Disclaimer: I don't own Bleach – it still belongs to Kubo-sensei. If I did, it would never end.

Tekst jest czymś, czego nigdy nie miałam tu wrzucać, ani czego wrzucać nie powinnam – zabiję nim swoje dobre imię, ale who cares… o.o Rozdziałów w zapasie praktycznie nie mam, tak samo jak absolutnie żadnego pojęcia, dokąd ta historia w ogóle zmierza. O pairingu, którego zwyczajnie nie lubię nawet już nie wspomnę… Ale. Jako że pragnę udowodnić przede wszystkim sobie, że wieloparta też mogę napisać, oto jest!

Acha. Prolog jest starą, stareńką miniaturką, którą uznałam za zbyt paskudną, żeby pokazać ją światu, więc się nim absolutnie nie przejmujcie ^^

Smacznego, mimo wszystko.


Prolog

Była taka młoda, tak pełna poświęcenia, tak... żywa. Nieskalana jeszcze okropieństwami tego i tamtego świata, choć przecież widziała ich już tak wiele. Tak bardzo, że przebywając z nią, jego pusta, zimna rzeczywistość nabierała odrobiny wyrazistości. Coraz bardziej, sekunda po sekundzie, dzień po dniu, tchnienie po tchnieniu, jego oczy powoli zatracały martwą nieruchomość, zyskując w zamian malutkie drobiny blasku. I chociaż jego dusza ciągle składała się niemal wyłącznie z nicości i dojmującego smutku, ona mimowolnie napełniała ją swoim światłem. Rozproszyła mrok do tego stopnia, że pękło lodowe serce, dotychczas będące jedynie sługą.

Świat zawirował, oblekając się w nieznane dotąd barwy i wrażenia, i chociaż jego twarz ciągle była maską, teraz kryła się pod nią żywa dusza. Ludzka dziewczyna, więzień, zwykłe narzędzie w rekach jego boga dokonało tego, co miało być niemożliwe.

Lecz maska dalej była idealną..

Umarł więc za nią, choć nikt nie mógł nawet przypuszczać. Dla niej. By odwrócić koło czasu i pchnąć przeznaczenie na nowe, nieznane ścieżki.

- Kiedyś znów się spotkamy...

Wyciągnięte palce zmieniają się w popiół, odbierając ostatnią, jedyną szansę na uchylenie pozorów. Na pożegnanie. Jednak wiara w przyszłość tkwi głęboko w świeżo rozbudzonej duszy, pozwalając na wydobycie z wszechobecnej pustki spojrzenia maleńkiej, zauważonej tylko przez nią iskierki ostatecznej akceptacji i spokoju.

Wszystko gaśnie.

Pozostał tylko popiół rozwierany wiatrem i gorzkie łzy na twarzy tej, co zmieniła wszystko.

- ... Kobieto.

Rozdział pierwszy

Tymczasem gdzieś w innej przestrzeni, w zupełnie innym czasie…

Młody mężczyzna wybiegł z kawiarni, klnąc na czym tylko świat stoi. Jego długi, czarny płaszcz ociekał kawą, a oczy ciskały gromy we wszystko, co ośmieliło się stanąć na jego drodze. Pędząc, nie zwrócił zupełnie uwagi na drzwi, których szyba niemal rozprysła się w drobny mak ani na dziewczynę, którą w nich stratował. Najważniejsza była teraz jego wściekłość i gorące pragnie zemsty na człowieku, który był przyczyną całej tej sytuacji.

- Jak on śmiał, gnida jedna, tak mnie potraktować… – syczał pod nosem, usilnie starając się strzepnąć brązowe kropelki z drogiego materiału.

A wszystko zaczęło się tak:

Siedział sobie spokojnie w kawiarni, popijając swoją ulubioną małą czarną, która de facto, akurat tam była najlepszą spośród tych, jakie serwowano w tej parszywej okolicy. No dobrze, niezupełnie parszywej. Kawiarenka mieściła się bowiem w samym centrum wielkiego miasta i, wbrew pozorom, była jednym z bardziej renomowanych lokali. Miała przyjemnie bezpieczny wystrój, utrzymany raczej w ciemnych tonach, ze ścianami ozdobionymi setką czarno-białych zdjęć i miniaturowymi lampkami przypominającymi gwiazdy, oświetlającymi obrzeża każdego stolika. Muzyka sącząca się z głośników zawsze była cicha i spokojna; nadawała temu miejscu niepowtarzalny klimat - preferowano tam bowiem wyłącznie muzykę klasyczną najwyższego sortu. A on, od zawsze zakochany w Mozarcie i Bachu, doceniał to za każdym razem, gdy przekraczał próg „Oazy".

No właśnie. Tym razem było zupełnie tak samo, jak za każdym poprzednim. Tylko on, ukochana muzyka, kawa i najbardziej oddalony od wejścia, ukryty w cieniu stolik. Idealna recepta na spokojne popołudnie. Oczywiście. Właśnie tak. Zawsze, tylko nie tego dnia. Wtedy bowiem on wybrał sobie, jakże niefortunnie, moment, by w całej swej chwale i glorii wkroczyć w skromne progi owej kawiarenki. I nie byłoby w tym nic niezwykłego ani nawet niepokojącego, gdyby postanowił usiąść gdziekolwiek indziej. Nie zrobił tego jednak, postanawiając zająć miejsce właśnie tam, gdzie absolutnie nie powinien.

- Siemasz, Ulquiorra! – zakrzyknął dziarsko postawny, niebieskowłosy punk, z impetem siadając naprzeciwko naszego amatora samotności.

I wtedy właśnie bruneta trafił szlag. Bo nie dość, że Grimmjow łaził za nim krok w krok, domagając się, jak on to nazywał „ustalenia hierarchii w stadzie", to teraz jeszcze wkroczył do jego prywatnej świątyni spokoju, na zawsze bezczeszcząc ją swoją głośną i jaskrawą osobą. A to było zdecydowanie zbyt wiele jak na jego delikatne nerwy.

- Czego znów chcesz? – warknął, nawet nie podnosząc wzroku znad swojej kawy. Panuj nad sobą, panuj nad sobą, panujnadsobą

- Zaraz chcesz… Myśląc o mnie w ten sposób sprawiasz, że moje serce krwawi! - to nie był jęk. To było niemal bolesne wycie.

- Akurat. Musiałbyś postarać się znaczne bardziej, żebym choćby spróbował w to uwierzyć...

Grimmjow nie odpowiedział

Potem, przez następny kwadrans żaden z nich nie odezwał się więcej; Grimmjow bawił się jedną z maleńkich lampek otaczających stół, sprawdzając ile razy zdoła ją wkręcić i wykręcić zanim w końcu ją zepsuje, a Ulquiorra w dalszym ciągu popijał zimną już kawę, starając się zachować względny spokój. Nie było to łatwe, bowiem obecność niechcianego towarzysza niezmiernie go irytowała. Postanowił jednak, że tym razem nie da się sprowokować i zniesie tę sytuację jak mężczyzna.

Z Grimmjowem znali się od lat. Można by wręcz rzec, że wychowali się razem, tocząc wojnę o tę samą piaskownicę i tych samych znajomych. Potem rywalizowali o lepszą pozycję zarówno w klasyfikacji szkolnej jak i w społeczeństwie oraz o te same dziewczyny. To znaczy, aż do momentu, w którym Grimm nie odkrył w sobie upodobania do własnej płci. Wtedy przefarbował włosy na niebiesko i przeszedł na ciemną stronę mocy, pozostawiając Ulquiorrę samotnie na placu boju o najlepszą panienkę. Ach, dawne czasy. I zupełnie nieważnym było to, że jeden drugiego znał od podszewki i mógł na jego temat napisać bardzo krępującą biografię. Nie. Nie cierpieli się i tak, a fakt, że tak dobrze się znali pogłębiał jeszcze tę niechęć – wbrew powszechnej opinii, że wspólne przejścia i kłopoty zbliżają. Ale kim by byli, gdyby nie żyli opacznie od całej reszty szarego ogółu? No właśnie, na pewno nie sobą.

Ciszę, którą od dłuższego czasu przerywało tylko nerwowe pukanie w blat stolika w wykonaniu niebieskowłosego, przerwał w końcu sam winowajca, odzywając się nadzwyczaj niepewnie jak na swoje standardy.

- Bo wiesz, obiecałem, że pójdziesz tam ze mną…

Ulquiorra wstał. Nie ma nawet sensu mówić, jak bardzo wkurzyły go słowa Grimmjowa ani jak bardzo miał ochotę przywalić mu tu i teraz. Miał jednak świadomość, że jeśli to zrobi, nigdy już nie przestąpi progu swojej ulubionej kawiarni, a żadne durne zagrania punka nie były tego warte. Zdecydował więc, że wyjdzie na zewnątrz jak gdyby nigdy nic i ewentualnie tam przemówi do rozumu temu idiocie.

- …i że weźmiesz też Hanatarou.

A nie. Jednak były.

- Mam tego dość! Przyłazisz tu za mną, chociaż doskonale wiesz, że tego nienawidzę. Do tego przywykłem. Przywykłem też do tego, że wiecznie ładujesz mnie w jakieś kłopoty. Ale, do jasnej cholery! Jak śmiesz wciągać w to też mojego brata!? - wrzasnął, tracąc resztki resztek opanowania, a potem zupełnie niespodziewanie dla najbardziej zainteresowanego zamachnął się i z całym impetem przyłożył mu z pięści w twarz. A potem wybiegł, po drodze wpadając na kelnera i niemal tratując w drzwiach jakąś dziewczynę.

Ot, zwykły dzionek. Nic nadzwyczajnego.

Wybiegł tak szybko, że nie zdążył usłyszeć, jak jego prywatna zmora mamrocze wycierając krew cieknącą z rozciętej wargi:

-Ale Ulek, przecież on sam chciał…


I nie, wcale nie wrzucam tego tekstu przypadkiem. Po prostu, czy byłam jedyną osobą, która nie wiedziała, że cholerna wojna z cholernymi Quincy to ostatni arc? A potem koniec, taki na amen? Coś we mnie umarło, wiecie? A że angstowe miniaturki umiem pisać tylko, gdy mam dobry humor, musicie zadowolić się tym czymś.