ALLEN

Opierałem się o okno siedząc na parapecie i przyglądałem się przechodzącym koło mnie uczniom. Mężczyźni kiwali mi głową i uśmiechali się przyjaźnie, dziewczyny albo posyłały mi uwodzicielskie spojrzenia, albo uciekały, całe się czerwieniąc.

To nie tak, że próbowałem zwracać na siebie uwagę, czy coś. Nie miałem przecież wpływu na to kto mnie lubi, a kto nie. A wcale nie starałem się, aby być kimś sławnym. Wręcz przeciwnie, w takich chwilach jak ta, chciałbym zniknąć i być niezauważalny! Sława nie była niczym dobrym. Wszyscy Cię obserwowali i czekali na twoje potknięcie. W dodatku kiedy na stołówce wszyscy się do mnie przysiadali, to nie dało się spokojnie jeść. Wszyscy mnie obserwowali jakby tylko czekali aż zakrztuszę się dzisiejszym schabowym. W dodatku dziewczyny zazwyczaj wieszały się na mnie, cały czas mną potrząsając, nie pozwalając mi porządnie przegryźć przed połknięciem. To nie tak, że narzekam na swoich przyjaciół! (Którzy tak naprawdę nie wiadomo czy byli moimi prawdziwymi przyjaciółmi… ale nie wolno wątpić w ludzi, prawda?)

Kiedy poszedłem do pierwszej klasy – chciałem, aby czas w liceum minął spokojnie. Miałbym kilku najlepszych przyjaciół i swoją wielką miłość. Taką prawdziwą. Taką, przez którą czuje się motylki w brzuchu i cały czas obawia się, że można ją stracić! Tyle, że nic takiego jeszcze nie poczułem. Kilka razy próbowałem, ale zawsze tylko raniłem tym siebie i innych, bo nie potrafiłem nic poczuć do kogoś. Zrezygnowałem więc z prawdziwych związków i próbowałem umocnić moje przyjaźnie.

Zaraz, zaraz… jakie przyjaźnie? Mówimy o tej wielkiej przyjaźni, dzięki której można przemierzać góry i przestworza? Chyba nie, bo takiej nie doświadczyłem…

Gdybym chociaż miał zgraną grupkę przyjaciół… ale życie chciało, że za każdym razem gdy się z nimi umawiałem, jakimś dziwnym przypadkiem trafiałem na grupę nieznajomych, którzy porywali mnie do siebie na jedną noc, tylko po to by potem zniknąć z pamięci.

Chciałem też mieć dobrego przyjaciela w wychowawcy… To też się nie udało… Chyba.

Mimowolnie skierowałem wzrok ku drzwiom do naszej klasy i zobaczyłem młodego, przystojnego nauczyciela z włosami zaczesanymi do tyłu. Mężczyzna zagryzł wargę i mrugnął do mnie, łobuzersko się uśmiechając. Szybko odwróciłem wzrok i skierowałem go na „ten daleki świat za oknem". Nic nie było tak, jak to sobie zaplanowałem, ale czy było źle? Przecież mogłem być tępionym i nienawidzonym przez resztę szkoły. A to trudno by mi było znieść. Zapach, dotyk, głos… Zawsze potrzebowałem obecności ludzi w swoim życiu. Nawet jeśli była to tylko głupia iluzja przyjaźni, czy miłości.

Skierowałem wzrok na długowłosą dziewczyną, która chichotając przytulała się do mojego ramienia i opowiadała coś o swoim wczorajszym wieczorze. Starając się nie wyjść na aroganckiego, uśmiechnąłem się do niej promiennie i objąłem ją ramieniem. Jej ciemne oczy zabłyszczały i nagle zapomniała o czym mówiła wcześniej. Usłyszałem ,, Allen, uśmiech!" i chwile później zobaczyłem flesz.

- Ej! Nie powinieneś robić Allenowi zdjęć z zaskoczenia! – fuknęła Lenalee.

- Ale przecież ostrzegałem! – bronił się młody chłopak - uspokój się Lena, słodko wyszłaś.

- Naprawdę? Prześlij mi to zdjęcie!

Uhh. I chyba na tym się kończy bronienie mnie w tej sprawie. Widać, że nie mam nic do powiedzenia. No trudno. Gdy dziewczyna pobiegła do radosnego chłopaczka, zeskoczyłem z parapetu i ruszyłem w kierunku stołówki. Aż się przez to całe rozmyślanie zrobiłem głodny. Jedzenie zawsze rozwiązuje największe problemy.

Wyciągnąłem talerz i uśmiechnąłem się. Jednak dobrze zrobiłem, że poszedłem do szkoły, w której jest szwedzki stół. Więcej jedzenia dla mnie, mniej dla tych anorektyczek i dietetyczek! Napakowałem tyle, ile tylko mogłem unieść i przysiadłem się do najbliższego stolika. Uśmiechnąłem się zadowolony z tego jakie piękne życie wiodę i złapałem za widelec. Jednak to była tylko iluzja pięknego życia…ponieważ w tym samym momencie zostałem uderzony książką.


KANDA

Pomału wszedłem do pokoju nauczycielskiego z nadzieją, że gdzieś tu znajdę tego starego dziada Tiedolla, co mu jakieś papiery miałem dostarczyć. Rozejrzałem się po pomieszczeniu i zakląłem cicho . Oprócz kilku zajętych swoją pracą nauczycieli, nigdzie nie było tego zakochanego w sztuce idioty. Odwróciłem się i już chciałem opuścić salę, kiedy ktoś zastąpił mi drogę.
- Kanda~! Jak miło zobaczyć naszego kochanego przewodniczącego! Ale co ty tu robisz, złotko? Niesłychanie rzadko można cię tu zastać! - Boże, tylko nie ten głos... Uniosłem głowę i spojrzałem dumnie na stojącego przede mną rudowłosego nauczyciela.
- Na pewno bywam tu częściej, niż pan, dyrektorze Cross. - odparłem chłodno i bez dodatkowego słowa wyminąłem go. Za moimi plecami rozbrzmiał jego obrzydliwy śmiech, na co mimowolnie się skrzywiłem. Otwarcie zignorowałem rzucone w moją stronę "Kanda, jak zwykle sztywny!". Zignorowałem także fakt, że gdzieś tam (niestety nie wiadomo gdzie) Tiedoll czeka, aż dostarczę mu te dokumenty. Jakby nie mógł zostać w swojej klasie, tylko szlaja się po całej szkole... A ja za nim biegać nie będę! Niech się wypcha. Wrzuciłem stertę papierzysk do szafki i zamknąwszy ją z hukiem ruszyłem na stołówkę.
Marudząc przez całą drogę, wreszcie dotarłem do swojego stolika. Usiadłem przy nim, a na jego blat wyciągnąłem grubą, oprawioną w twardą okładkę, książkę. Podparłem się na dłoni i omiotłem salę obojętnym na wszystko spojrzeniem. Nie, nie przyszedłem tu jeść. Przyszedłem tu, by pełnić obowiązki przewodniczącego tej popieprzonej szkoły (czytaj - pilnowanie, czy banda debili, zwanych pieszczotliwie uczniami, niczego nie zmaluje). Tutaj miałem najlepszy widok na całą stołówkę... i pewność, że nikt tu nie usiądzie. Nikt nigdy się tu nie zbliżał. Więc dlaczego, do cholery, dziś było inaczej?!
Do mojego (i tylk o) stolika zbliżał się białowłosy chłopak ze stertą rozmaitych potraw na talerzu. Patrzcie państwo, ten kochany przez całe szkole społeczeństwo (z drobnymi wyjątkami, do których oczywiście należę) idiota odważył się tu podejść. Och, Allenie Walker, mam nadzieję, że spisałeś swój testament, bo właśnie dziś umrzesz. Śmiercią tragiczną i niezwykle bolesną.
Kiedy usiadł, zacząłem odliczać w myślach do dziesięciu. A nóż, widelec, się ocknie i zauważy, gdzie usiadł? Jednak nic się nie wydarzyło... Oprócz tego, że chłopak zaczął z bladym uśmiechem na ustach konsumować swój różnorodny posiłek. Ostrożnie podniosłem książkę i przepraszając ją w myślach za to, co zaraz zrobię, cisnąłem ją w albinosa. Uśmiechnąłem się wrednie. Trafiłem w sam środek tarczy... a raczej jego czoła. Chłopak potrząsnął głową i masując obolałe miejsce, spojrzał oszołomiony na leżącą w jego jedzeniu książkę. Zawarczałem groźnie i uderzając dłońmi o blat stolika poderwałem się z krzesła.
- Giniesz, kurduplu. - wycedziłem przez zaciśnięte zęby. - Po prostu, kurwa, giniesz. - powtórzyłem nieco głośniej. Niektórzy spojrzeli na mnie zaskoczeni. Co, nie słyszeliście klnącego człowieka? Odwróciłem głowę w kierunku gapiów.
- Nie patrzeć się, bo własnoręcznie wydłubię wam oczy. - wysyczałem. Od razu poskutkowało. Ah... Jaki wspaniały ze mnie przewodniczący.


ALLEN

Podniosłem głowę i spojrzałem na długowłosego, przystojnego mężczyznę, który miotał się na wszystkie strony i przeklinał. Zamrugałem kilka razy, próbując sobie przypomnieć skąd go znam, ale jakoś dobrze mi to nie szło. Omiotłem go uważnie spojrzeniem od góry do dołu. Był ubrany w białą koszulę i czarne spodnie, miał długie, spięte w kok włosy. Gdyby tylko nie ten wredny wyraz twarzy, to pewnie wszystkie laski leciałyby do niego, jak pszczoły do miodu. Dłonie miał umięśnione więc wolałem nawet nie myśleć, jak wygląda reszta jego ciała…

Podrapałem się po głowie w zażenowaniu, nie słuchając krzyków wysokiego chłopaka, który otoczony był przez górę książek. Najwidoczniej jakiś kujon. To dlatego nie mogę sobie go przypomnieć. Tacy to chyba życia nie mają. A co dopiero jakiś przygód miłosnych. Najwyżej seksualne przeżycia z książką od biologii.

Nie żebym miał coś do takich jak on. Ale nie powinni tak uciekać od ludzi i pałać do nich wielką nienawiścią jak ten wredny typ nade mną. Nie mieli do tego prawa, no! Co ich do tego upoważniało? Intelekt? Pff. No może ciemnowłosy miał w zanadrzu coś więcej niż intelekt, ale to nie znaczyło, że trzeba się od razu tak rzucać, jak się naruszy jego „prywatną przestrzeń". Przecież nie przyszedłem tutaj, żeby go przelecieć, tylko żeby w spokoju móc zjeść rosołek. Może profesor Tyki i do niego już się dobrał. Wtedy to bym się nie dziwił jego zachowaniu. Ale w innym przypadku...

- Słyszysz co do ciebie mówię? – zapytał groźnie, wydzierając się na mnie i machając rękami na wszystkie strony. Rzuca się jakby go gwałcili. Skończony idiota…

- Nie. A ty to, przepraszam, kto ?


KANDA

- A ja to kto? – powtórzyłem oszołomiony, urywając w połowie jedną z moich sławnych wiązanek. – TY się pytasz, kim JA jestem? – spytałem się go jeszcze raz, chcąc się upewnić, czy aby na pewno dobrze słyszę.
- No… tak. – odpowiedział mi krótko, wzruszając ramionami. Niech ktoś dzwoni po pogotowie, bo bez jego interwencji się nie obejdzie. Ten szczyl… nie dość, że sprowokował mnie, dosiadając się tu, przez niego moja ulubiona książka wylądowała w kupie niezidentyfikowanego żarcia, to jeszcze bezczelnie ignoruje to wszystko i pyta się kim jestem?! Ooo nie, mój panie. My się tak bawić nie będziemy. Zaczerpnąłem głębszy oddech i wyprostowałem się. Zaszczyciłem go najbardziej dumnym i pełnym zniewagi spojrzeniem, jakie byłem w stanie z siebie wykrzesać.
- Ja, panie Walker, jestem Kanda Yuu. – wyjaśniłem mu, pomału cedząc każde słowo. – I jestem przewodniczącym tej przeklętej szkoły. – wysyczałem pochylając się nad nim. Chwyciłem go za koszulę i przyciągnąłem do siebie tak, by nasze oczy były na równym poziomie. – Przyszedłem tu, by trochę poobserwować, jak sprawują się uczniowie. A ty, Moyashi, bezczelnie się przysiadłeś i zacząłeś sobie jakby nigdy nic konsumować to śmieciowe żarcie, tym samym burząc mój spokój. Więc zwróciłem ci delikatnie uwagę, abyś odszedł. Na czym ucierpiała moja książka. – wytłumaczyłem mu wszystko od A do Z i chwyciłem za te paskudne białe kudły. Skierowałem jego głowę w dół, by zobaczył, jakie skutki przyniosła jego obecność. Ten tylko zachichotał.
- Miło mi poznać pana przewodniczącego. – odpowiedział grzecznie, jednak w jego tonie głosu dało się wyczuć nutkę ironii. Dzieciak sobie za dużo pozwala. – To po pierwsze. A po drugie – jestem Allen, a nie żaden Moyashi, Ba-Kanda! – warknął, próbując wysupłać głowę z mojego uścisku. Chwyciłem więc mocniej, aż syknął z bólu. I dobrze, zasłużył sobie. – A to, że zwracasz ludziom uwagę, ciskając w nich książkami, to nie moja wina, że lądują gdzie popadnie. Tu akurat to TY jesteś winowajcą. – dodał, a jego usta wykrzywiły się w triumfalnym uśmieszku. Ten... bachor… szarpnąłem jego głową do tyłu, przy okazji puszczając jego włosy. Chwyciłem torbę i bez jakiegokolwiek słowa opuściłem stołówkę. Gdy tylko drzwi się za mną zatrzasnęły, przypomniało mi się, że nie wziąłem książki. Zakląłem szpetnie i ruszyłem przed siebie. O nie, nie wrócę się tam. Gdybym to zrobił, ten cały Allen skończyłby z rozbitą głową.


ALLEN

Jakkolwiek zdziwiła mnie dzisiejsza akcja na stołówce, nie zamierzałem wychodzić na „tego złego" i oddać Kandzie książkę oblaną moim przesolonym rosołem. Jakkolwiek Kanda mnie irytował, złościł i pocią…- skreślić ostatnie - to nie miałem zamiaru zachowywać się jak ten ostatni drań i zapomnieć o całej sprawie. Tak więc postanowiłem zachować się jak naiwny dzieciak i odkupić rosołowe ,,Jak wytrzymać z ludźmi i nie zwariować". Tak. Zdaje się, że tytuł książki idealnie opisywał charakter nowo poznanego przewodniczącego. Wielki Kanda Yuu na tronie i banda idiotów wokół. Rozkazywanie im i miotanie nimi musiało być naprawdę męczące. Wiecie, że najwięcej takich przypadków trafia do psychiatryka? I tego właśnie bał się Kanda Yuu! Uśmiechnąłem się pod nosem i otworzyłem drzwi do księgarni. Przeszukałem całe pomieszczenie i nigdzie nie mogłem znaleźć tej cholernej książki. Byłem głodny i podirytowany. Wygląda na to, że dziś zamiast bigosu będzie przygoda pomiędzy „Partner dominujący - jak go zrozumieć" i „Rzucił we mnie książką - na pewno mnie kocha". No bez jaj! Kto wymyśla takie tytuły ?! I kto się godzi na wydanie takiego badziewia?! Złapałem się lady i spojrzałem na kobietę mordującym wzrokiem. Naprawdę chce zdążyć na bigos. Teraz to jej wygarnę! Widzi, że się plątam po sklepie i nie zaoferuje pomocy, co?! Tak jej wygarnę, że zrezygnuje z pracy!

- Dzień dobry, szanownej pani! – obdarzyłem ją szerokim uśmiechem - czy może byłaby pani taka miła i mi pomogła?

- Czego? – zapytała z ponurym wyrazem twarzy.

Cholera! Siostra Kandy, czy co? Spojrzałem na jej nazwisko : Shintujishakanjinara. O ja pierdziu! To ja się jej nie dziwie, że taka ponura. Pewnie trudno wytrzymać w takim miejscu i to z takim nazwiskiem… Współczuję. No, ale może kiedyś autor ,,Jak wytrzymać z ludźmi i nie zwariować" wyda książkę ,,Jak wytrzymać w kupie bzdurnych książek z nazwiskiem Shintujishakanjinara i nie zwariować?". Jestem pewny, że coś takiego niedługo wyjdzie. To tylko kwestia czasu.

- No czego?

- Szukam książki ,,Jak wytrzymać z ludźmi i nie zwariować".

- To niech pan szuka...

- Mogłaby mi pani pomóc ją znaleźć?

- Mogłabym.

Cisza. Kobieta nie rusza się z miejsca, przygląda mi się z ponurym wyrazem twarzy.

- A więc? – zapytałem entuzjastycznie.

- A więc co?

- Czy pomoże mi pani?

Na jej twarzy wstąpił grymas, jakby od tygodnia nie jadła bigosu. Jednak ruszyła się i podała mi książkę.

- To będzie 80 złoty.

Że ile ? Kurde. Teraz to naprawdę mam ochotę zabić tego idiotę! Przez tydzień będę musiał żyć w celibacie! Bez lodów! Westchnąłem i podałem kobiecie banknot. Nagle spojrzała na mnie i lekko uśmiechnęła się.

- Wie pan... Mógłby mi pan tę książkę podarować? Przydałaby się.

- Mógłbym. - powiedziałem naśladując jej wcześniejszą wypowiedź i uśmiechając się, czmychnąłem ze sklepu.


KANDA

Przemierzałem szkolne korytarze, klnąc pod nosem i nerwowo spoglądając na wyświetlacz telefonu. Mamy cztery minuty po siedemnastej… Tsk, nieźle. Jestem mocno spóźniony, a nadal nie wypełniłem swoich wszystkich obowiązków. Po kiego chuja pchałem się do samorządu uczniowskiego? Nie… To nie był mój problem. Problemem był ten zdrowo pokręcony starzec Tiedoll, którego za cholerę nie mogłem znaleźć! Szukałem cały dzień! No… prawie. Jedną przerwę sobie odpuściłem i poszedłem poobserwować plebs na stołówce. Jednakże pobyt tam wyprowadził mnie z równowagi bardziej, niż błądzenie po korytarzach ze stertą dokumentów. A niech diabli porwą tego Walkera. Nie dość, że mnie wkurwił na całego, to jeszcze przez niego straciłem cenną rzecz. A mianowicie książkę, która jest warta krocie! Całe moje dzienne kieszonkowe na nią poszło! I teraz co? Nie mam książki, a po drugą nie pójdę… Przynajmniej nie dziś. Nie mam na to czasu. Nie mam także czasu na bezsensowne krążenie i szukanie profesora! Cisnąłem papierami o podłogę, przez co schludnie ułożony stos rozsypał się po całej podłodze. Jednak tak tego nie wypada zostawić… Wyjąłem jakąś luźną kartkę z zeszytu i starannie napisałem na niej „Dla profesora Tiedolla". A nóż, widelec bałagan ten znajdzie jakaś sprzątaczka i przekaże mu te kartki? Oby. Bo jak nie to nie dość, że się wkurwię, to jeszcze będę miał kłopoty. Tsk. Pożyjemy, zobaczymy co z tego wyniknie. Zadowolony z tego, jak rozwiązałem męczący mnie od rana problem, ruszyłem do domu, gdzie czeka na mnie obiad i przesunięta lekcja manipulacji ludźmi.