Kolory
(Nic do niej nie dociera. Może dlatego, że ktoś całą noc gra na skrzypcach.)
To wszystko jest nie tak, jak być powinno.
Londyn się uśmiecha, tak powiedział ten… ten Grabarz. Uśmiecha się, bo wie, że będzie lepiej.
Ona uważa, że Londyn nie ma prawa się uśmiechać. Bez Ciela nie będzie tym samym. Będzie niczym, niczym więcej jak tylko kupą popiołów i bezbarwnymi ludźmi, którzy zamiast odejść w jakieś lepsze, przyjaźniejsze im miejsce, uparcie zostają tutaj, tu, gdzie już nic nie ma, bo Ciel umarł.
Tupie nogą i trze oczy, w dziecinnej zaborczości nie zgadzając się na to, na co nie ma wpływu.
(Dźwięk skrzypiec urywa się nad ranem. Umarł, uświadamia sobie. Umarł.)
Łzy nie mają sensu. Prosi Paulę, by nauczyła ją robić pierścionki z kwiatów, a potem, kiedy sama nabiera w tym wprawy, stara się wypełnić nimi pokoje i ogród. Uważa, że pasują do tego, co się stało – niebieskie i martwe jak Ciel, bez przyszłości, chociaż piękne.
(Następnej nocy wszystko jest milczące, puste, ciche. Czarne i umarłe. Lizzy chciałaby, żeby ktoś zagłuszył tę czerń, ale wie, że to nic by nie dało.)
Zajęta splataniem kolejnych kwiatowych pierścionków, pustym spojrzeniem omiata ogród. Drga, kiedy jej uwagę przykuwa jaskrawy punkt w morzu niebieskości. Wstaje i podchodzi do niego, wyławia malutki czerwony kwiatuszek, spleciony jak pozostałe. Rozgląda się wokoło przestraszona, że nie zauważyła obcego, ale jest sama, nikogo przy niej nie ma, nawet Pauli.
Może właśnie to powinno ją zaniepokoić.
(Czerń nocy wypełnia czyjś śpiew. Elizabeth ma wrażenie, że go zna.)
Przybysz pojawia się, depcząc z nieświadomą gracją jej niebieskie pierścionki. Śmieje się, dotyka jej delikatnie. Kiedy spogląda jej w oczy, Lizzy ma wrażenie, że topi się w bezdennej studni.
Wirują razem, podrywając do tańca martwe kwiaty. Ona zgadza się na to, bo przecież już nic nie ma znaczenia.
(Całą noc ktoś krzyczy. Słychać beztroski śmiech, który w swoim szaleństwie pasuje do innych nocnych dźwięków.)
Swoją czerwienią wytrąca ją z niebieskiej równowagi. Oszołomiona tym i wreszcie zainteresowana czymś poza splataniem kwiatów, pozwala mu się zbliżyć.
Jest taki inny od wszystkiego, co znała, spokojnego, cichego Ciela, jego zimnego, wyrafinowanego lokaja, głupiutko rozchichotanej Pauli czy poważnych rodziców. Jest beztroski i swobodny, niezwiązany żadnymi konwenansami. Z chęcią daje mu się porwać, porwać temu czerwonemu, śmiejącemu się szaleństwu z niezgłębionymi oczami i wirującymi włosami.
(Nie zastanawia się nad tym, co słychać nocą. Nie potrzebuje już tego.)
Czerwień jest taka wbrew – wbrew temu, co mówili jej rodzice, co mówiła Paula, co mówił Ciel. Ciela już nie ma. Ona nie musi zważać już na nic.
Przesuwa po jej ciele cienkimi palcami, łaskocze zbyt długimi włosami. A potem porywa w noc i czerwień rozlewa się wokół nich zupełnie jak krew.
Śmieje się z jej przestraszonej miny.
Nie musisz przejmować się niczym, mówi cicho i patrzy jej w oczy, a potem porywa do tańca, błyszczącego na czerwono zupełnie jak krew, choć ze stalowym pobłyskiem klingi.
Pozwala jej być beztroską i wciąż śmieje się, jakby przez całe życie nie robił nic innego, a ona dołącza do tego dzikiego śmiechu, wszechogarniającego chichotu. Tak dawno tego nie robiła, a to przecież takie przyjemne uczucie!
Wznosi buzię ku nocnemu niebu i śmieje się na czerwono, zupełnie jak on, ściskając jego dłoń. Wypełnia ich krwawa w kolorze beztroska.
(Jasny dzień przeszywa nieładne, nieco piskliwe chichotanie, takie, które próbuje się cedzić, lecz ma się zbyt dobry nastrój i śmiech wyrywa się spomiędzy zębów.)
Nie zauważyła wcześniej, że ta czerwień tak bardzo nie pasuje do niebieskich kwiatów i zieleni jej oczu.
Za późno. Uśmiecha się, wypełnia ją czerwień. A potem wszystko staje się niebieskie i ona znowu jest szczęśliwa.
