Wiedział, zawsze wiedział, że jego życie skończą zwykłe słowa. Bez wielkich mów, bez wielkich walk, bez wielkich ataków – dwa słowa, proste zaklęcie i zielone światło, którego już pewnie nie dojrzy. Był tego pewien – choć od kiedy? Co do tego pewności już nie miał.

Od kiedy usłyszał o Voldemorcie, o tym co naprawdę spotkało jego rodziców?

Od kiedy poznał go, stanął z nim twarzą w twarz?

Od kiedy raz za razem, rokrocznie stawał do walki z nim?

Tego nie wiedział – w którym momencie porzucił myśl o walce, przeżyciu za wszelką cenę, a przyjął do siebie myśl o tym, że stanie z nim do walki i wtedy zginie. Bo jego życie nie należało do niego. Od zawsze należało do Voldemorta: od kiedy ten usłyszał przepowiednie o ich dwójce, jego życie nie należało już nigdy do niego.

Był Chłopcem, Który Przeżył. Był Wybrańcem. Był synem tego Jamesa, synem tej Lily. Był dzieckiem czyichś przyjaciół, czyichś wrogów. Był czyjąś nadzieją, czyimś przekleństwem, czyimś wrogiem, czyimś sprzymierzeńcem.

Jego życie nie należało do niego. Było życiem Chłopca, Który Przegnał Voldemorta. Było życiem Chłopca, Który Ocali Świat. Było życiem Chłopca, Który Był Ich Synem. Było życiem Chłopca, Który Był Chlubą Domu, Bohaterem Drużyny, Nadzieją Całego Narodu Czarodziejskiej Anglii.

Było życiem chłopca, który tak naprawdę nie istniał.

Nie przepadał za Quidditchem – ale potrafił grac jak jego ojciec. Powinien przecie iść w jego ślady.

By pasować.

Nie chciał walczyć, nie chciał zostać aurorem, nie chciał krzywdzić ludzi – ale powinien walczyć, powinien bronić dobrych ludzi, powinien ścigać złych Śmierciożerów i Voldemorta, powinien robić to co każdy bohater, poświęcać się dla świata.

By pasować.

Nie chciał wciąż się narażać i łamać wszelkich istniejących zasad – ale jego ojciec był Huncwotem, on na pewno ma to we krwi, na pewno jest jak on, powinien być jak on, powinien.

By pasować.

Nigdy nie lubił Obrony Przed Czarna Magią – ale musiał ją znać, by stawiać czoło Voldemortowi. Musiał ją znać, czy przeżyć trzeci rok w otoczeniu de mentorów. Musiał ją znać, by być wybrańcem, by być tym, który ocali wszystkich.

By pasować.

By go akceptowali.

By nie stracić tej namiastki rodziny, którą zyskał.

Sam już nie wiedział kim jest.

Nie był Wybrańcem – brzydził się na myśl o zabiciu czegokolwiek, przez lata pomieszkiwania w komórce nigdy nie potrafiąc nawet zabić jednego w wielu pająków: wtedy jedynego towarzystwa.

Nie był Chłopcem, Który Przeżył. Był chłopcem, którego matka oddała za niego swe życie i nieświadomie zmieniła tym jego życie w piekło.

Nie był synem tych Jamesa i Lily – nie znał ich, nigdy nie poznał, nie miał szans być jak oni: on nie chciał być jak oni. Nie chciał być jak Lily, poświęcająca się bez jednego zastanowienia nad tym co taki czyn przyniesie na innych. Nie chciał być jak James, dręczący ludzi tylko dlatego, że są inni i mu się tonie podoba. Nie chciał być jak Lily i poświęcać wszystkiego dla innych, bez myślenia o sobie. Nie chciał być jak James, ryzykując życie raz za razem i błyszcząc odwagą wokół. Nie był Lily – nie potrafił tak jak ona widzieć dobra we wszystkich i im go wmawiać, póki sami go nie ujrzeli. Nie był jak James – nie potrafił robić problemów dla zabawy i się z tego śmiać. Nie był nimi – ale i tak go za to kochano, nienawidzono, oceniano, krytykowano, stawiano za wzór lub anty-wzór, obarczano oczekiwaniami.

Nienawidził rodziców. Nienawidził ludzi, którzy przywołali go na ten świat, którzy stworzyli go Wybrańcem, którzy tkwili w pamięci ludzi i sprawiali, że ci patrzyli na niego przez ich pryzmat.

Nienawidził ludzi, których nigdy nie widział i których powinien kochać i hołubić. Nie potrafił. Wiedział, że dzięki nim żyje – i przeklinał ich za to od kiedy pamiętał. Czy byli dla niego bezimiennymi ludźmi, którzy skazali go na życie u Dursleyów, czy byli bohaterami którym zawdzięczał życie składającymi się jedynie z imion i jednego obrazu z magicznego lustra, czy ludźmi, przez których nad jego życiem raz i na zawsze zawisło widmo przepowiedni i Voldemorta, czy nastolatkami, którzy ranili innych na prawo i lewo.

Nie potrafił ich kochać, nieważne jak bardzo próbował – pragnąc mieć kogoś. Kogoś o kim mógłby myśleć, że na niego czeka po tej drugiej stronie.

Nie dziwiło go tu już specjalnie.

Nigdy nie potrafił robić tego co powinien. Nie potrafił spełniać oczekiwań. Nie potrafił być tym kim być mu przeznaczono. Nie potrafił być tym kim inni chcieli go widzieć. Nie potrafił właściwie niczego. Nie był Chłopcem, Który Przeżył. Nie był Wybrańcem. Nie był kochającym synkiem Lily i Jamesa, nie był podobny do nich jak dwie krople wody. Nie był nadzieją świata, nie był bohaterem, nie był nikim, kim ludzie chcieli go widzieć.

Nic nie potrafił. Nawet to, czego był pewien okazało się błędem.

Jego życie właśnie się zakończyło. Bez fajerwerków i walk, bez chluby i dumy, bez wielkiego zwycięstwa.

Przeciwnie – przegrywał. Przegrywał tę resztkę swego życia, która i tak była niewielka.

Przegrywał swe życie jednym słowem.

Jednym słowem z ust ministra magii, siedzącego w otoczeniu Wizengamotu, naprzeciw niego.

- …winnym!

Wciąż był w bluzie pełnej odłamków szkła, które wbiły się w nią podczas biegu wśród rozbijających się kul z przepowiedniami, zmieniaczy czasu, akwariów i sam już nie wiedział czego.

Był do niczego. Nic nie potrafił. Nawet teraz, kiedy jego życie się kończyło, nie mógł pocieszać się tym, że to nie dzieje się be powodu. Tak właśnie było: nie zrobił dobrze nawet tego, za co go karzą. Nawet ten cruciatus, rzucony w Ministerstwie, który doprowadził go na proces… nawet jego nie rzucił prawidłowo.

Nie czuł dość nienawiści za śmierć Syriusza. Zbyt bolała każda spędzona z nim chwila. Każda jednak, w czasie której ten ignorował lata, które minęły i traktowało go jak jego ojca. Każda chwila, w której zaśmiewał się ze swoich wspominek o tym jak z resztą Huncwotów zadręczali Snape'a i innych uczniów. Każda chwila, w której zatracał się w tym i nazywał go imieniem jego ojca, planował kolejne żarty między zajęciami na jutro, kiedy widział w nim kogoś, kim Harry nie był.

Nie żałował, że Syriusza nie ma. Wpadł za zasłonę, poszedł dalej – do Jamesa, do którego tak tęsknił; z dala od niego, Harry'ego, który nie mógłby być tym kim Syriusz chciał i usilnie próbował go widzieć. Wciąż jednak musiał być Wybrańcem, musiał być samotnym dzieckiem, które hołubi każdą bliską osobę, którą zyska. Musiał biec za Bellatrix, musiał próbować się mścić, musiał próbować jej odpłacić…

Nie potrafił. Czuł tylko ulgę – że koniec z nazywaniem go Jamesem, koniec z pogarszaniem obrazu jego ojca, koniec z traktowaniem go jak kogoś, kim nie jest.

Teraz jednak kończyło się jego życie i sam już nic nie wiedział – nie wiedział nawet, czy ma prawo coś wiedzieć. Co było jego? Życie należało do Voldemorta, do Dumbledore'a, do całego czarodziejskiego świata. Nie było jego. Nigdy nie było jego – było zawsze czyjeś, zawsze. Nawet jego myśli nie były tylko jego – były Voldemorta, który miał dostęp do każdej jednej z nich.

Nic nie było jego. Właśnie kończyło się życie, które nie należało do niego i nie potrafił nic poczuć.

Tylko trochę żalu, że go nie zabiją. Ze wrzucą go do wielkiej, zimnej wieży, na środku wielkiego, zimnego oceanu, w wielkim, zimnym więzieniu dementorów. Nie chciał… nie chciał znów tego przeżywać. Jedno życie mu wystarczyło.

Jedno życie nie należące do niego mu wystarczyło… nie miał nic szczęśliwego, czego mógłby się czepiać. Nie miał.

Tylko życie pełne prób bycia każdym, kim chcieli go wiedzieć i w konsekwencji: nie bycia nikim prócz zlepku oczekiwań. Puste, pełne błędów życie, które będzie sobie przypominać przez jego równie żałosną resztę…