A/N: Pomysł szwędał się po mojej głowie już jakiś dłuższy czas i wreszcie udało mi się go przelać na papier. Co prawda oryginalnie miał wyglądać lepiej, ale kij z tym. I tak mi się podoba.
Dedykacja dla wszystkich, którzy to przeczytają i skomentują.
Wyznanie
W pokoju rozlega się trzask. Głuchy i krótki, ale dla dwóch mężczyzn przebywających w pomieszczeniu trwa on niemalże całą wieczność, dźwięczy w uszach, wwierca się w sam środek świadomości, w jej najdalsze zakamarki.
Sanji stoi nad siedzącym Zoro, oddycha szybko i płytko. Oczy ma szkliste, przepełnione gniewem oraz furią graniczącą z rozpaczą i nienawiścią. Trzyma się za piekącą dłoń, która dosłownie sekundę temu zderzyła się niezwykle boleśnie z policzkiem szermierza, teraz czerwonym, palącym, z widocznie odciśniętą kończyną i śladem zadrapania po paznokciach.
Roronoa nigdy by nie pomyślał, że blondyn ma tyle siły w rękach, a na pewno nie tyle, by przewrócić go za pomocą tylko jednego siarczystego policzka. Teraz masuje uderzone miejsce, patrząc twardo na kucharza.
– Nienawidzę cię – drze się Sanji. – Nienawidzę, słyszysz? Ciebie posrało! Popieprzyło już do reszty! – schyla się, chwyta za kołnierz koszulki, pod którą znajdują się całe metry bandaża owiniętego wokół umięśnionej klatki piersiowej, po czym zaczyna nim trząść. – O czym ty wtedy myślałeś, kurwa mać? Co chciałeś wtedy niby zrobić, zasrańcu? Dać się od tak zabić, tak po prostu?
Zoro milczy, pozwala blondynowi krzyczeć, wgniatać się w ścianę i ignoruje ból budzący się w całym jego ciele. Po chwili znów zostaje uderzony w twarz, a potem... Potem nastaje cisza.
Sanji zakrywa oczy dłonią i osuwa się na podłogę.
– Co ty sobie, kurwa, myślałeś, pieprzony glonie?... – szepcze. – Że dasz się zabić i będzie dobrze?... A co z nami, z całą załogą?
– Poradzilibyście sobie – mówi Roronoa cicho, ale pewnie.
– Gówno prawda! – kucharz ponownie podnosi głos, który znów szybko ścisza się. – Gówno prawda... – powtarza. – Myślisz, że co zrobiłby Luffy? Co zrobiłaby reszta? Co zrobiłbym... Ja?
Zielonowłosy milczy długo, może trochę za długo, i kuca przed Sanjim.
– Żylibyście dalej, Sanji. Ale nie ma już "gdyby", "co by się stało". Ja żyję, kuk, jestem tu, przed tobą. Żyję.
– Jak możesz to tak spokojnie mówić? Kurwa! – łapie się za głowę, chowa twarz w zgiętych kolanach. – Zachowujesz się tak, jakby nic się nie stało! Jakbyś wcale nie stanął ze śmiercią twarzą w twarz! Znowu zgrywasz jakiegoś zasranego bohatera, Zoro! I tak jest zawsze, za każdym razem!
Szermierz wpatruje się spokojnie w drugiego mężczyznę, ale w pewnym momencie i on odczuwa iskierkę złości, irytacji.
– A co ty tak nad tym rozpaczasz, co? – warknięcie, krótkie, zniecierpliwione. – Przecież mówię ci, że nic się nie stało! Żyję, tak? Wszystko jest już skończone, wszystko jest już dobrze! Przestań o tym myśleć!
– Nie! To ty spróbuj zrozumieć!
– Co niby mam zrozumieć? – krzyknął Zoro.
– To, że jesteś pieprzonym egoistą! To, że widzisz tylko siebie! To, jak ja się czułem, do cholery!
Zapada cisza. Ciężka, pełna napięcia, prawie niemożliwa do zniesienia cisza. Przez cały czas jej trwania mężczyźni wpatrują się w siebie, ich mięśnie są napięte do granic możliwości, czekają z niecierpliwością na jakąkolwiek szansę rozluźnienia; w oczach każdego z nich znajduje się jakiś dziki, wrogi błysk.
Przez umysł Sanjiego przewijają się niesłychanie szybko obrazy z przeszłości – wspomnienia, których wolałby nie pamiętać, zdarzenia, które według niego nigdy nie powinny mieć miejsca. Jeden z Shichibukai, Bartholomew Kuma, i jego przerażająca siła, której w żaden sposób nie mogli dorównać. To cholerne poczucie całkowitej bezsilności. Roronoa stający z wrogiem oko w oko. Walka. Te przeklęte słowa, w których zawarł chęć poświęcenia się dla nich, dla Strawhatów, dla Luffiego. Zoro wbijający rękojeść miecza w bok Sanjiego. Ból, koszmarny, przeszywający ból, a następnie niczym nieograniczona ciemność. A potem... Potem... To paskudne przerażenie, niepokój, przeczucie, że stało się coś złego, okropnego. I dziwna pustka. Brak tego tępego zielonego łba. I... I ta krew. To morze krwi, a pośrodku niego ledwo stojący Zoro, i to zdanie, to pieprzone zdanie pełne zakłamania: "Nic się nie stało".
Sanji zaczyna się lekko trząść ni to ze złości, ni to z histerii. Na chwilę spuszcza głowę, a kiedy ją podnosi oczy ma pełne łez, które niemo spływają po bladych policzkach.
– Myślisz, kurwa, że to fajne – wrzeszczy – kiedy widzisz, jak ktoś dla ciebie ważny prawie umiera na twoich oczach? Myślisz, że to przyjemne, kiedy ta osoba wbija ci rękojeść cholernej katany w bok, kiedy chcesz jej pomóc? A potem, kiedy budzisz się, tego kogoś nigdzie nie ma? Myślisz, że co się wtedy czuje? Wiesz? Wiesz? – znowu chwyta go za kołnierz i przewala się z nim na podłogę, wgniatając plecy Roronoy posadzkę. – Masz pojęcie, co to za uczucie, kiedy... Kiedy... – parę słonych kropel skapuje na policzki szermierza. – Kiedy, kurwa, osoba, którą kochasz, stoi pośrodku gigantycznej kałuży własnej krwi, ledwo oddycha i jeszcze mówi, że wszystko w porządku? A zaraz potem... A zaraz potem osuwa się na ziemię... I prawie nie żyje?... Wiesz, kurwa?...
Głos blondyna w tym momencie się załamuje i kucharz milknie. Zaciska tylko mocniej pięści na koszuli Zoro i kładzie czoło na jeszcze nadwyrężonym ramieniu. Łzy dalej cicho spływają mu po twarzy i jedyny odgłos, który wypełnia pomieszczenie, to ciche pociąganie nosa i szloch, który nieskutecznie próbuje wydostać się z krtani Sanjiego.
Oczy Zoro rozszerzają się w zdziwieniu, szoku. Wcześniej nawet przez sekundę nie pomyślał, by spojrzeć na tę całą sytuację z tej strony.
Patrząc na kucharza, słysząc łkanie prawie niemożliwe do wychwycenia uchem, czując słone krople wsiąkające w ubranie i to, jak drobne, ale silne ciało drugiego mężczyzny drży – udaje mu się zrozumieć. Ten cały koszmar, przez który przechodził blondyn. Żal, złość, rozgoryczenie, frustrację i bezsilność. Teraz już wie, teraz już wie...
Obejmuje Sanjiego ramionami, przytulając go mocno do siebie i zaczyna głaskać delikatne, miękkie blond kosmyki, które tak cudownie zawsze odbijają światło, które są piękniejsze niż całe złoto tego świata...
– Już dobrze, kuk – mówi szeptem i całuje bladą skroń. – Jestem. Żyję. I rozumiem.
