Prolog
Noc Majowa
Spotkali się w Belleteyn, w Noc Majową.
Wiedźmin nie wiedział, dlaczego w ogóle przystał na propozycję udziału w obchodach święta przesilenia letniego i pluł sobie w brodę, brocząc pomiędzy roztańczonymi, pijanymi wieśniakami, samemu pozostając w stanie całkowitej trzeźwości. Ten fakt również go irytował, doprowadzał do szewskiej pasji. Nadwątlone po ciężkim zleceniu mięśnie drżały, głowa pulsowała tępym bólem po użyciu eliksirów, plecy dziwnie mrowiły, pozbawione znajomego ciężaru mieczy. Chyba tylko dlatego przystał na propozycję rzuconą mimochodem przez wójta; nie doszedł jeszcze do siebie i nie odpowiadał za własne decyzje. Pod wieczór zwlókł się zaspany z łóżka, przywdział czystą koszulę i kurtkę, przeciągnął dłonią po potarganych włosach i opuścił małą, przytulną izbę na piętrze karczmy, wyruszając na łowy w poszukiwaniu mocnego alkoholu i słodkiej dziewczyny.
Tymczasem miasto płonęło, płonęło od blasku palących się, jodłowych gałęzi, wypełnione zapachem igliwia, dymu, drewna pożeranego przez ogień. Jedno wielkie ognisko i dziesiątki malutkich rozgonionych gałązek powtykanych w każdą dziurę w murze, w każdą szczelinę na rynku, w miejsca na pochodnie, w plecioną siatkę otaczającą łąkę do pasania zwierząt. Ognisko sięgało na kilka metrów w górę, strzelało wesoło, tętniło wraz z ludźmi, wraz z budynkami, przyjemnym, gromkim tętnieniem, które było już w ziemi i w powietrzu, które wibracją rozchodziło się po ciele i sprawiało, że nogi same rwały się do tańca.
- Belleteyn! – wykrzyknął tłum.
- Belleteyn! – odpowiedziało echo, zniknąwszy między roześmianymi, rozkrzyczanymi, rozkosznie pijanymi wieśniakami, którzy popadali sobie w ramiona, przepijali toasty i raz-dwa wracali do korowodu, do ogniska, które otoczyli kręgiem i starali się nadążyć za tempem tanecznych pląsów.
Wiedźmin czuł, że jeśli nie znajdzie jakiegoś antałka z piwem albo butelki krasnoludzkiej gorzałki, to użyje znaku Aard w kierunku ogniska i puści tę wiochę z dymem. Zrobiłby to z wielką przyjemnością, gdyby nie upita w sztok dziewczyna, która właściwie nawinęła się sama, zrobiła wokół niego wdzięczny półobrót, dała się pochwycić mocno w pasie i chyba tylko ze względu na własny stan nie zaprotestowała, kiedy wyrwał jej z ręki butelkę z wątpliwej jakości trunkiem. Jej niebieskie, cielęce oczy próbowały pochwycić wzrokiem twarz wiedźmina, ten jednak był już parę kroków dalej, już kroczył w kierunku polany, na której było jeszcze więcej roztańczonych ludzi i jeszcze więcej zapijaczonych dziewczyn, gotowych oddać mu swoje butelki i nie tylko. Pochwyciła wzrokiem jedynie zarys jego szerokich pleców znikający pomiędzy tłumem.
Orkiestra ciemnoskórych skrzypków, bębniarzy i tamburyniarzy przesuwała się pomiędzy tłumem; grali głośno, wszędzie ich było pełno, wygrywali wciąż tę samą skoczną i wesołą melodię, a dziewczęta przygwizdywały, tańczyły dla nich, kłaniały się nisko, odsłaniając swoje wdzięki wpakowane w ciasne dekolty. Gdzieś przy brzegu rzeki utworzył się szyk; cztery pary tańczące pod ręce, stukające w tańcu butami, kostkami, obcasami, przyklaskujące przy czasowych przerwach w kontakcie fizycznym, łapiące się pod ramiona szybkimi, gwałtownymi ruchami. Dziewczyny piękne i młode, wiejskie dziewki, łase na uroki niebezpiecznych i tajemniczych wiedźminów, spragnione przygody, szlaku, intrygi, zabawy. Jedna z nich przykuła wzrok Lamberta; nie wiedział, czy dlatego, że miała w dłoni butelkę wina, czy z racji bardzo prześwitującej, bardzo wilgotnej koszuli przyklejonej do słusznych rozmiarów piersi.
Pociągnął łyka z butelki dla kurażu, konstatując, że to, co trzyma w ręce, jest niczym innym jak bimbrem pędzonym pewno w piwnicy, z której nastoletnia dzieweczka ukradła ojcu butelkę. Bimber był dobry. Mocny i taki, po którym się zapominało o kulturze osobistej. Pociągnął więc jeszcze łyka, a potem kolejnego, po czwartym natomiast doszedł do wniosku, że kultury osobistej to on na dobrą sprawę nie miał nawet przed otwarciem butelki, więc raźnym krokiem ruszył w stronę jasnowłosej dziewki z winem.
I byłby ją pociągnął do tańca, pochwycił w talii, później przygniótłby jej wilgotne piersi do własnej klatki piersiowej, nawet, jeśli koszulę miał akurat czystą i żal mu jej było brudzić, ale nim zdążył dojść do dziewczyny, rozległ się kolejny krzyk:
- Belleteyn! – A potem jeszcze jeden, który sprawił, że Lambert odwrócił wzrok i spojrzał w stronę podwyższenia, na które właśnie pomagano wejść kobiecie z dużym, plecionym z polnych kwiatów i zboża wiankiem osadzonym wśród gęstych, kasztanowych włosów. – Królowa Maja! Majowy Król!
Majowy Król był nikim innym, jak synem wójta; wkurzającym, upartym głupcem, blondasem o twarzy nieskalanej inteligencją, ale skalanej cwaniactwem i chęcią szybkiego zysku. Lambert może i nie byłby zły, gdyby w gówniarzu nie widział samego siebie. To podobieństwo denerwowało go co nie miara, doprowadzało do stanu, w którym miał ochotę wpuścić trochę Białej Mewy do bimbru i poczęstować blondasa. Miał też ochotę poczęstować nią samego siebie, ale Vesemir uczył, by nie marnować eliksirów na głupoty.
Blondas w wianku na głowie pochwycił dłoń kobiety w wianku na głowie i pomógł jej wskoczyć na podest, a Lambert przez moment zagapił się na jej całkiem kształtne pośladki okryte lekką, letnią suknią, wypięte w jego stronę, kiedy stawiała stopę na krawędzi i pozwalała się podciągnąć w górę. Stanęła przy Majowym Królu, zachichotała, pomachała radośnie ręką w stronę tłumu, przyjmując wesołe okrzyki, gwizdy, komplementy oraz polne kwiaty rzucane prosto pod bose stopy. Twarz miała wilgotną od potu po tańcach, rozpromienioną i szczęśliwą, policzki zarumienione, kasztanowe włosy przylepione do czoła i puszczone wolno na ramiona, przygniecione nieco przez wianek.
Majowy Król był nikim innym, jak synem wójta; wkurzającym, upartym głupcem. Królowa Maja była nikim innym, jak Triss Merigold; czarodziejką zakochaną na zabój w wiedźminie, który nie był Lambertem.
Lambert czuł, że to spotkanie źle się skończy, niemniej zaryzykował, pociągnął jeszcze kilka łyków bimbru, przez co pozbył się do reszty śladowych ilości kultury osobistej, butelkę odrzucił w krzaki i zebrał się w sobie, żeby raz jeszcze tego dnia doprowadzić blondasa do białej gorączki. Postanowił zachować się jak Król Najeźdźca, gwałtem, agresją i przemocą podbić tereny Króla, a potem porwać mu partnerkę, kasztanowłosą Królową Maja.
Z rana, po wykonanym zleceniu Lambert odebrał od wójta dwieście temerskich orenów, czyli połowę kwoty, która miała zostać przeznaczona na nowego wierzchowca dla syna, który z kolei pochwalił się już wszystkim swoim znajomkom, że ojciec mu konika sprawi lada dzień. Blondas, patrząc na wiedźmina odbierającego nagrodę miał mniej więcej taką samą minę, jak kiedy zobaczył go po raz kolejny, przed północą, gdy z bezczelnym uśmiechem odbił mu partnerkę do tańca, porywając ją podczas piruetu, w połowie obrotu. Ot, pochwycił Triss za rękę, przyciągnął i porwał w szaleńczy tętent, rytm, który wstrząsał niebem i ziemią, a ta drgnęła niespokojnie na magiczny impuls, ale z miejsca zapomniała o blondasie, pchnęła go w niepamięć i skupiła się na tym, by Lambertowi uświadomić, jaki z niego burak i pijaczyna. Już miała otwierać usta i wygłaszać własne zdanie, nie zdążyła tego jednak zrobić, bowiem jej krtanią wstrząsnął radosny krzyk w reakcji na zbyt szybki i zbyt gwałtowny obrót, młynek, potem klaśnięcie i kolejny młynek. Uniósł ją w górę, aż furknęła spódnica, okręcił się wokół własnej osi, trzymając Triss ponad głową, a tłum zawył i zaczął bić im brawo, pogwizdując ostro, spomiędzy palców.
Blondas płonął ze złości, twarz miał czerwoną, wzrok żądny krwi.
- Lambert, ty stary niemoto, postaw mnie natychmiast! – syknęła Triss, machając bezradnie nogami w powietrzu. Jej głos był rozkosznie rozwścieczony; wiedźmin miał ochotę potrzymać ją jeszcze trochę w górze, a potem zebrać laury i odstawić w ramiona blondasa, by i ją tej nocy zobaczyć czerwoną ze złości.
Boki miała gorące i miękkie, pod palcami Lambert wyczuwał całkiem spory zwój wilgotnego materiału sukni oraz wystające żebra. Kiedy ją stawiał na ziemi, promieniowała gorącem, w nagłej i niespodziewanej ciszy, wśród tłumu słyszał jej tętniące serce, krew krążącą po ciele, pulsujące skronie, przełykaną ślinę, czuł zapach świeży i przyjemny, chociaż twarz miała wilgotną od potu. Naraz podniosła głowę i spojrzała mu w oczy, a on poczuł, że bimber był jednak za mocny i jest gotowy zwymiotować jej na tę białą suknię, jeśli zaraz czegoś nie przekąsi.
- Eh, Lambert, jesteś nieuleczalny – rzekła, kiedy grajkowie wrócili do swojego szaleńczego tańca, a wśród tłumu potoczyły się krzyki. „Belleteyn, Belleteyn, Belleteyn!". Wszystko znów zaczęło wirować, wszystko wróciło do naturalnego rytmu po czasowym przestoju. Tylko się wianek Triss trochę zsunął z czoła, tylko jej zabłąkane pasemko włosów przykleiło się do rozwartych ust. Odgarnęła je bladym, długim palcem, wciąż patrząc mu prosto w oczy. Kolejny raz pomyślał o wymiotach i głodzie ściskającym żołądek. – Chodź, zjemy coś. I trzeba mi chyba wina. Co za noc! – westchnęła, ciągnąc go za ramię.
Triss chyba musiała zapomnieć, jaki bezczelny potrafi być Lambert, bo kiedy odbił ją temu blond kretynowi i porwał do tańca, w zasadzie ucieszyła się na myśl o niespodziewanym spotkaniu.
Mina jej zrzedła, gdy najedzony, rozpostarty na brzegu rzeki skrytym w drzewach i gęstych zaroślach, w które bały się zapuszczać podpite parki, powiedział:
- I co, Foltest cię tu wysłał na przeszpiegi, Merigold? Czy może dziadunio Vesemir sprawdza, czy się nie awanturuję po pijaku w przydrożnych karczmach?
- Ty egoistyczny, niemrawy, zapijaczony wiedźminie! Ty… ty bęcwale – wykrztusiła, a Lambert wnet uśmiechnął się bezczelnie na widok czerwonego rumieńca wstępującego na jej policzki. Nie wiedział, czy to od wina czy ze złości; w tym momencie miało to niewielkie znaczenie. Grunt, że udało mu się dwie zamierzone osoby doprowadzić do wrzenia. – Myślisz, że wszystko kręci się wokół ciebie?
Zabolało. Sam aż się zdziwił, jak mocno, jak trafnie strzeliła w dziesiątkę.
- Wyobraź sobie, że w życiu już tak jest, że zwykle nic nie kręci się wokół mnie, tylko obok. Ty też żeś się kręciła obok, obok jakiegoś durnia z kwiatkami na łbie, to wspaniałomyślnie postanowiłem cię uratować z tej farsy, nim ci się dureń dobrał do sukienki. Widzę, że buty już zdążył zdjąć. I ubierz coś na te nogi, bo chora czarodziejka to żadna czarodziejka, a od wody ciągnie. – Wygrzebał się sprawnie z opresji, nawet udało mu się udolnie zamaskować złość, mając szczerą nadzieję, że czarodziejka postanowiła akurat nie czytać mu w myślach. Na wypadek, gdyby jednak postanowiła, sięgnął po skradzione z karczmy kubki i rozlał im wina z butelki.
Triss nie usłuchała. Wyciągnęła nogi dalej, unurzała je w rwącym strumieniu, a świeczki powbijane w kwieciste wianki przesuwające się z wolna po rzecze rzuciły na jej twarz dziwny, mistyczny blask. Lambert zwrócił uwagę na puszek pokrywający jej policzki, na mocny makijaż oczu i wilgotne usta. Pot zniknął z czoła, ze skroni, z ramion; teraz była sucha, a jej suknia, pomarszczona i zwiewna, odsłaniała smukłe łydki oraz wyraźnie zarysowane obojczyki.
- Co tu robisz, Merigold? – spytał mimochodem, podsuwając jej kubek wina pod nos.
- To Temeria, Wyzima. Mieszkam tu – przypomniała mu. – We wsi na obrzeżach odbywa się Belleteyn. Jak mogłam nie skorzystać z takiej okazji? Wszystkie czarodziejki lubią obchody świąt, na które mogą się wystroić i umalować. – Zachichotała, pociągając potężny łyk wina. Zbyt potężny, jak dla Lamberta. Był niemal w stu procentach przekonany, że jeszcze kilka takich łyków i będzie miał zapłakaną, wzywającą imię Geralta magiczkę, która przyczyni się do jeszcze większego bólu głowy, który z kolei trochę zelżał w ciągu ostatniej godziny.
- Wyglądało, jakby ci sprawiały radość zaloty tego gówniarza. Przerzuciłaś się na podlotki? A może idąc w ślady swoich sióstr postanowiłaś poużalać się nad swoim bezdzietnym losem i zainteresować tymi, którzy dopiero co wyrośli z pieluch?
Triss przewróciła oczami.
- Jak zwykle wyciągasz złe wnioski, Lambert. Bawiłam się tutaj, spodobały im się moje włosy, dali mi wianek, nazwali Królową, a potem ten tam na podeście wciągnął mnie na górę i poprosił o taniec. Tak się robi w Belleteyn.
- Ostatnia Królewska Para Nocy Majowej, jaką widziałem, skończyła w identycznych krzakach na brzegu rzeki. Bynajmniej nie w tańcu, ale wianków pewno z łbów nie pozdejmowali, zbyt im spieszno było. Wiesz, jak to się skończyło? Owoc ich rzekomej miłości mordował koty i kanarki, potem wziął się za psy, w międzyczasie za całe stada bydła, a na końcu zaczął mordować ludzi.
- No proszę, niby taki obiektywny, a całkiem przesądny z ciebie wiedźmin…
- To nie przesąd, czysta prawda. – Lambert pokręcił głową. – Możesz zapytać swojego ulubionego wiedźmina.
To chyba ostatecznie zamknęło jej usta, bo zamiast wyskoczyć z bluzgami i obelgami, odwróciła wzrok i zapatrzyła się w lampiony posyłane rzeką. Blask świec odbijał się od spokojnych wód, prąd niósł je daleko, wolno, chybotliwie, pobliskie wysokie trawy i chwasty podświetlone były nierzeczywistym, zielonkawym światłem, które unosiło się wysoko ponad nie, w niebo. Ktoś zaczął śpiewać cichą, rzewną balladę, której słowa uleciały wraz z nurtem rzeki, docierając do ich uszu. Do jednego głosu zaraz zaczęły dołączać kolejne i po chwili śpiewał już cały tłum za drzewami i gąszczem, cała mała społeczność.
Wróci wiosna, deszcz spłynie na drogi
Ciepłem słońca serca się ogrzeją
Tak być musi,
Bo ciągle się tli w nas ogień
Wieczny ogień, który jest nadzieją
Triss prychnęła cicho pod nosem, uśmiech zabłąkał się na jej wilgotnych wargach. Naraz Lambert poczuł, że miałby ochotę zasmakować tych warg, choć należały przecież do Triss, do czarodziejki, którą znał już tyle lat, na którą wcale nie miał ochoty. Nie chciał pakować się w kłopoty, nie chciał mącić w głowie ani sobie, ani jej. Triss nie była jasnowłosą dziewką z butelką wina w dłoni, którą widział nad brzegiem rzeki.
Podniosła wzrok i wszystko już stało się jasne – może odczytała jego myśli, a może zauważyła, że spogląda ukradkiem na jej wargi. Nie miało to większego znaczenia. Przysunęła się trochę, trąciła małym palcem jego mały palec, oparła bark o ramię wiedźmina, do jego nozdrzy doleciał jej subtelny, przyjemny zapach.
- Tylko ten jeden raz. Nic się przecież złego nie stanie – powiedziała, całkiem trzeźwo, choć ani ona, ani on nie należeli już do najtrzeźwiejszych tego wieczoru. – Trzeba nam tego, Lambert. Potem zapomnimy.
- A Geralt? – spytał, trochę bardziej odruchowo niż z ciekawości.
- Co, Geralt? Nie ma tu Geralta.
Serce zabiło mu trochę mocniej, gorąco uderzyło w kark i w skronie, wyraźniej poczuł, że gąszcz, na którym siedzą, jest wilgotny od nocnej rosy. Spojrzał w duże, zielone oczy Triss Merigold, czarodziejki, której nie darzył sympatią, zamyślił się na moment, a potem zapomniał, jak się myśli i jak się oddycha na rzecz bardzo intensywnego brania i odczuwania.
Usta istotnie były wilgotne, a gąszcz mokry i kłujący, łaskotał jego kolana. Wyłuskał drobne, delikatne ciało ze zmiętego materiału lekkiej, letniej sukni, powiódł wielkimi dłońmi po bladych bokach, po subtelnie zaokrąglonych biodrach, złapał silnym chwytem za smukłe uda i podciągnął je wyżej, na jego własne. Uda posłusznie go usłuchały, splotły się w uścisku i poruszyły, wyrywając mu z gardła głębokie westchnienie, które zdmuchnęło pęk kasztanowych włosów z policzka czarodziejki. Lubił jej uległość, bierność, ręce rozrzucone ponad głową na liściach skrytych w mroku, przymknięte powieki, zza których obserwowały go uważnie zielone oczy, zgięte palce, paznokcie wbite w dłonie. Całował wysunięty w górę podbródek, całował wyraźne obojczyki i falującą w oddechu pierś, ściskał boki, wplatał palce pomiędzy gęste, pachnące włosy. Czarodziejka przyjmowała jego czułości i pieszczoty, odwdzięczała się słodkimi pocałunkami, tarciem bioder, pojękiwaniem, które trafiało mu wprost do ucha i stawiało wszystkie włosy na karku dęba. Zapadał się w niej, zagłębiał, leciał prosto w delikatny, subtelny uścisk szczupłych ramion, w aromatycznie pachnące włosy, w oczy skryte pod ciemnymi rzęsami, w piegi na policzkach, zatapiał się głęboko i mocno, brał ją raz silnymi pchnięciami, raz tak delikatnie, że sam był pod wrażeniem, jaki czuły i wrażliwy potrafi być na jej piękno. Potem przyszła ekstaza, elektrostatyczne trzaski w uszach, rozbłyski pod powiekami, a po nich niepewność, wstyd, skrępowanie.
Kiedy otworzył oczy, Triss płakała, skulona pod nim, z głową pomiędzy jego dłońmi opartymi na leśnym runie. Kasztanowe włosy czarodziejki tworzyły aureolę wokół jej głowy, ale aureolę mokrą, potarganą, nieładną. Rozmazał jej się makijaż, ciało nabrało czerwieni od otarć, na szyi i obojczykach wykwitły czerwone ślady.
Czarodziejce płynęły łzy po policzkach, a Lambert czuł niesmak i żal. Zsunął się z niej, padł obok na plecy i zapatrzył w niebo, które nie było niebem, a sklepieniem poplątanych w gąszczu gałęzi i liści. Powiał zimny wiatr, poczuł gęsią skórkę na ramionach i piersi.
Lambert musiał przyznać sam przed sobą, że był to najlepszy, najporządniejszy, najbardziej subtelny i czuły „tylko ten jeden raz" w jego życiu. Niemniej, mógł nie odwracać się na dźwięk kolejnego „Belleteyn!", mógł iść naprzód w stronę jasnowłosej dziewki, wyjąć jej butelkę wina z rąk, upić się w sztok i zaciągnąć ją na siano do stodoły. Triss mogła odtańczyć wszystkie tańce, jakie zaproponowałby jej jasnowłosy syn wójta, a potem dać się upić i zaciągnąć na drugi brzeg rzeki, na niewielką plażę. Mogli się w ogóle nie zobaczyć, nie spotkać. Nie byłoby wtedy tego niesmaku, nie byłoby łez Triss i zaciśniętych w pięści dłoni Lamberta.
Słyszał, jak porusza się niespokojnie, jak wstaje, ubiera z powrotem porzuconą w gąszczu suknię i odchodzi wąską ścieżką na bosych stopach, ocierając łzy z policzków. Jemu wcale nie chciało się wstawać. Został w zaroślach, podłożył ręce pod głowę i długo jeszcze obserwował sklepienie, nie zastanawiając się nad niczym. Ani nad tym, czy jego izby nad karczmą nie obrobili wieśniacy, ani nad tym, czy w Wyzimie znajdzie konkretne zlecenia, ani nad tym, czy wystarczy mu pieniędzy, by przez kilka następnych dni upijać się w kącie, licząc na to, że ten, który kieruje ich losem, ześle gromy i wszystko szlag trafi.
A syn wójta i jasnowłosa dziewka z brzegu rzeki tej nocy skończyli razem, w krzakach, on nie zdążył nawet zdjąć wianka z głowy, ona ani na chwilę nie puściła butelki wina z ręki. Lambert nie wiedział o tym, ale parę lat później ubił owoc ich miłości, który spustoszył pastwiska bydła.
