- Ugh… Nienawidzę takich akcji… - westchnął poirytowany Rick, wisząc kilka metrów nad ziemią na spadochronie, który postanowił zahaczyć o drzewo.
Spojrzał ponownie na linki wystające z plecaka. Wyglądały na wytrzymałe. Skupił się, po czym rozhuśtał się i samymi palcami jednej ręki chwycił pierwszą lepszą gałąź. Akurat złapał taką grubszą, która mogłaby go spokojnie utrzymać. Poprawiwszy chwyt, chwycił się obiema rękami, a potem szybko podciągnął. Usiadł nieco wygodniej i zaczął ściągać spadochron z pleców.
- "No chodź, Rick", mówiłaś. "Dasz sobie radę", mówiłaś. "Zawsze to trochę kasy do kieszeni", mówiłaś. - brązowy jeż przedrzeźniał swoją siostrę. - Trochę kasy. Jasne. Kosztem narażenia się Kanidom oraz zapewne utraty życia. Dlaczego nie zostałem zwykłym strażnikiem? Siedziałbym w mieście przez większość dnia i nie musiał!... Siłować się!... Z głupim drzewem!
W końcu zerwał z siebie ten spadochron, ale jednocześnie mocno zachwiał i ostatecznie wygrała grawitacja. Rick w lini prostej zleciał z tych kilku metrów na trawę. Dobrze, że było tu kompletnie pusto, bo już miałby na głowie korpus egzekucyjny. Czy raczej - przed głową.
Stanął na równe nogi. Otrzepawszy się, sprawdził czy jego sprzęt jest na miejscu. Choć miał zaledwie pistolet, lornetkę i radio pod płaszczem, nie potrzebował nic więcej. I wolałby zastać je wciąż na swoim miejscu, bo nie miał nic innego, a nie widziało mu się kraść od Kanidów. Odetchnął z ulgą, czując je przy sobie. Naprawdę nie chciał, żeby mu gdzieś wypadły, a w szczególności radio, które było jego jedyną formą komunikacji z kimkolwiek, który ogarna wspólny.
- Siostra? Tu Rick. Jestem na miejcu. Tak mi się wydaje. - powiedział do radia,patrząc dookoła. Wyspa, na której wylądował, nie należała do największych. Było na niej raptem jedno duże drzewo oraz ławka pod nim. Przed lawką wisiał solidny most linowy ze stali i kratowanych belek, który prowadził przez bezkresną przepaść na znacznie większą wyspę.
- Super. - odezwała się dziewczyna po drugiej stronie. Miała łagodny lekko energiczny głos. - A w ogóle cały jesteś? Twoje "lądowanie" jakoś nie wyglądało na udane.
"A ta gdzie zawisła, że mnie widzi?" - zapytał sam siebie Rick i spojrzał w nocne niebo przez lornetkę.
W chmurach ujrzał mały statek powietrzny, a kiedy przybliżył widok na jedno z okien niedaleko grodzi, zobaczył brązową jeżycę. Machała mu z uśmiechem, świadoma, że jej brat ją widzi. Lub wierzyła, że w ten sposób stanie się dla niego nieco bardziej widoczna.
- Przypomnij mi: dlaczego nie mogłem po prostu podlecieć ścigaczem?
- Bo tak by cię ktoś nagle zobaczył i podniósł alarm. Wiesz, ciebie samego trudniej zauważyć w nocy niż cały ścigacz, w dodatku nie będący w ich bazie danych.
- Mimo wszystko, wolałbym zaryzykować.
- Za późno, bro. - zachichotała jeżyca.
- Ugh… A mogłabyś mnie jakoś poprowadzić, bym nie musiał wracać do ciebie w kawałkach?
- Postaram się nie doprowadzić do twojej śmierci.
- A do trwałych obrażeń fizycznych?
- To też.
- Słowo?
- Słowo.
Rzesza Kanidzka to jeden z najstarszych tworów politycznych w Infiterrańskich Przestworzach. Powstała chyba jeszcze w czasach, kiedy wszyscy żyli we względnym pokoju ze sobą, a niebem wstrząsały tylko niewielkie walki, głównie na niższych powłokach. Nazywała się wtedy po prostu Kanidą i obejmowała niewielki, górzysty kontynent.
Kanidzi z reguły znani są na Infiterrze jako naród impulsywnych wojowników i mistrzów wojny, ale ostatnie sześćdziesiąt lat było dla nich prawdziwym złotym okresem. W tak krótkim czasie zdołali podporządkować sobie dużą część północy Pierwszej Powłoki. Potem ich wojska zaczęły pojawiać się na znacznie większych wyspach i kontynentach Drugiej Powłoki.
Prawdopodobnie ta cała ekspansja nie miałaby miejsca, gdyby nie wilk zwany Majorem. Ten ogarnięty żądzą władzy nad światem potwór ponoć dokonał zamachu stanu i od tego momentu uzurpuje sobie tron na stołecznej wyspie Kanidy - Fenrisie - i prowadzi swoje bezlitosne, orwellowskie rządy, wciskając do gardeł obywateli propagandę o wyższości ras psowatych nad wszystkie inne. A tych, którzy nie zgadzają się z ideologią Canis Alpha, likwiduje i zaciera wszelkie ślady ich istnienia.
Rick i Gina zostali wynajęci przez pewną grupę walczącą z Rzeszą. Określali siebie mianem ostatnich prawdziwych Kanidów, a ich przywódca - mianem ostatniego potomka prawdziwej rodziny królewskiej. Bliźniaki miały zasabotować pewną strefę wydobywczą na jednej z większych wysp na Drugiej Powłoce. Kanidzi szukali tam ponoć jakichś rzadkich kryształów czy innych artefaktów.
O ile Gina z chęcią zaproponowała im pomoc swoją i brata, ten miał co do tego spore wątpliwości - co do wtrącania się w wojny polityczne państwa, które spokojnie mogłoby zmieść pół świata za pomocą jednego rozkazu. Przekonany do działania został nie tyle przez zapłatę, co przez fakt, że jeśli czegoś nie zrobią, Kanidzi rozlezą się wzdłuż i wszerz po wszystkich Powłokach na świecie. O ile jest to w ogóle możliwe…
- Uwaga, strażnik! - ostrzegła Ricka siostra. Jeż w jednej chwili ukrył się za murem, a do jego uszu dotarły ciężkie kroki kanidzkiego żołnierza. Ten stanął tuż obok niego, nieświadomy obecności ukrytego w cieniu chłopaka. Żołnierz miał na sobie czarno-szary mundur z opancerzeniem z czarnego metalu w postaci napierśnika, nagolenników, naramienników oraz hełmu. Widoczne miał przez to wszystko tylko oczy, uszy i ogon.
- CT-2399, du är behövs nära utgrävningszonen. - odezwało się nagle radio Kanida.
- Jag är påväg. - odpowiedział zniekształconym przez maskę głosem, po czym ruszył z powrotem wgłąb ich terenu.
Rick odetchnął z nieukrywaną ulgą. Co jak co, ale spotkanie z uzbrojonym po zęby kanidzkim wojskowym nigdy nie należało do przyjemnych. A on nie miał zamiaru mieć pierwszego razu. Ani teraz, ani nigdy w przyszłości. Wychylił się zza rogu, by spojrzeć jeszcze raz na odwróconego plecami żołnierza.
- Blisko było. - odezwała się cicho przez radio Gina.
- No nie gadaj… - odpowiedział równie cicho chłopak, zaczynając przemieszczać się za Kanidem.
Trwało to kilka minut. W końcu chłopak dotarł do zabudowań. Były nimi wieże strażnicze, ogrodzenia z pól siłowych oraz kilka baraków i mniejszych budynków - wszystko zbudowane z charakterystycznego czarnego metalu. Pośrodku tego wszystkiego znajdowało się coś, co na pierwszy rzut oka przypominało wykopaliska. Wielki dół, oświetlony reflektorami z wież, a wewnątrz niego grupa ciężko pracujących, wręcz zaharowujących się na śmierć więźniów w szarych kombinezonach. Sądząc po różnych dziwnych wzorach dookoła, musieli wydobywać na zewnątrz jakiś relikt zamierzchłej przeszłości. W dodatku całkiem spory.
Wzdłuż i wszerz okolicy chodzili jednolicie ubrani żołnierze. Jedni patrolowali, drudzy strzegli baraków, jeszcze inni - więźniów… Słowem: albo nikt tutaj nie znał słowa odpoczynek, albo musieli mieć w tych mundurach jakieś kroplówki z kofeiną, żeby nie zasnąć. Albo jedno i drugie.
Rick musiał się tam jakoś wkraść i podłożyć ładunki wybuchowe albo coś w ten deseń. A to na pewno mieli. Choćby granaty. Zauważywszy nadchodzącego żołnierza, szybko ukrył się przed jego wzrokiem. Zniknął w jakimś rowie przy drodze. Na szczęście nie było tam żadnych ciał.
- Finns det något kommer att hända denna natt? - zapytał sam siebie. - Ugh… Vir kommer mer sannolikt gräva genom hela ön snarare än hitta något...
Rick nie rozumiał ani słowa, ale był pewien, że ten przedstawiciel wilczego narodu umiera z nudów. W jednej chwili wpadł mu do głowy pewien pomysł: a gdyby tak uwolnić go z nudy? Przeczekał, aż Kanid odwróci się plecami do jego pozycji, a potem wyskoczył i zdzielił go pistoletem w potylicę. Mocno. Hełm wydał z siebie metaliczny odgłos, a jego właściciel jęknął i padł na ziemię.
