Prolog

Rok 1991
Mała miejscowość niedaleko Madrytu. Hacjenda.
Wszędzie panowała ciemność. Rozgwieżdżone niebo bez jednej chmurki. Noc zaduszna. Ludzie zbierali się, aby powspominać zmarłych. Cisza i spokój. Tylko w jednej hacjendzie panował rozgardiasz, ale z innego powodu. To dziś, w ten szczególny dzień pani domu, jednej z największych hacjend w Hiszpanii, zaczęła rodzić. Wybrała najgorszy z możliwych dni. Ale dlaczego? Według legend dziecko narodzone w tym dniu, dniu zadusznym, w dodatku w nocy, miało być potępionym, przynoszącym wszelakie nieszczęście.
Poród od początku był pełen komplikacji. Zaczął się nagle. Nie było czasu na przewóz do szpitala lub kliniki. Udało się jedynie wezwać lekarza z pobliskiej miejscowości.
Krzyki pani dało się słyszeć w całym domu i hacjendzie. Były nie do zniesienia. Pan domu chodził zdenerwowany w kółko. Był pełen obaw. Nie mógł tego znieść. To miało być jego pierwsze dziecko, ale wolał, aby to się nigdy nie wydarzyło, żeby jego żona nie przeżywała takich katuszy. Pragnął tego dziecka, ale równocześnie obawiał się o nią. Była kruchą piękną kobietą, jedyną i niepowtarzalną. Wszędzie gdzie się pojawiała wzbudzała zachwyt. Teraz cierpiała i słabła. Tak strasznie pragnęła dziecka, a teraz wiła się z bólu.
Dokładnie o północy zapadła głucha cisza. Po chwili z pokoju wydobył się głośny płacz dziecka i wyszedł lekarz. Miał około pięćdziesięciu lat, a na twarzy można było dostrzec troskę i zmęczenie.
-Ma pan córkę. Gratuluję. Jest śliczna i zdrowa. - powiedział.
Jednak widać było coś jeszcze na jego twarzy. Strapienie i żal. Ręce pokryte świeżą krwią, wycierał w biały ręcznik. Miał do przekazania jeszcze coś, ale te słowa nie potrafiły wydobyć się z jego ust.
- Mogę się z nimi zobaczyć? - spytał pan domu.
Chciał jak najszybciej przytulić swoją żonę i dziecko. Zobaczyć jak się czują.
- Niestety. - głos się mu załamał. - Pańska żona nie przeżyła porodu. To było zbyt dużo jak na nią. Straciła za dużo krwi. - powiedział lekarz. - Nic nie mogłem zrobić.
Pan osunął się na podłogę i zalał się łzami. Z jednej strony cieszył się z powodu narodzin córki, ale teraz nie mógł znieść tej jednej rzeczy. Osoba, którą kochał najmocniej na świecie, umarła. Poświęciła siebie, aby dać mu dziecko. Wolałby jednak, aby ona żyła. Tylko z nią był szczęśliwy.

W tym samym czasie w Londynie.
- Stało się. - powiedział mężczyzna w czarnym płaszczu, do siedzącego w fotelu. Nie było widać twarzy.
-Przepowiednia wypełniła się. - usłyszał głos swojego pana. - Wezwij Renee. Czas, aby wykonała to, co jest jej przeznaczone.
Mężczyzna skłonił się i wyszedł, pozostawiając swojego pana samego.

Miesiąc później.
Służące na hacjendzie plotkowały między sobą. Szeptały, ponieważ gdyby je usłyszał pan lub ktoś z rodziny, na pewno zostałyby ukarane. Nie wolno było im rozmawiać na temat dziecka i pani domu.
- Co to za dziwna dziewczynka? - pytała jedna. - Ma czerwone włosy i ciemne, brązowe oczy. Jest jakaś dziwna. Nigdy nie płacze. Jedynym dźwiękiem, który wydała z siebie, był jej szloch w dniu narodzin.
- Dziwisz się. - odpowiedziała jej druga. - Przecież urodziła się w dniu Zadusznym i podobno o równej północy. Znasz legendy. Jeśli to prawda, to ta mała przyniesie, temu domowi nieszczęście.
Obie pokiwały głowami. - Do tego Pani umarła. To wszystko jest takie dziwne.
Ruszyły w drogę przez dom. Musiały pogasić wszędzie światła. Wszyscy już spali w swoich pokojach. Mała Bella leżała z zamkniętymi oczkami w swoim łóżeczku.
Wszystkie światła zgasły. Ktoś tylko na to czekał. Ktoś, kto obserwował dom, odkąd tylko zapadła ciemność. Nie była to jedna osoba. Było ich więcej, ubranych na czarno postaci, które otoczyły cały dom.
- Renee. - powiedział jeden z nich. - To twój czas. Idź po dziecko.
Czarnowłosa postać kiwnęła głową, ale nie wypowiedziała ani jednego słowa. Ruszyła przed siebie. Nie musiała pukać, nie musiała wchodzić. Wystarczyło, że dobrze się odbiła i już była w pokoju małej Belli. Dobrze wiedziała gdzie ma się kierować. Popatrzyła do różowego łóżeczka, gdzie opatulona leżała mała dziewczynka.
- A więc to ty, maleńka? - powiedziała szeptem i wzięła małe zawiniątko na ręce. - Już ja się tobą zaopiekuję, księżniczko.
Szybko, ale bezszelestnie opuściła pokój. Skoczyła z zawiniątkiem w dół i ruszyła w stronę towarzyszy. Dała tym samym znak. Znak do tego, aby ruszyli oni w stronę domu. To miał być koniec rodziny Lopez.
Nagle wszystko się zapaliło. Budynek ogarnęły płomienie.
Spaliła się jedna z największych hacjend w tej części Hiszpanii. Nikt nie przeżył, nie miał szans. Zginął pan domu, cała służba, zwierzęta. Dziecko również zostało uznane za zmarłe. Nikt nigdy nie dowiedział się, jakim sposobem to się stało.

Rok 1996
Londyn
Bella obudziła się w swoim łóżku zlana potem. Znów miała ten dziwny sen. Sen, w którym widziała płomienie, krzyki ludzi. Miała dziwne wrażenie, że skądś ich zna, że coś ją z nimi i z tym miejscem, które widziała łączy. Jakaś szczególna więź.
Odkąd pamięta, mieszkała we wspaniałej willi otoczona przez dziwnych ludzi. Zawsze bladzi i mający czerwone oczy. Mieli piękne, doskonałe twarze. Niektórzy patrzyli na nią z pożądaniem, nie z miłością, ale tak jakby chcieli ją pożreć. Nigdy nie wychodzili z nią na słońce. Zresztą tutaj i tak rzadko się ono pojawiało.
- Znów koszmar? – spytała, podchodząc do jej łóżka Renee.
Jak zwykle wyglądała olśniewająco w czarnej, długiej sukni.
- Mamusiu, znów mi się to śniło. - powiedziała mała Bella do niej i wyciągnęła rączki, aby wzięła ją na kolana. Nikt jej jeszcze nie wyjaśnił, że Renee nie jest jej prawdziwą matką. Woleli, aby myślała, że tak jest.
- To tylko zły sen i nic nie znaczy. - tłumaczyła jej tuląc ją do swojej piersi. - Jesteś głodna? Przyniosłam ci kolację. Musisz się dobrze odżywiać.
Podała jej tacę i patrzyła jak mała wcina swoje ulubione tortille z kurczakiem. Nigdy nie jadały razem. Zresztą to i tak nie miałoby sensu. Oni nie potrafili jeść, przynajmniej nie w takim sensie jak normalni ludzie. Bella nie zadawała jednak dużo pytań. Przekonała się, że nie zawsze jej odpowiadają szczerze.

Chwile później w salonie.
Przy kominku w fotelu siedział on, ten sam mężczyzna, który nakazał Renee zabrać Bellę.
- Znowu koszmary? - spytał Renee, która właśnie weszła do pokoju.
- Tak, Aro. - odpowiedziała - Znowu to samo, dom, ludzie i płomienie. Nigdy tego nie zapomni. Ona wie, że to dotyczy jej.
- Musi. Ty musisz sprawić, aby zapomniała. - odpowiedział. - Nawet jeśli się dowie, to ona nie może wiedzieć, że to my, że zabiliśmy jej rodzinę. Nigdy nie może się o tym dowiedzieć.
- Jak masz zamiar to ukryć? Prędzej czy później pozna prawdę. - odezwała się osoba stojąca za nią.
Aro obrócił się: - Charlie. Nie pytałem cię o zdanie. Gdy dorośnie pozna część prawdy. Wszystko prócz tego. - zamyślił się. - Zawołajcie Jamesa. - dodał.
Po chwili do pokoju wszedł młody, wyglądający na 20 lat chłopak.
- James! - powiedział Aro
- Tak panie! - odpowiedział i skłonił się przed swoim mistrzem.
- Wiesz, że mam wobec ciebie konkretne plany. - powiedział do niego spokojnie, ale stanowczo. - Kocham cię jak syna, bo sam cię stworzyłem ku temu. Jesteś niezwykły i niepowtarzalny.
- Dziękuje panie - chłopak uśmiechnął się.
Renee i Charlie spoglądali na siebie. Wiedzieli, że James jest jego ulubieńcem, i że jest podobny do Aro. Mieli ten sam charakter i chęć władzy. Traktowali siebie jak ojciec i syn. Aro uczył go wszystkiego. W przyszłości miał być kimś ważnym.
- Mam prośbę. - powiedział mężczyzna siedzący w fotelu. Było rzadkością, aby on o cokolwiek kiedykolwiek prosił. - Opiekuj się Bellą, Jamesie. Bądź zawsze przy niej tak, aby cię pokochała. Pamiętaj jednak, nic jej nie mów o jej życiu.