Komentarz autorki: Komu, komu klasyczne Dopisz-Sobie-Te-Trzy-Lata?
Niedawno uświadomiłam sobie, że zaczęłam pisać ten fik prawie 10(!) lat temu. Oczywiście po dziesiątkach przeróbek praktycznie nic nie zostało z pierwszego draftu, ale czas najwyższy w końcu pozbyć się tego balastu.
Rozdział Pierwszy: Propozycja nie do odrzucenia
Gdyby nie ciążąca nad światem perspektywa zagłady, Bulma mogłaby uznać ten dzień za całkiem udany.
Wszyscy jej przyjaciele byli żywi i w jednym kawałku, największe zło we wszechświecie zostało definitywnie pokonane i dosłownie obrócone w popiół, a na dodatek dowiedziała się, że podróże w czasie są możliwe. Czy można było chcieć czegoś więcej?
„Oczywiście, że tak!" było jedyną akceptowalną odpowiedzią Bulmy Briefs na to pytanie. Dopełnieniem tego dnia byłoby jeszcze dobranie się do technologii ze statku Koldów, ale patrząc na zwęglone kawałki pozaziemskiego tworzywa porozrzucane po pustkowiu, nie miała co na to liczyć, skoro tajemniczy nastolatek z przyszłości uznał, że statek Friezy powinien podzielić jego los.
Jedyne co mogła zrobić, to zmusić chłopaków do wyciągnięcia z krateru kapsuły którą wrócił Goku. Grzechem byłoby pozwolić, żeby się zmarnowała.
Stała więc na krawędzi głębokiego dołu na dnie którego leżała świeżutka pozaziemska technologia, patrząc jak Krillin i Yamcha niezgrabnie przybierają się do podniesienia dosłownie wbitej w ziemię białej kuli.
- Hej, panowie! – krzyknęła, zniecierpliwiona ich guzdraniem się. – Pośpieszcie się z tym! Nie mam zamiaru spędzić tu całego dnia!
Nie mogła się już doczekać sprawdzenia jak bardzo różniła się ta kapsuła od kapsuły którą przybył jako dziecko Goku. Tamta miała około trzydziestu lat, a ta tutaj, jeśli rzeczywiście należała do któregoś z członków oddziału Ginyu, musiała być nowoczesnym i ekskluzywnym modelem dla elitarnej jednostki. Jej zespół padnie z wrażenia kiedy zjawi się z nią w laboratorium!
...
Ze spoczywającą w kieszonce kamizelki kapsułce wypełnionej najświeższymi dokonaniami kosmicznej techniki i przypieczętowanym obietnicą częstego odwiedzania się przez te następne trzy lata pożegnaniu z Krillinem, Bulma entuzjastycznie wystukiwała rytm płynącej z radia muzyki na sterze swojego jeta. I choć oczy miała wlepione w horyzont przed sobą, jej umysł nie rejestrował niczego z widoku który rozciągał, zbyt zaprzątnięty tym czego się dziś dowiedziała.
Choć jej zamiłowanie do fizyki objawiało się w stosowaniu nauki w namacalnej postaci silników i pojazdów, to jej wiedza w zakresie fizyki teoretycznej wystarczała, by wiedziała, że z naukowego punktu widzenia podróże w czasie, szczególnie te w przeszłość, nie są możliwe. Do przodu – może, jeśli wziąć pod uwagę dylatację czasu i przyjąć, że osiągnięto wystarczającą ilość energii potrzebnej do takiej podróży… Ale w tył? To łamało ogólną teorię względności! Kto mógł tego dokonać?
Chłopak mówił, że przeniósł się w czasie dwadzieścia lat - czyżby technologia aż tak poszła do przodu? Bulma gotowa była oddać stopę… Nie, całą nogę! żeby móc poznać geniusza, który stał za opracowaniem podróży w czasie. To niesprawiedliwe, że będzie musiała czekać aż trzy lata żeby dorwać tego chłopaka z przyszłości i wypytać go o wszystko. Oczywiście już po tym jak pokonają androidy. I jeśli chłopak w ogóle się zjawi – jeśli jego pojawienie się rzeczywiście sprawiło, że pokonają te androidy, to stworzyłoby to paradoks czasowy. Jeśli już go nie stworzyło. Co w efekcie mogłoby sprawić, że przyszłość z której przybył ich tajemniczy nieznajomy w ogóle by się nie wydarzyła…
- A co jeśli ten chłopak już zmienił przyszłość?
Siedzący w fotelu obok Yamcha drgnął, wyrwany z zamyślenia. Odwracając się do niego, Bulma zdała sobie sprawę, że odkąd wsiedli do jeta, nie odezwał się ani słowem.
- Co powiedziałaś?
- Pytałam o to, co jeśli ten chłopak swoim przybyciem w nasz czas już zmienił przyszłość? I swoją przeszłość?
- To chyba dobrze? – Yamcha wzruszył ramionami. – Jeśli nam uda się pokonać androidy, to w jego czasie chyba też przestaną istnieć, prawda?
- Nie byłabym tego taka pewna.
Nie miała pojęcia jakie efekty mogła dać jego podróż, ale miała nadzieję, że ten geniusz który wysłał go w przeszłość, przewidział wszystkie jej skutki. Byłoby jej przykro, gdyby w wyniku małego niedopatrzenia ich nowy znajomy przestał istnieć. Wydawał się być sympatyczny i inteligentny. I bardzo przystojny…
I bardzo młody, zganiła się w myślach.
- A ty nad czym tak dumasz? – zagaiła Yamchę, próbując przywołać się do porządku.
- Czemu pytasz?
- Całą drogę nic nie mówiłeś.
- Bo nie mogę przestać myśleć o tym co powiedział Goku. – odparł z roztargnieniem.
- Ja też nie mogę uwierzyć, że został tyle czasu na tamtej planecie zamiast wracać od razu do domu! Ale muszę mu przyznać, ta teleportacja wydaje się być tego warta…
- Nie to miałem na myśli.
- A co?
- To o dziecku.
- Hmm?
- Tak sobie pomyślałem... – zaczął ostrożnie. – Po tym wszystkim co dziś usłyszeliśmy... I tym co nas czeka... Może rzeczywiście powinniśmy pomyśleć o założeniu rodziny?
- Żartujesz sobie? – Bulma popatrzyła na niego z niedowierzaniem. - Właśnie dowiedzieliśmy się, że za trzy lata świat jakim go znamy może zniknąć, a twoją pierwszą myślą jest zrobienie sobie dziecka?
- Nie, oczywiście że nie! – uniósł ręce w obronnym geście. - Ale to dało mi do myślenia. Oboje mamy już po trzydzieści lat i...
- Hej! – przerwała mu, oburzona. - Ja trzydzieści lat kończę dopiero za trzy miesiące!
- Tak, tak, wiem! – zreflektował się szybko. - Ale nie robimy się coraz młodsi. I jeśli teraz zdecydowalibyśmy się na dziecko, to będziemy je mieli już po trzydziestce.
- A co w tym niby złego? Kto powiedział, że pierwsze dziecko trzeba mieć przed trzydziestką?
- Nikt, tylko… Wiesz, że nie to miałem na myśli. Po prostu… - zająknął się, jakby szukając odpowiednich słów. - Może nie zawsze warto z tym czekać. Weźmy na przykład Goku, właśnie. Założenie rodziny dobrze mu zrobiło.
- Goku to żaden wyznacznik. – burknęła, skupiając wzrok na pustej przestrzeni przed jetem. - To, że on zafundował sobie dziecko będąc jeszcze samemu dzieciakiem nie oznacza, że inni też tak powinni robić. W szczególności teraz, kiedy grozi nam wszystkim zagłada.
- Bulma, ja wiem, że to może wydawać się lekkomyślne, ale pomyśl - nie wiemy co będzie dalej. I czy w ogóle będziemy potem mieli czas żeby myśleć o rodzinie. Teraz jest idealny moment, żeby…
- Yamcha, nie. – przerwała mu stanowczo. - Nie będziemy teraz podejmować żadnych zmieniających życie decyzji tylko dlatego, że jest szansa, że czeka nas robo-apokalipsa.
- Dlaczego nawet nie chcesz tego przemyśleć? – zapytał z pretensją w głosie.
- Przemyśleć czego? Że twoją reakcją na grożącą Ziemi zagładę jest strzelenie sobie dzieciaka?
Yamcha naburmuszył się, ale nic nie odpowiedział.
- Skupmy najpierw się na tym, żeby to nasze abstrakcyjne potomstwo miało gdzie żyć, dobrze? – zaczęła łagodniejszym tonem. – A jak już sobie poradzimy z androidami, zastanowimy się co dalej.
- Chcesz żebyśmy niczego nie zmieniali przez następne trzy lata?
- Jakoś do tej pory nie przeszkadzało ci, że nasz związek stoi w miejscu.
Od kiedy Yamcha powrócił do świata żywych, obydwoje starali się, żeby nie zmarnować kolejnej szansy jaką dostał ich związek. I starali się było najadekwatniejszym określeniem tego, jak naprawdę to wyglądało. Na początku rzeczywiście było lepiej – cieszyła się każdą spędzoną z nim chwilą i przymykała oczy na rzeczy, które normalnie były by powodem do kłótni. Z czasem jednak jej cierpliwość się wyczerpywała i bycie wyrozumiałą, bezwarunkowo kochającą dziewczyną stawało się co raz trudniejsze. W dodatku była nieco zawiedzona tym, że śmierć nie zmieniła Yamchy. Oczywiście, poczuła ulgę, gdy wrócił do niej taki jak dawniej, ale jakaś część niej miała nadzieję, że czas spędzony w zaświatach nada mu jakiejś… powagi. Że będzie ubogacony wewnętrznie i bardziej dojrzały. Tymczasem był taki jak zawsze – wyluzowany, rozkojarzony i często irytująco krótkowzroczny. Ale w takim nim się zakochała, więc powinna się cieszyć, że taki pozostał, prawda?
- Za dużo się dziś wydarzyło żebyśmy jeszcze i tym się zajmowali. I tak już kręci mi się w głowie od tego co usłyszeliśmy od tego chłopaka z przyszłości. Zostawmy ten temat na później, dobrze?
Yamcha pokiwał głową bez przekonania.
- A jeśli tak bardzo zależy ci na zmianach w naszym życiu – powiedziała żartobliwym tonem, próbując trochę rozluźnić atmosferę. - To może zacznijmy od mniejszych rzeczy, co? – pogłaskała go po kolanie. - Na przykład od kupna nowej lodówki.
Popatrzył na nią zbity z tropu.
- A po ci nowa lodówka?
- Ta którą mamy w domu może się okazać za mała na nasze potrzeby.
- Przecież powiedziałaś, że wstrzymujemy się z powiększaniem rodziny.
- I nadal to podtrzymuję.
- Więc po co?
- Będzie nam potrzebna większa jeśli Vegeta zdecyduje się u nas zostać.
Yamcha zamrugał, jakby nie zrozumiał jej słów.
- Wiesz jaki apetyt ma Goku. Z Vegetą jest tak samo. Kiedy poprzednio u nas był, potrafił w ciągu jednego dnia wymieść całe jedzenie jakie mieliśmy w domu. Więc jeśli teraz chcę, żeby cokolwiek zostawało dla nas, to...
- Zaraz, Bulma, o czym ty mówisz?
- Chcę zaproponować Vegecie żeby zatrzymał się u nas na te trzy lata.
Na twarzy Yamchy odmalował się wyraz bezbrzeżnej grozy.
- Chyba nie mówisz poważnie?!
- Niby dlaczego? Jasne, jest duża szansa, że się nie zgodzi. – zamyśliła się. - Przez te cztery miesiące po powrocie z Namek nie mógł się doczekać aż wydostanie się z Ziemi, ale…
- Ale i tak zamierzasz mu to zaproponować?
- Przecież słyszałeś co ten chłopak powiedział Goku. Każda pomoc się nam przyda. A Vegeta zdaje się być pierwszy w kolejce żeby zmierzyć się z tymi androidami.
Yamcha zawiercił się niespokojnie na siedzeniu.
- Bulma, rozumiem, że chcesz pomóc, ale to nie znaczy, że musisz go przygarniać pod swój dach!
- A co innego proponujesz mi zrobić? Zacząć chodzić z tobą na siłownię?
- Nie, ale…
- Więc co, mam przez te trzy lata siedzieć bezczynie na tyłku?
- Na pewno są jakieś inne sposoby…
- Jakie?
- Nie wiem! – wybuchnął zniecierpliwiony. - Ale już dość mu pomogłaś po Namek.
- I mogę zrobić więcej! Nie dla niego, dla nas! Potrzebujemy go, Yamcha. Poza tym, to mój dom i nie wydaje mi się żebyś do ciebie należało decydowanie kogo w nim będę gościć.
Nic nie odpowiedział, najwyraźniej nie mogąc kłócić się z tą logiką. Minęła dłuższa chwila zanim znowu się odezwał.
- A jeśli on się nie zgodzi?
Bulma prychnęła.
- A jakie ma inne wyjście? Nie ma gdzie się podziać i nie ma pieniędzy, a trzy lata to trochę zbyt długo by pomieszkiwać na statku kosmicznym. Zamieszkanie u nas to dla niego najrozsądniejsze rozwiązanie.
- Przez ostatnie pół roku jakoś sobie dawał radę sam.
- Bo miał do użytku przygotowany przez nas wcześniej statek. Więc to nie tak, że sam sobie poradził.
Bulma poczuła ulgę, widząc majaczący na horyzoncie zarys miasta. Miała już dość tej dyskusji i nie mogła się doczekać aż wylądują.
- Yamcha, już postanowiłam. – powiedziała, zanim Yamcha zdążył znowu zaprotestować. - Jeśli masz problem z przebywaniem z Vegetą pod jednym dachem, możesz spakować rzeczy i wrócić do swojego mieszkania. Nie zatrzymuję cię.
Yamcha odchrząknął.
- Bulma, doskonale wiesz, że tu nie chodzi o mnie. Ja tylko próbuję cię chronić!
- Dzięki, ale potrafię sama o siebie zadbać. Gdybyś zapomniał, spędziłam sama ponad dwa miesiące w kosmosie pełnym szumowin. I to dla ciebie!
- Nie byłaś sama, miałaś do obrony Krilina i Gohana!
- Tak, szczególnie kiedy zostawili mnie w opuszczonej jaskini, a sami polecieli za przygodą! – zaśmiała się gorzko. - Poradziłam sobie na opuszczonej planecie, to tym bardziej poradzę sobie we własnym domu.
- Wierzę ci, ale nie możesz mieć do mnie pretensji, że się martwię. Nie ufam Vegecie.
- Myślisz, że nie dam sobie z nim rady? Mieszkał z nami sto trzydzieści dni i mogę śmiało powiedzieć, że tylko dzięki mnie uniknęliśmy tu rozlewu krwi.
- Mówiłaś, że mieszkał wtedy z wami też Piccolo.
- I na nic się nie przydał.
Yamcha westchnął, zrezygnowany. Dotarli już do miasta, więc Bulma obniżyła pułap i odbiła w lewo. Teren Korporacji znajdował się po drugiej stronie miasta i jeśli nie chciała manewrować między wieżowcami w centrum, musieli nadłożyć trochę drogi.
- No dobrze, poradzisz sobie z nim. – zgodził się w końcu. - Ale i tak uważam, że to zły pomysł.
- To co twoim zdaniem powinnam z nim zrobić? Może oddać go Sonom? Już to widzę: „Proszę Chi-Chi, masz już dwóch Saiyan, oto trzeci do kompletu. Tak, to ten facet, który próbował zabić twojego męża i syna, ale na pewno się dogadacie".
- Nie, ale to nie oznacza, że to my mamy się nim zająć.
- Nie my, tylko ja. I moi rodzice. – poprawiła go. – I jeśli nie ja, to kto? Po tym co zrobił na Namek, tam skąd przyszedł raczej nikt go nie przyjmie z otwartymi ramionami.
- Skoro ten cały Frieza nie żyje, to może właśnie Vegeta może tam teraz wrócić?
- I co, zająć jego miejsce? O nie, jeśli mogę zapobiec nowej tyranii we Wszechświecie płacąc wyższe rachunki za jedzenie, to mogę się poświęcić.
Yamcha zamilkł, pokonany. Szczęśliwa, że już skończyli ten temat, podeszła do lądowania kiedy nagle się odezwał.
- Wprowadź się do mnie.
Zaskoczona, szarpnęła sterem i jetem niebezpiecznie zabujało. Zaklęła i wypoziomowała ster, osadzając jeta na ziemi, choć nawet w połowie nie tak gładko jakby tego chciała. Dopiero gdy wyłączyła silnik, zwróciła się do Yamchy.
- Chcesz żebym z tobą zamieszkała?
- Tak. Przynajmniej na te trzy lata. Albo chociaż na jakiś czas. – dodał, widząc jej niezadowoloną minę.
- Chyba sobie żartujesz? Po co?
- Dla twojego dobra. To, że Vegeta zostanie w waszym domu nie oznacza, że ty też musisz tam mieszkać.
- Yamcha, twoje mieszkanie jest po drugiej stronie miasta! Miałabym codziennie marnować ponad godzinę żeby dojeżdżać do pracy?
- Byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś nie musiała mieszkać z nim pod jednym dachem.
- Lepiej dla mnie czy dla ciebie?
- Bulma, przecież wiesz co mam przez to na myśli. Nie jesteś bezpieczna mieszkając z nim.
- Skoro jest taki niebezpieczny, to może zaproponujesz przeprowadzkę i moim rodzicom? O nich się nie martwisz?
- Oni nie są tacy… - zawahał się przez chwilę, szukając słowa które jej nie urazi - …Nieostrożni jak ty.
Parsknęła śmiechem.
- To szkoda, że nie słyszałeś jakie rzeczy mówiła do niego mama. Aż dziw, że wciąż nie zmiótł jej z powierzchni Ziemi.
- O tym właśnie mówię.
- Daj spokój.
- Bulma, proszę cię…
- Już postanowiłam. Vegeta tu zostaje i kropka. Koniec tematu.
Otworzyła drzwi, i nie czekając na niego, wyszła z jeta. Yamcha szybko podążył za nią.
- A jak tak bardzo się o mnie martwisz, to sam też zamieszkaj u nas na stałe. – rzuciła gdy zrównał z nią krok. - Szybko się przekonasz, że daję sobie z nim radę.
Zatrzymała się, wzięła go za rękę i z krzepiącym uśmiechem ścisnęła jego dłoń.
- Zaufaj mi, ok? Wszystko będzie dobrze.
- Chciałbym podzielać twój optymizm. – odparł markotnie.
- Zobaczysz, jeszcze będziemy się z tego śmiać.
Gdy tylko przekroczyli próg domu, a powitał ich pogodny głos jej ojca, siedzącego w fotelu i głaszczącego rozciągniętego na kolanach Scratcha.
- Jesteście wreszcie! Martwiliśmy się z mamą, że nie wrócicie na kolację. – delikatnie popchnął kota, który z ociąganiem zeskoczył na ziemię. – Czy coś się stało? Mama mówiła, że wszyscy opuściliście dom w takim pośpiechu, że nawet się z nią nie pożegnaliście.
Bulma rzuciła się na stojącą naprzeciw kanapę.
- Polecieliśmy przywitać międzygalaktycznego tyrana. To była krótka wizyta. I spotkaliśmy bardzo milutkiego nastolatka z przyszłości, który powiedział nam, że za trzy lata wszyscy zginiemy jeśli nie weźmiemy się do roboty.
Zanim jej ojciec zdążył zapytać co to znaczy, do salonu weszła jej matka, wyraźnie podekscytowania.
- Wróciliście, jak dobrze! W sam raz, jedzenie zaraz będzie gotowe. – rozejrzała się po salonie. - Vegeta z wami nie przyleciał?
- Jeszcze nie wrócił?
- Jeszcze nie. Miałam nadzieję, że zje z nami kolację. Specjalnie naszykowałam dodatkowe porcje. Widziałaś jak on wychudł? Biedaczek, zupełnie się zaniedbał w tym kosmosie!
Bulma dostrzegła mieszaninę zaskoczenia i zawodu jaka odmalowała się na twarzy Yamchy. Jeśli miał jakiekolwiek nadzieje, że jej matka, przewodnicząca dwuosobowego Komitetu Obrońców Vegety, poprze jego plan pozbycia się ich gościa z domu, to w tym momencie zostały obrócone w popiół.
- A propos Vegety, czeka nas trochę pracy przy naprawie statku. – powiedział tata. - Nieźle go załatwił.
- Nic nie szkodzi. – Bulma machnęła ręką i uśmiechnęła się tajemniczo. - Mam coś co pomoże nam w odbudowie kapsuły. I przy budowie następnych.
- Naprawdę? - zaciekawiony, tata wstał z fotela. – Mam nadzieję, że Vegta niedługo się tu pojawi i opowie nam nieco jak sprawowała się ta kapsuła. Chętnie wysłucham co ma do powiedzenia.
- Ale to już wszystko po kolacji. – powiedziała mama i biorąc ojca za rękę, pociągnęła go w stronę kuchni. - Chodźcie jeść!
Biorąc przykład z mamy, Bulma chwyciła dłoń Yamchy. Nie wyglądał na zadowolonego - musiał dostrzec, że nie ma też co szukać wsparcia w drugim członku KOV-u.
Gdy podczas kolacji Yamcha streszczał rodzicom przebieg ich spotkania z Friezą i jego ojcem, Bulma z trudem musiała sama przed sobą przyznać, że wątpliwości Yamchy co do jej planu były uzasadnione. Czy była pewna że chce mieć Vegetę tutaj przez następne trzy lata? Nie. Spędził w ich domu nieco ponad cztery miesiące i już wtedy czasem żałowała swojej gościnności. Ale czy mogła pozwolić, żeby jej uprzedzenia pozbawiły Ziemię dodatkowego obrońcy? Też nie. Za trzy lata plułaby sobie w brodę, że pozwoliła na zagładę ludzkości tylko dlatego, że nikt nie nauczył Vegety mówić 'dziękuję'.
Słowo się rzekło. Nie mogła się teraz wycofać, nie po tym, jak takim przekonaniem usiłowała udowodnić Yamchy, że to dobry pomysł. Poza tym, jeżeli Krillin miał rację, może Vegeta tak jak Piccolo ostatecznie przyłączy się do ich paczki? Była na to mała szansa, ale kto wie co zmienią następne trzy lata?
Vegeta zaczął żałować powrotu na to niedorzeczne, zacofane i wypełnione słabymi stworzeniami zadupie jakim była Ziemia dosłownie w momencie opuszczenia kapsuły, ale przy całej swojej nienawiści do tej planety musiał przyznać, że naprawdę brakowało mu ich jedzenia.
Kiedy wrócił na teren korporacji, było już ciemno. Choć głód i zmęczenie dokuczały mu już od kilku ładnych godzin, nie mógł wrócić wcześniej, nie zanim się nie odreagował dzisiejszego dnia.
Musiał się na czymś wyżyć – nie tak jakby chciał; powrót Kakarota znacznie zawęził jego możliwości - ale udało mu się zmienić kilka wzgórz w równiny. Kiedy ochłonął, zdecydował, że już czas wrócić do domu Briefsów żeby porozmawiać z doktorem i zażądać posiłku. Doktor, jak i obiad, same go znalazły.
Zdawało się, że Briefs i jego żona czekali na niego – pamiętał ze swojego wcześniejszego pobytu w ich domu, że mieli w zwyczaju kłaść się wcześnie. Tym razem jednak oboje byli jeszcze na nogach kiedy wszedł do domu.
Zignorował zaproponowane przez Doktora miejsce na kanapie, na stojąco oszczędnie zadając i odpowiadając na pytania. Kiedy uznał, że już wszystko zostało ustalone, skierował swoje kroki do kuchni. Żałował potem, że odmówił gdy żona Briefsa zaproponowała, że podgrzeje dla niego jedzenie, ale nawet zimny makaron to była najlepszą rzecz jaką od miesięcy miał w ustach.
Mimo to, nie był w stanie delektować się jedzeniem - jadł szybko, zaciekle, przelewając w każdy kęs gotującą się w nim złość. Kiedy usiadł w ciszy, zajęty tylko jedzeniem, odkrył, że zrównanie z ziemią hektarów pustkowi nie wystarczyło by zeszło z niego całe ciśnienie. Ale jakże by mogło? Po tym czego się dziś dowiedział?
Nie mieściło mu się to w głowie: odzyskał swoje życie tylko po to, żeby parę lat później dać się zabić jakimś złomom? I co on tak właściwie wciąż robił na tej zapyziałej planecie trzy lata później? Jeśli dzieciak nie kłamał, oczywiście.
I sam ten dzieciak… Mówił, że ile miał lat? Siedemnaście? On w tym wieku nie odważyłby się odpyskować Friezie, a co dopiero stanąć z nim do walki. Nawet nie marzył wtedy o zostaniu Super Saiyaninem – dla niego to była tylko legenda, pobożne życzenia jego rasy, wierzącej, że ktoś kiedyś uwolni ich od tyranii Friezy. Ale z wiekiem, i z każdym kolejnym upokorzeniem, i z każdym kolejnym pomiarem siły, legenda stawała się dla niego co raz bardziej pociągająca i coraz bardziej osiągalna. Wciąż pozostawała jednak tylko legendą, co do której nie był przekonany aż do momentu kiedy zobaczył Kakarota, całego w mitycznej złotej aurze.
I gdy, przy całej swojej nienawiści do Kakarota, Vegeta oswoił się już z myślą, że to ten idiota dostąpił zaszczytu osiągnięcia poziomu Super Saiyanina, zjawił się ten gówniarz i zniszczył delikatną równowagę jaką Vegecie udało się osiągnąć przez te pół roku spędzone w kosmosie.
I tak, Kakarot pokonał Friezę, i choć za każdym razem gdy o tym sobie przypominał, Vegecie stawała żółć w gardle, Kakarot był Saiyaninem – przynajmniej z pochodzenia, bo Ziemia wypaczyła w nim to, czym powinien być prawdziwy Saiyanin - wciąż jego zwycięstwo nad Friezą oznaczało zwycięstwo ich rasy; pomszczenie tego, co Frieza im zgotował. Ale kiedy Vegeta zobaczył, jak ten obcy dzieciak szatkuje ciemiężyciela Saiyańskiej rasy nawet się przy tym nie męcząc się, dotknęło go to do żywego.
Nie mógł pojąć jak ktoś, kto nawet nie był Saiyaninem – bo dzieciak nie mógł nim być, nie wyglądając tak jak on wyglądał – mógł osiągnąć poziom Legendarnego… Nie, Vegeta odrzucał możliwość, że to, co prezentował dzieciak, było siłą Super Saiyanina. Mógł wyglądać jak Kakarot, poruszać się jak on i emanować tą samą energią, ale nie był Super Saiyaninem. Nie mógł być. Ostatnimi Saiyaniami we Wszechświecie był on i Kakarot, nikt więcej.
Odsunął od siebie pusty talerz i spojrzał na zastawiony stół, w większości już pustymi półmiskami – kobieta Briefsa nie żałowała mu jedzenia. To była jedna z niewielu rzeczy jaka sprawiała, że powrót tutaj miał sens. To i skonfrontowanie się z Kakarotem. Vegeta spędził miesiące w kosmosie na bezskutecznym poszukiwaniu Kakarota, licząc, że gdy go znajdzie, zrozumie co musi zrobić żeby stać się Super Saiyaninem. Przez cały ten czas prześladowała go myśl, że Legendarny może być tylko jeden, i dopóki Kakarot żyje, ta droga jest przed nim zamknięta. Skoro jednak temu dzieciakowi się udało, to oznaczało, że dla Vegety, wywodzącego się z długiej linii najczystszej Saiyańskiej krwi, wciąż wszystko jest możliwe. Chociaż tyle dobrego wyszło z pojawienia się tego gówniarza.
Przysunął do siebie półmisek ryżu i wrócił do jedzenia.
To była tylko kwestia czasu kiedy osiągnie należący mu się status Legendy. Nie było innej możliwości. Nie po to przetrwał Friezę żeby dać się zabić jakimś maszynom nim dopełni swojego przeznaczenia!
- Wiesz, nikt nie zabierze ci tego jedzenia, prawda?
Vegeta popatrzył znad swojego talerza i skrzywił się. Ze wszystkich rzeczy wiążących się z pobytem w domu Briefsów, akurat jej brakowało mu najmniej.
Skoncentrowany na jedzeniu, nie zauważył jak weszła. Córka Briefsa wślizgnęła się do kuchni prawie bezszelestnie; nie miała na sobie butów, tylko króciutkie skarpetki, który wytłumiły jej kroki. Poirytowany, Vegeta obiecał sobie, że w przyszłości będzie bardziej uważny – to, że Ziemianie nie stwarzali dla niego żadnego zagrożenia nie oznaczało, że mógł stracić czujność.
- Mama chyba miała rację mówiąc, że nie dawali ci tam jeść. Szuflujesz to żarcie jakbyś ostatni raz jadł jeszcze na Ziemi.
Jego duma – i napchane policzki – nie pozwoliły mu na skwitowanie tego odpowiedzią.
Dziewczyna przeszła przez kuchnię i stanęła przy oknie, opierając się o marmurowy parapet.
- Więc wróciłeś.
Gdy nic nie odpowiedział, ciągnęła niewzruszona:
- Przez chwilę się bałam, że postanowiłeś zrobić powtórkę swojego pierwszego przybycia na Ziemię i poleciałeś poszukać jakiegoś miasta do spustoszenia.
Przełknął i nie odwracając wzroku od talerza zapytał:
- Skąd wiesz, że tego nie zrobiłem?
- Oglądałam wiadomości i nie mówili nic o zniszczonych miastach i zabitych ludziach. Poza tym Goku wrócił, więc jesteśmy bezpieczni. – dodała nonszalanckim tonem.
Nie bacząc na mordercze spojrzenie, jakim ją obrzucił, odwróciła się i biorąc się pod boki, z niezadowoloną miną popatrzyła na stojący w ogrodzie statek kosmiczny.
- Przynajmniej jeden z was wrócił naszą kapsułą… Ładnie to tak kraść cudze statki kosmiczne?
- Nie ukradłem jej. Twój ojciec pozwolił mi ją wziąć. – burknął. – I ją zwróciłem.
- Tak, całą poobijaną. Gdzieś ty się podziewał?
Zbył jej pytanie. Nie był jej winny żadnych wyjaśnień.
- Co, poleciałeś odwiedzić rodzinne strony? – prychnęła. - Chciałeś zrobić sobie wakacje przez zmierzeniem się z Goku? A może postanowiłeś na niego nie czekać i sam go odnaleźć?
Popatrzył na nią spode łba, ostentacyjnie przeżuwając ryż. Już zapomniał, że w tym domu nie można było nawet zjeść w spokoju.
- Zaraz… Chciałeś go znaleźć? Naprawdę? – zaśmiała się z niedowierzaniem. - Na tym statku nie było zainstalowanych żadnych lokalizatorów. Nie wiem co sobie myślałeś? Że ot tak go znajdziesz?
- Nie potrzebuję waszych prymitywnych urządzeń żeby odnaleźć się w kosmosie. – odparował poirytowany. - Spędziłem całe swoje życie podróżując między galaktykami i…
- I jakoś ci się nie udało go znaleźć.
- To było lepsze niż tkwienie tutaj. – warknął.
- Och, bo tak bardzo bolało cię pasożytowanie na nas?
Miała czelność pytać czy bolało go spędzenie bezczynnie stu trzydziestu dni na tej bezsensownej planecie w oczekiwaniu na wskrzeszenie tej chodzącej obrazy saiyańskiej rasy? I tylko po to, by okazało się, że Ziemianie w swoim idiotyzmie nie sprawdzili nawet, czy naprawdę był martwy? I że zmarnował swój czas użerając się z nimi, zamiast poświęcić go na znalezienie Kakarota?
Bezczelna dziewucha, najpierw upokorzyła go strojem niegodnym wojownika, a teraz kpiła z jego położenia….Ale jeśli myślała, że swoimi drwinami uda jej się go sprowokować, żeby Kakarot przybył na jej ratunek i pomógł jej pozbyć się go raz na zawsze, to grubo się myliła.
Vegeta zacisnął zęby i skupił się na jedzeniu przed sobą. Nie da się jej tej satysfakcji.
- To co tam słychać we wszechświecie?
Przerwał jedzenie i spojrzał na nią, zbity z tropu jej beztroskim tonem. Mimowolnie wyprostował się na krześle gdy usiadła naprzeciw niego przy stole. Wsparła głowę na dłoniach i uśmiechnęła się.
- Muszą mieć tam niezły rozpierdziel po śmierci Friezy.
Vegeta zmierzył ją podejrzliwie wzrokiem.
- Na posterunkach Armii na które dotarłem nic się nie zmieniło.
- Jak to? Nie przejęli się tym, że ich szef nie żyje?
- Nie wiedzieli, że Frieza został pokonany.
- Serio? Nikt nic nie wiedział? Dziwne. Wydawało mi się, że przy tej całej technologii jaką dysponuje Armia Friezy, mają jakąś międzygalaktyczną sieć. Albo przynajmniej jakiś biuletyn. Chociaż z drugiej strony, to całkiem mądre posunięcie. Pewnie chcieli uniknąć paniki.
- Nie było czego ogłaszać, skoro Kakarot nie był wystarczająco kompetentny żeby go porządnie zabić.
- Hej, Goku chciał dobrze! I to nie tak, jakbyś ty mógł zrobić to lepiej.
Miał ochotę podejść do niej, chwycić ją za tą śliczną niebieską główkę i tłuc nią o ścianę tak długo, aż miałby pewność, że już nigdy więcej nie zrani jego uszu swoim jazgotem. Ale teraz było już na to za późno, nie kiedy Kakarot wrócił na Ziemię.
Naprawdę nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego nie zrobił tego przedtem.
- Z resztą, odezwał się mistrz podejmowania świetnych decyzji! – zasyczała. – Przez ciebie wszyscy zginiemy!
- O czym ty mówisz?
- O androidach! Gdybyś się nie odzywał, przyjęli by mój pomysł pozbycia się Gero. Ale przecież musiałeś udowodnić wszystkim, że jesteś gotowy do walki! I wszyscy musieli pójść za twoim przykładem! – wykrzyknęła, potrząsając energicznie niebieskim gniazdem, które miała na głowie. Jej i tak niedorzeczne włosy były teraz jeszcze bardziej absurdalne.
– Jeszcze dziś moglibyśmy zebrać Kule, znaleźć Gero i zapobiec zagładzie świata. Ale nieee, przecież chłopcy musza pokazać jacy to oni nie są silni i męscy...
- Nie mów o rzeczach, których nie rozumiesz.
- Oczywiście, że nie rozumiem jak możecie być takimi samolubnymi idiotami! Chcecie ryzykować życiem całej planety żeby się sprawdzić! Przyszłość ludzkości, moja przyszłość zależy od tego, czy wam się uda!
Podniosła się z krzesła i zaczęła nerwowo krążyć po kuchni.
- Jeśli okaże się, że nie dacie rady, ty zawsze możesz sobie spieprzyć gdzieś w kosmos, ja nie. Tutaj jest mój dom, rodzina i praca i za trzy lata mogę to wszystko stracić!
- Nie ucieknę z pola walki. – warknął.
- Teraz tak mówisz. Zobaczymy co będzie, jak androidy skopią wam tyłki. Mogę się założyć, że ci z alternatywnej rzeczywistości byli tak samo uparci jak wy. I to ich właśnie zabiło!
Przystanęła i odetchnęła głęboko. Wyjęła z szafki, szklankę, napełniła ją wodą i wróciła na swoje miejsce przy stole.
- Ale trudno. Skoro odebrałeś mi szansę zapobiegnięcia apokalipsie, pomożesz mi teraz w niej walczyć.
- Ach tak? – odezwał się z powątpiewaniem.
- Tak. – upiła łyk ze szklanki i zamyśliła się. - Mamy trzy lata na przygotowanie się i powinniśmy je maksymalnie wykorzystać. Nie mogę siedzieć z założonymi rękami, Nie przydam się wam w walce, oczywiście, ale chcę pomóc jak tylko mogę. A ty potrzebujesz mojej pomocy..
- Nie potrzebuję… - zaprotestował, ale weszła mu w słowo.
- …Mógłbyś dużo zyskać dzięki mojej pomocy. Lepiej? – uśmiechnęła się kwaśno. - Bo zamierzasz z nimi walczyć, tak? To nie były tylko przechwałki?
- Nie obrażaj mnie.
- Dobrze.
Upiła kolejny łyk ze szklanki, zostawiając tylko odrobinę na dnie. Odstawiła ją na stół, po czym po chwili znowu wzięła ją do ręki i zaczęła bawić się nią, rozbijając wodę o ścianki.
- Jeśli to co ten chłopak z przyszłości powiedział Goku jest prawdą, to ty z przeszłości... To jest przyszłości... – zamotała się. - Tamta wersja ciebie też zdecydowała się z nimi zmierzyć. I zginęła. Co jest całkiem zrozumiałe, jeśli nawet ten chłopak, przy całej swojej sile nie mógł sobie z nimi poradzić.
- Nie ma znaczenia jak jest silny. – rzucił z pogardą. - To tylko dzieciak.
- Może nie umiem wyczuwać siły jak wy, ale nawet ja poczułam kiedy się przemienił. To było niesamowite, kiedy to zrobił. I Goku też. Cała ta energia! Jakby coś zmieniło się w powietrzu…
- Czy ten wywód do czegoś prowadzi? – przerwał jej gwałtownie.
- Tak. – odchrząknęła i kontynuowała. – Przyszłam tu, bo mam dla ciebie propozycję.
- Więcej kolorowych ubrań?
- Jeszcze się o to złościsz? Niepotrzebnie, do twarzy ci w różowym.
Z zażenowaniem poczuł robi się czerwony na twarzy. Nim jednak zdążył wymyśleć jakąś kontrę, dziewczyna kontynuowała:
- Chciałam zaproponować ci, żebyś zatrzymał się u nas i tutaj przygotowywał się do walki a androidami. Korzystałeś z naszych wynalazków i wiesz, co mogę ci zaoferować. Reszcie chłopaków też, o ile w końcu zrozumieją, że nowoczesne technologie nie są czarną magią.
Odsunął od siebie kolejny pusty talerz i sięgnął po ostatni na stole pełny półmisek. Przynajmniej mógł dokończyć jedzenie kiedy się produkowała. Prawie zapomniał jak głośna i nieznośna była, jak jej głos stawał się wyższy i piskliwszy kiedy opowiadała o czymś z przejęciem.
- Oferuję ci pomoc w osiągnięciu maksimum twojego potencjału! – oświadczyła, znów siadając przed nim przy stole. - Mogłabym popracować nad generatorem grawitacji i poprawić jego osiągi. I nad sprzętem, który pomagałby ci w samej walce, nie tylko w potęgowaniu siły. Mam już nawet kilka pomysłów i chciałabym posłuchać co o nich myślisz, a potem moglibyśmy spróbować…
- Nie.
Zmieszała się.
- Nie chcesz u nas zostać?
- Nie chcę twojej pomocy.
- Vegeta, rozumiem, że dla ciebie to tylko kwestia sprawdzenia się, tutaj chodzi o dobro mojej planety! Wiem, że do tej pory nie zawsze dogadywaliśmy się najlepiej - zaczęła przymilnym tonem. – I że możesz mieć opory przed zamieszkaniem tu po tym jak to wyglądało po Namek. Wierz mi, ja też nie skaczę z radości na myśl o tym, że przez najbliższe trzy lata będziesz się snuł po moim domu, ale jeśli to sprawi, że…
- Już wszystko ustaliłem z twoim ojcem.
- Słucham?
- Ustaliłem z twoim ojcem – wyjaśnił powoli, jakby tłumaczył dziecku. – że zostaję tu do czasu do walki z androidami.
- Niby kiedy? I co ustaliliście? I dlaczego beze mnie?
- Nie było takiej potrzeby.
Z córki Briefsa jakby zeszło powietrze. Przetrwanie tej jej całej tyrady było warte tego widoku.
Ściągnęła usta w niesmaku i wyprostowała się na krześle. Vegeta już był pewny, że urażona, zaraz wstanie i zostawi go, wreszcie, w spokoju, ale jak zwykle, nie docenił jej.
- Rany, bez tego chłopaka z przyszłości bylibyśmy udupieni. – wyświergotała. - Serio! Ciekawe jak to było w tamtej rzeczywistości. I jak tamci poradzili sobie z Friezą zanim Goku dotarł na Ziemię.
Jego też to intrygowało, ale prędzej odgryzłby sobie język niż dał się jej wciągnąć w spekulacje. Jeśli na jej słowotok nie działało ignorowanie, to jak męcząca stałaby się, gdyby okazał jej choć cień zainteresowania?
- No, ale przynajmniej w końcu miałam okazję go zobaczyć.
- Nie widziałaś wcześniej Friezy? – wyrwało mu się zanim zdążył się powstrzymać.
- Na Namek? Oczywiście, że nie! Chłopaki zostawili mnie samą pośrodku niczego. Jedyne co miałam okazję zobaczyć to kupę skał i miejscową megafaunę usiłującą mnie zjeść. Dobrze, że miałam choć chwilę żeby mu się przyjrzeć zanim ten chłopak go poszatkował.
Przysunęła się bliżej krawędzi stołu, nagle bardzo zaaferowana.
- Jakie to było uczucie, w końcu zobaczyć jak zginął?
Był wściekły. Zobaczenie na własne oczy jak Frieza umiera powinno napełnić go euforią, ale zamiast tego, Vegeta czuł się oszukany. Ten dzieciak ukradł jego szansę na zemszczenie się. A to, że zrobił to z taką łatwością, podczas gdy on całe swoje życie budował na wierze, że pewnego dnia sam będzie w stanie go pokonać, jeszcze bardziej go rozjuszało. To była plama na jego honorze, której już nigdy nie będzie mu dane zmazać!
I ona miała czelność pytać się o to, traktując jego tragedię jak jakąś ploteczkę?
Kipiąc z gniewu, podniósł się od stołu tak gwałtowanie, aż zadzwoniły talerze.
- Jeśli chcesz pomóc, nie odzywaj się do mnie przez najbliższe trzy lata. I kup większą lodówkę. - rzucił i wyszedł z kuchni nim dała mu kolejny powód żeby zetrzeć ją na miazgę.
Nie minął nawet jeden dzień, a on już wiedział, że decyzja o zostaniu u Briefsów była błędem. Będzie musiał jak najszybciej przenieść swój trening w kosmos. Pytanie tylko czy uda mu się to przed czy po tym, jak ich córka w końcu doprowadzi go do zrobienia czegoś, czego obydwoje będą żałowali.
