A/N: Wszystkie prawa do kanonu należą do JKR i Warner Bros. Opowiadanie jest też publikowane na bloggerze (ten-zdrajca). Miłej lektury!

1 grudnia 1981 roku

Zastanawialiście się kiedyś, co może się zdarzyć w ciągu miesiąca? Trzydzieści dni. Trzydzieści nowych wydań Proroka, trzydzieści znienawidzonych budzików (chyba że w weekendy pozwalacie sobie poleniuchować, albo macie małe dzieci, które was budzą), trzydzieści śniadań, obiadów i kolacji, trzydzieści gorących kąpieli lub zimnych pryszniców, urywek codziennego życia, mijający zazwyczaj zbyt szybko, by zwrócić na to uwagę. Kalendarz wciąż pokazuje poprzedni miesiąc, na biurku wciąż piętrzą się zeszłotygodniowe papiery, w kubku osadziła się resztka wczorajszej kawy. Palenie rzucisz jednak za miesiąc, miotłę do serwisu oddasz w końcu w przyszłym tygodniu, a po nową sowę skoczysz jutro po pracy, naprawdę!

Grindelwald zniszczył Niemcy w dwa tygodnie, Elfrik Gorliwy zrównał z ziemią magiczny Paryż w trzy dni. Voldemort w ciągu miesiąca wzbudził terror w całej Wielkiej Brytanii, a Wielka Brytania w ciągu miesiąca podźwignęła się po jego upadku. Odbudowano domy, pochowano zmarłych, wyleczono tych, których dało się wyleczyć. Szpital Świętego Munga wrócił do swojej leniwej rutyny kawa-obchód-ploteczki, aurorzy wrócili do swoich ulubionych pubów, Anglicy wracali do kraju. Kończyły się niespodziewane urlopy w Hiszpanii, dalekie krewne z Francji wracały do pełni sił, dawni przyjaciele z Luksemburga zaczynali przygotowania do świąt. Na Pokątną zaczęto wychodzić bez różdżki w dłoni, po dobre nawozy zapuszczano się na Nokturn. Tak szybko, jak Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać wzbudził strach, tak szybko o nim zapomniano. Życie toczyło się dalej, trzeba kupić choinkę, czy zaprosimy tę ciotkę na święta, och, nie dostaniesz nowej Zmiataczki w prezencie...

Przez trzydzieści dni uporano się również ze wszystkimi wnioskami, podaniami i rekomendacjami, słowem, Ministerstwo Magii przestało tonąć w pergaminie. Wielkie atrium przyozdobiono już świątecznie, ogromny świerk pysznił się przy fontannie, a malutkie stały między kominkami, owinięte jardami łańcuchów, dzwoniące tysiącami bombek. Była już siedemnasta, urzędnicy przeszło godzinę temu opuścili swoje biura, by na szesnaście godzin zapomnieć o pracy, uważając, by broń Merlinie nie zostać choćby o minutę dłużej, niż to konieczne. Ale tego dnia o tej godzinie w Ministerstwie wciąż było gwarno, tłoczno i duszno; między ustawionymi w atrium krzesłami przepychali się ludzie, czarownice w absurdalnie drogich szatach i absurdalnie mocnych makijażach, czarodzieje w absurdalnych melonikach. Czekali.

— Proszę zająć miejsca! — Magicznie wzmocniony głos portiera przebił się przez gwar rozmów i śmiechów, ale trzeba było jeszcze dwukrotnie powtórzyć komunikat, aby zebrani usłuchali.

Przed zebranych wyszła korpulentna czarownica w granatowej szacie i grubych okularach w śmiesznie cienkiej oprawie, które zasłaniały cienie pod oczami kobiety. Wściekle różowa szminka odwracała uwagę od poszarzałej cery, a misternie ułożony kok ukrywał pasma siwizny.

— Szanowni państwo, Minister Magii, Milicenta Bagnold! — portier przedstawił kobietę, choć nie było to konieczne. Zebrani zaklaskali, cicho, krótko i elegancko.

— Dziękuję, panie Freyden. Szanowni goście, panie i panowie, mam ogromny zaszczyt powitać państwa na dzisiejszym rozdaniu Orderów Merlina! Wojna, którą zakończyliśmy, z której wyszliśmy zwycięsko, była dla nas ogromną tragedią, ale i ogromną okazją, by wykazać się prawdziwymi cnotami, które świat czarodziejski potrafi docenić! — Na widowni znów podniósł się cichy aplauz. Pani Minister czekała cierpliwie, aż ustanie. — Szanowni zebrani, dzisiejsze zebranie jest prawdziwym symbolem naszego zwycięstwa, nie tylko militarnego, ale i moralnego! Uszanujmy tych, którzy oddali życie za nasz kraj minutą ciszy.

Zebrani zamilkli, lecz, jak to zwykle bywa, minuta ciszy trwała kilkanaście sekund, a zaduma zebranych nie dotyczyła poległych, tylko tego, jakie wino zostanie podane na bankiecie i czy jutro będzie można przyjść do pracy godzinę później, och, a może dwie?

— Szanowni państwo, mam zaszczyt ogłosić nowych Kawalerów i Damy Orderu Merlina Pierwszej Klasy! Wizengamot zdecydował się uhonorować tym tytułem pośmiertnie Petera Pettigrew, zagorzałego wojownika Jasnej Strony, obrońcę Potterów, człowieka, który rozpoczął pościg za Śmierciożercą Syriuszem Blackiem, człowieka, który w tym bohaterskim pościgu został przez niego brutalnie zamordowany! — Tym razem aplauz był głośny i niejednorodny, bo bohater, bo trzeba... — Szanowni zebrani, Order zostanie wręczony matce poległego, Margaret Pettigrew!

Po tych słowach na podest skierowała się kobieta, która, biedny Merlinie, wyglądała jeszcze gorzej od Milicenty, chociaż może to wrażenie spowodowane było brakiem makijażu i starannej fryzury. Margaret podeszła do pani Minister, mocno ściskając jej dłonie, dziękuję przeplatało się ze słowami pocieszenia, i o mój Merlinie, mój syn, mój synek, taka tragedia, ten morderca, ten bohater, dobry człowiek, zły człowiek. Zebrani w końcu zadumali się nad wojną, bo stała przed nimi zrozpaczona matka, a nie zadbana Minister, a na przemykającego przez atrium szczura nikt nie zwrócił uwagi.