i rzucając tym co miałem pod ręką w ścianę. Ramką ze zdjęciem Paryża. - Zamknij się w końcu! Wypierdalaj z mojej głowy! - krzyczę. Wciąż krzyczę. Nie mogę przestać, aż w końcu czuję jedynie pieczenie w gardle, a z moich ust nie wydobywa się już nic oprócz słabych próśb. Zamykam oczy, patrząc przed siebie i biorę głęboki wdech, mając nadzieje, że to już na dzisiaj koniec.
-Nie zostawię cię.
Te słowa sprawiają, że ukrywam twarz w dłoniach i znów krzyczę, aby zagłuszyć ten głos. Nie chcę go słyszeć. To zbyt bolesne. Wcale nie daje ukojenia. Dodaje tylko bólu i popycha mnie w stronę krawędzi. Krawędzi, którą już próbowałem już przekroczyć, ale bez skutku. I chyba nie dam rady znów ponownie spróbować.
Uświadamia mi jak bardzo moje życie... haha, zabawne. Jak moja egzystencja jest popierdolona.
